Nie wystarczy pociągnąć za spust, żeby być kimś. Trzeba jeszcze umieć potem spojrzeć sobie w oczy. W najnowszej książce pt. Horyzont Małecki testuje siłę rażenia prawdy oraz szczerość fikcji, o czym opowiada w rozmowie dla „Przekroju”.
Grzegorz Przepiórka: Marzyłeś kiedyś, jak Maniek z Horyzontu, żeby zostać twardzielem?
Jakub Małecki: Dorastałem na blokowisku w małym miasteczku i dla wszystkich chłopaków, z którymi się zadawałem, imponujące było to, co męskie. Sporty walki, podnoszenie ciężarów, bycie ochroniarzem na dyskotece itp. Nie miałem wtedy innego horyzontu, a już na pewno nie przyszłoby mi do głowy, żeby pisać książki. Marzyłem, żeby być…
Twardzielem…
Pewnie też, ale w kontekście przyszłości zawodowej, to chciałem podnosić ciężary. Na topie był ówcześnie Szymon Kołecki. Właściwie niewiele brakowało, żebym został na tej ławce pod blokiem z niezrealizowanymi marzeniami. Wtedy kompletnie nie czułem się dostosowany do życia. Nagle wstałem i pojechałem na studia z bankowości.
Czy z tych młodzieńczych niezrealizowanych wyobrażeń urodził się pomysł na Horyzont i jego głównego bohatera Mariusza Małeckiego? Czy raczej dostrzegłeś, że wojna w Afganistanie to temat, który na pewno chwyci?
Mnie w opowieści o wojnie najmniej interesuje sama wojna. Jest natomiast coś absolutnie fascynującego w tym, że ten chłopiec, powieściowy Maniek, który biega po boisku – taki sam, jak kiedyś ty czy ja – jakiś czas później znajduje się w sytuacji, kiedy stoi naprzeciw drugiego człowieka i musi pociągnąć za spust. Od dawna chciałem opowiedzieć o takiej przemianie i krańcowym doświadczeniu czegoś niebezpiecznego. Zastanawiało mnie też, co tego rodzaju przeżycie robi z człowiekiem, jak wraca się do normalności.
Niby temat podyktowały Ci osobiste fascynacje, ale przy okazji, żeby nie powiedzieć przypadkiem, w Horyzoncie dotknąłeś pewnego problemu.
I to dużego. Żołnierze wyjeżdżający na misje są programowani niczym maszyny reagujące w określony sposób na daną sytuację, a potem wracają do Polski i nikt ich nie deprogramuje. Przez resztę życia funkcjonują jak urządzenia. Wyobraź sobie, że siedzisz w barze i nieustannie rozglądasz się, bo myślisz, że wszyscy na ciebie patrzą i prędzej czy później z kimś się pobijesz. Straszne.
Dlaczego dopiero niedawno zabrałeś się za ten temat, skoro był dla Ciebie tak nurtujący?
Sam nie miałem, na szczęście, takich krańcowych doświadczeń. Gdybym zaś chciał napisać Horyzont na podstawie oficjalnych źródeł, to bym się w ogóle za ten temat nie brał. Poszukiwałem osób, które były na misjach i wreszcie znalazłem małżeństwo, które poznało się w Afganistanie. Zgodzili się ze mną porozmawiać. Dopiero kiedy spoglądasz w oczy człowiekowi, który przeżył wojnę, obserwujesz, w jaki sposób opowiada, co omija, jak reaguje na twoje pytania, jak się porusza, mówiąc o tym wszystkim, masz szansę poznać jego świat, a historia, jaką chcesz opowiedzieć, nabiera formy. Zależało mi też na detalach.
Jakich na przykład? Pytałeś o pogodę?
Takie rzeczy raczej udawało mi się znaleźć w materiałach, które czytałem i oglądałem. Ale na to, że kobieta goli sobie nogi codziennie, bo przeraża ją myśl, że jeśli zginie z nieogolonymi, wszyscy będą tylko o tym mówić, nie wpadniesz na podstawie relacji z gazet czy telewizji.
Podjąłeś się tematu wymagającego sporego wyczucia. To Cię krępowało czy nakręcało?
