Największe współczesne dzieła ludzkości Największe współczesne dzieła ludzkości
i
Widok wystawy "Bezludzka Ziemia" w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, zdjęcie: Bartosz Górka
Przemyślenia

Największe współczesne dzieła ludzkości

czyli katastrofa (ale jednak piękna)
Stach Szabłowski
Czyta się 10 minut

To jeszcze nie koniec świata, ale ludzkość na katastrofę jest już raczej skazana. Tak w każdym razie powiada współczesna ekologia. Katastroficznym tonem proroka wieszczy zbliżanie się dni ostatnich, dni sądu, w których przyjdzie nam odpowiedzieć za wszystkie plastikowe torebki, słomki oraz butelki po mineralnej wodzie, które wrzuciliśmy do słonych oceanów.

Głosy artystek i artystów z wystawy Bezludzka ziemia dźwięcznie rezonują z apokaliptycznym brzmieniem historii o przyszłości, której najprawdopodobniej przed sobą nie mamy. Jak każda rzecz i katastrofa ma jednak swoje dwie strony. Ta ciemna polega na tym, że katastrofa nas pochłonie. Jasna jest taka, że nastąpi to dopiero za jakiś czas. Póki co, jest to zajmujący temat – również w sensie artystycznym. Nawet tak z ludzkiego punktu widzenia posępna wizja jak świat bez ludzi okazuje się wysokoenergetycznym paliwem napędzającym ludzi tworzących sztukę i inspirującym konceptem dla ludzi, którzy tę sztukę oglądają.

*

Jeżeli chodzi o świadomość ekologiczną (a także wszystkie inne, od genderowej przez społeczną po egzystencjalną) świat sztuki należy do tych lepszych światów. Ale tylko trochę lepszych. Na przykład świat polityki ma swoje przekazy dnia, codziennie inne, ale z zasady uciekające od pytania: dokąd zmierzamy? Po co pytać, skoro politycy nie mają pojęcia, dokąd zmierzamy, a ekolodzy mówią, że kroczymy ku przepaści? A artyści? W gruncie rzeczy też mają swoje „przekazy dnia”. W ostatnich tygodniach polski świat sztuki dużo debatował o tym, czy matka współczesnego performance’u Marina Abramović zmieniła się już w Paula Coelha sztuki współczesnej. Później tematem dnia stała się wojna o Bunkier Sztuki, eksperymentalną miejską galerię, którą prezydent Krakowa postanowił wcielić do muzeum MOCAK. Szkoda Bunkra pożeranego przez instytucję, która w tej historii występuje w roli monopolistycznego molocha. Swoją drogą, MOCAK gra postać demonicznej i zaborczej art korporacji zaskakująco wiarygodnie. Czym są jednak jego krakowskie podboje wobec dryfujących po oceanach wysp plastiku, plam odpadów, z których każda ma powierzchnię kilku Francji?

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ostatni człowiek i jego reklamówka

Artyści zaproszeni na Bezludzką ziemię zajmują się tymi ważniejszymi z doczesnych spraw, czyli, mówiąc dokładniej, tymi, które w odróżnieniu od afery Bunkra, a nawet sztuki Mariny Abramović mają wymiar eschatologiczny.

Zanim wkroczymy na terytorium wolne od ludzi, czeka nas – jednak! – spotkanie z człowiekiem, być może ostatnim, w każdym razie na tej wystawie. Monika Zawadzki wystawia mu otwierający ekspozycję pomnik. W jej monumencie człowiek – zrobiony ze styropianu i epoksydu – jest wielki, jak to figura z pomnika, ale występuje nie tyle w roli króla stworzenia, ile raczej czarnego luda. Toporny jak golem, nie ma głowy na karku, trzyma za to w czarnym łapsku plastikową torbę, w której taszczy drugiego epoksydowego człowieka niczym zakupy; kompozycja nazywa się Reklamówka.

Widok wystawy "Bezludzka Ziemia" w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, zdjęcie: Bartosz Górka
Widok wystawy „Bezludzka Ziemia” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, zdjęcie: Bartosz Górka

Tyle na temat ludzi na tej wystawie; w dalszych pracach na scenę wchodzą zabójcze wirusy, cybermutanty żywiące się plastikiem, odporne na antybiotyki bakterie, mchy, porosty, grzyby, minerały i topniejące lodowce – ci wszyscy aktorzy, którzy będą grali w spektaklu na globalnej scenie, kiedy my już z niej zejdziemy.

Tytani strzelają sobie w stopę

Bezludzka ziemia inspirowana jest myślą Catherine Malabou i jej rozważaniami o kategorii plastyczności oraz – jeszcze bardziej trendy – pojęciem antropocenu.

Mamy nową epokę w geologicznych dziejach ziemi. Wpływ człowieka, który wypuszcza w powietrze gazy, ryje ziemię, wysysa z niej minerały, zasypuje grunty i oceany plastikiem, zmienia klimat