Jedno i drugie. Kiedy zaś skończyłem pisać, byłem przerażony faktem, że ci ludzie tę książkę przeczytają. Obawiałem się, że mogłem popełnić jakiś nietakt. Chciałem im nawet ją wysłać przed publikacją, ale ufając mi, odmówili.
Obawy pewnie uzasadnione. Lepiej nie zadzierać z weteranami.
Dokładnie tak, tym bardziej że podnosiłem i nadal podnoszę ciężary, a pomimo to przy tym żołnierzu wyglądałem jak źdźbło trawy. Na szczęście, tydzień temu napisali, że już ją przeczytali i są zachwyceni, więc nareszcie odetchnąłem (śmiech).
Mam wrażenie, że to doświadczenie bardzo Cię ośmieliło.
Tak, chyba masz rację. Marzę wręcz o tym, by wnikać w różne środowiska i poznawać nowe światy. Kilka dni temu byłem w Teatrze Maryjskim w Petersburgu na balecie Jezioro Łabędzie i wyobraziłem sobie powieść albo opowiadanie. Tłem fabuły byłoby przedstawienie, podczas którego poznawałbyś, co się wydarzyło w życiu występujących w nim baletnic, przed spektaklem i po. Na przykład, że jedna zamierza zerwać z chłopakiem, druga jest wyczerpana teatrem, ryzykuje wręcz życiem, odgrywając rolę itd. Od razu marzy mi się spędzić dwa lub trzy dni z tymi baletnicami. Poznać, jak one się przygotowują, czy są zestresowane, a może opowiadają sobie żarty.
Nie jest to więc coś incydentalnego, ale zmiana w horyzoncie pisarskim.
Możliwe. Chyba trochę przestałem obawiać się tematów, które wydawały mi się odległe. Choćby te baletnice… Gdybym jakąś poznał, to przysięgam, że coś spróbowałbym z tym zrobić (śmiech). Oprócz tego jednak uświadomiłem sobie, że stałem się niewolnikiem swojego pisania. Wiele osób, które przeczytało Horyzont, twierdzi, że ta książka jest dalej bardzo w moim stylu. Mnie wydawało się, że temat jest tak odległy od wszystkich, które do tej pory podejmowałem i że efekt będzie zupełnie inny. A tu takie zaskoczenie. Pewnie, nawet gdybym napisał książkę o podróży statkiem kosmicznym na inną planetę, to mój sposób widzenia świata, wrażliwość dalej byłyby bardzo wyraźne.
To dobrze czy źle?
Sam nie wiem. W sumie większość moich ulubionych pisarzy obraca się wokół swoich tematów. Na przykład Cormac McCarthy, który tworzy współczesne westerny, stosuje konsekwentnie tę samą stylistykę.
A co Horyzont zmienił w twoim horyzoncie życiowym? Może stwierdziłeś: nie mam żadnych problemów, bo jak mówi powieściowy Maniek: „Problem jest wtedy, gdy do ciebie strzelają”? Albo zacząłeś się irytować rozczulaniem innych z powodu tzw. problemów pierwszego świata?
Hmm, raczej nic takiego mnie nie irytuje. Może mnie zdziwić, załóżmy, że ktoś poszedł pobiegać, nie włączył Endomondo, więc musiał biegać jeszcze raz, bo przecież inni nie widzieli.
Nie bagatelizowałbym jednak niczego, co związane z samopoczuciem wśród innych i samooceną. Odwołując się do jednej ze scen w książce: człowiek może się powiesić przez to, że był w Afganistanie albo z powodu tego, że ludzie na niego krzywo patrzą na ulicy, bo wydaje mu się, że był zawsze niski albo miał krzywy nos. Bzdura dla innych, a dla ciebie coś, co doprowadzi cię do czarnej rozpaczy. Część książki poświęconą Zuzie pisałem właśnie z myślą, że każdy ma swój świat. To, że Maniek przeżył coś innego, gorszego niż ona, nic nie zmienia w jej horyzoncie.
Sam jednak pewnie przyznasz, że widać dysproporcję w kalibrze problemów, z którymi mierzą się wspomniani bohaterowie. Czytałem opinie na forach, że być może Zuza miała być tylko tłem dla Mańka. Skąd w ogóle wziął się pomysł na tę postać? Czy ma ona pierwowzór w rzeczywistości jak większość bohaterów twoich książek?
Ona nie wzięła się bezpośrednio z żadnej znanej mi osoby, trochę natomiast ze mnie. Kiedy robiłem notatki, to jedno ze zdań brzmiało: „Zuza myśli czasami tak, jak ty”. A co do tych opinii, to są one dla mnie zrozumiałe. Historia Mańka jest na tyle wstrząsająca i – choć to nie jest najtrafniejsze określenie – widowiskowa, że kameralne perypetie Zuzy, mogą wydawać się błahe, tym bardziej dla kogoś, kto podobnej historii nie przeżył. Niejeden czytelnik może sobie pomyśleć: chcę wiedzieć, co się dalej dzieje u tego żołnierza, a małolata niech siedzi w domu i niech sobie marudzi. Dla mnie jednak sytuacje obydwojga bohaterów mają taką samą siłę rażenia.
Siła rażenia w przypadku Zuzy wynika z odkrycia prawdy o sobie?
Jeśli przez całe życie myślałeś o sobie w określony sposób i nagle dowiadujesz się, że jest zupełnie inaczej, to czeka cię szok. Załóżmy, że nagle uświadamiasz sobie, że jesteś innej orientacji seksualnej. Obiektywnie nic się nie zmieniło, nadal masz ten sam kolor włosów i tych samych znajomych, a jednak świat wygląda inaczej. Siła rażenia wynika więc nie tylko z odkrycia prawdy, ale też z przemiany, która w wyniku tego odkrycia się dokonuje. Zuza staje się kimś zupełnie innym. Zaczyna pozwalać sobie na niedoskonałość, wrzuca niższy bieg, zaczyna jej być lepiej. Znajduje to wydźwięk w zakończeniu, które chyba jest najbardziej pozytywnym finałem ze wszystkich w moich dotychczas napisanych książkach.
Happy end uzasadniony, bo Zuza i Maniek na niego zapracowali. Rozmawiając o konkretnych scenach, to oprócz finezyjnego zakończenia, które jednocześnie stanowi klamrę, mamy także niebanalną scenę łóżkową. Którą było trudniej napisać? Może dasz przy okazji krótką lekcję pisania?
Zastanawiałem się, czy ktokolwiek zwróci uwagę na tę klamrę, dlatego jest mi w tym momencie super miło. Zdecydowanie trudniej pisało mi się scenę miłosną, bo w tym przypadku granica pomiędzy czymś udanym a patosem i żenadą jest najcieńsza. Co najmniej trzy pułapki są tu zastawione: można wpaść w nomenklaturę medyczną i zacząć używać określeń typu penis, wagina. Można osunąć się w wulgarność. Ewentualnie napisać wszystko jakoś tak „cukierkowo”. Nie wiem, czy jest w ogóle jakaś recepta. Ja sobie wyobrażam, że w każdej scenie, którą piszę, lepiej pozostać krok z tyłu, a w scenach miłosnych co najmniej dwa. Dlatego uznałem, że dobrą metodą będzie opis przy użyciu pojedynczych słów. Do końca jednak zastanawiałem się, czy nie usunąć tej sceny.
Uprawiasz prozę w stylu „mniej, zamiast więcej”, maksimum treści – minimum słów. Czy ta oszczędność wynika z tego, że z wykształcenia jesteś ekonomistą?
Moja dusza ekonomisty nie potrafi wyjaśnić dlaczego, kiedy układam zdanie, to wiem, że ostatnie słowo w nim musi mieć, powiedzmy, cztery sylaby. Próbowałem to nawet rozpisać w Excelu (śmiech). Nie ma to chyba jednak żadnego uzasadnienia, poza tym, że albo mi zdanie brzmi, albo nie. Rytm jest dla mnie ogromnie ważny. Trudno natomiast stwierdzić, czy dusza ekonomisty odpowiada za to, że bardzo dużo usuwam, trzymając się postanowienia, by w książce nie było żadnej zbędnej sceny, a nawet zbytecznego słowa.
Unikasz też lingwistycznych fajerwerków.
Kiedy używam języka spektakularnego, na przykład budując bardziej widowiskowe zdania, to mam wrażenie, że wyziera z tego sztuczność i że próbuję się przed czytelnikiem popisać. Zdecydowanie bliżej mi do poetyckości języka, czyli ciszy całego akapitu, po której rozrywasz czytelnika jednym drobnym słowem.
Konstrukcyjnie za to lubisz szarżować. Na przykład dałeś bohaterowi swoje nazwisko, a ten obdarzył nim postać ze swojej książki. Chciałeś zaznaczyć cienką granicę między rzeczywistością a fikcją? A może to tylko taki fajerwerk?
Powieściowa Zuza zadaje Mańkowi pytanie: dlaczego dałeś bohaterowi swoje nazwisko? A on odpowiada: ponieważ on jest prawie mną. A dlaczego mu dałeś inne imię? No bo jest prawie mną. Pomimo że w postrzeganiu świata i w odczuwaniu jest mi bliżej do Zuzy, to Maniek przeżywa dokładnie to samo co ja, kiedy piszę książki. On niewiele jest w stanie powiedzieć o sobie bezpośrednio. Dopiero gdy znajduje wytrych, czyli opowiada o fikcyjnej krainie, może wyjawić, co przeżył. Dla mnie to jest metafora pisania książek. Dopiero zmyślając, możemy powiedzieć coś prawdziwego. Pewnie dlatego ciągnie mnie do literatury beletrystycznej, do fikcji, gdyż w niej jest szczerość, której często brakuje w obiektywnym przedstawianiu faktów.
Chcesz powiedzieć, że szczerość to dobre wyjaśnienie fenomenu popularności Jakuba Małeckiego? A może masz inny patent na przyciąganie czytelników?
Fenomen Małeckiego. Jak to w ogóle niewiarygodnie brzmi (śmiech). Dostałem kiedyś propozycję poprowadzenia kursu twórczego pisania. Odmówiłem, bo nie potrafiłbym za wiele podpowiedzieć, może oprócz jednego – żeby pisać szczerze. Tylko wtedy ten kurs zamknąłby się w jednej minucie (śmiech). Oglądanie się na to, czy komuś książka przypadła do gustu, kalkulowanie, według mnie mija się z celem. Być może popularność moich książek wynika właśnie ze szczerości i z tego, że nie staram się czytelnikowi przypodobać. Piszę o rzeczach, które wydają mi się interesujące i ważne. Nie liczę też, że przychylność odbiorców będzie czymś stałym, tak jak nie zakładam, że zawsze będę pisał książki. Może za rok nie będę miał już nic do opowiedzenia. Staram się nie kalkulować i nie planować, zamiast tego koncentruję się na książce, którą w danym momencie piszę.
I skupiając się na bieżącym pisaniu, naprawdę nie czujesz się przytłoczony presją? Tym, że każda kolejna książka wywołuje aplauz czytelników, recenzentów, a poprzeczka jest coraz wyżej.
Mam taką przypadłość, że nie bardzo wierzę w te moje… wyczyny. Nawet jeśli ktoś napisze pozytywną recenzję, to myślę sobie: a może ona wcale nie jest taka pozytywna albo ten recenzent miał po prostu dobry dzień (śmiech)? Raz byłem nominowany do Nike i wciąż towarzyszy mi taka myśl, że prawdopodobnie były tak beznadziejne książki tego roku, że jury stwierdziło: dobra, dajmy temu Małeckiemu, napisał sześć książek, niech ma. Jeśli myślisz w ten sposób, to nie potrafisz się cieszyć w pełni osiągnięciami, ale nikt też nagle nie zburzy ci spokoju.
Jak budowałeś ten mur obronny?
Pomogła mi książka Ayn Rand Źródło. To opowieść o architekcie, który ma zakaz projektowania. Pomimo to wykonuje swoją pracę, choć oficjalnie pod jego pomysłami podpisuje się ktoś inny, na kogo ostatecznie spływa cały splendor. Jedyne, co pozostaje temu architektowi, to pójść pod zrealizowany według jego projektu budynek i pomyśleć: to ja go stworzyłem. Jednak oprócz samego architekta nikt na świecie o tym nie wie. Czytając książkę Rand, miałem poczucie, że właśnie taki rodzaj samozadowolenia z pracy jest idealny.
Horyzont to twoja kolejna książka, w której jest sporo zwyczajności. Na przykład Maniek z Zuzą nie potrzebują specjalnych atrakcji, nie stroszą piór, by dobrze czuć się w swoim towarzystwie. Być może również dzięki zwyczajności czytelnikom łatwiej jest przejrzeć się w twoich książkach, a przez to tak je chłoną. Aby jednak dowartościować zwyczajność, chyba sam wpierw musiałeś w nią uwierzyć, bo wcześniej, pisząc fantastykę, raczej celowałeś w nadzwyczajność. Pod wpływem czego dokonał się ten zwrot?
Nigdy nie miałem poczucia, że dokonałem jakiegoś zwrotu. Owszem, w mojej pierwszej książce występowały niesamowite zjawiska, takie jak przemiana wody w wódkę. Dzisiaj ta magia, która wcześniej objawiała się w dosłowny sposób, ma bardziej subtelny charakter. Na przykład fascynuje mnie, jak dwójka ludzi potrafi w jednej izbie przeżyć ze sobą 50 lat. Nadal jednak jest to poszukiwanie tego, co niesamowite, tyle że w codziennym życiu.
Celowo powiedziałem, że Horyzont się chłonie, bo na różnych forach czytelnicy dzielą się wrażeniami w rodzaju: przeczytałam w jeden wieczór, przeczytałem w trzy godziny, jednym tchem. Z jednej strony komplement, z drugiej można się zastanawiać, czy ta lektura nie jest za lekka w zestawieniu z podejmowaną tematyką.
Na pewno nie traktuję tego jako typowego komplementu. Powiedzieć autorowi, że się łatwo książkę czyta, to tak jakbyś poszedł z kobietą do łóżka, a ona potem by skwitowała: wiesz, było super, prawie nic nie poczułam. Trochę głupio… Owszem książka jest, między innymi, po to, by jej czytanie przynosiło przyjemność. Pomimo tego, że nie siadam do pisania z założeniem, by wywarła określone wrażenie, to jednak zależy mi również na tym, by zostawała z czytelnikiem na dłużej, nawet jeśli przeczyta ją w trzy godziny.
Jaki ślad chciałbyś, aby Horyzont pozostawił?
Chciałbym, aby ta książka pozostawiała z różnymi myślami, jedna z nich jest następująca: nie ma sensu czekać wiecznie, aż coś się wydarzy. Że będzie lepiej, będą wakacje, święta itd. A potem budzisz się i masz 80 lat. Przecież to, na co czekamy, czyli życie, wydarza się cały czas.
Wybrzmiewa to, między innymi, w pięknej scenie, kiedy Zuza w towarzystwie Mańka zabiera babcię do kawiarni przy Nowym Świecie. Taka kameralna celebracja życia.
Jedna z moich ulubionych scen i nie tylko ze względu na to, że przyjemnie mi się pisało. Tak na marginesie, trochę dziwnie to zabrzmiało – to tak, jakby powiedzieć, że ulubioną częścią mojego ciała jest nos (śmiech). Kiedy przeprowadziliśmy się z żoną do Warszawy, to chodziłem do Caffè Nero na parę godzin i pisałem przy jednej zimnej kawie. Niesamowite było dla mnie obserwowanie dwóch starszych pań, które wyszykowane przychodziły do tej kawiarni i zamawiały megaciacho, które miałem wrażenie, że zaraz je zabije. Zapewne wydawały przy tym duże pieniądze, relatywnie do swojej emerytury. Myślałem sobie wtedy: tak trzeba żyć.
Jakub Małecki: Pisarz, z wykształcenia ekonomista. Jest autorem powieści obyczajowych m.in. Dygotu, Rdzy, Horyzontu i Święta ognia. Laureat Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida za powieść Święto ognia.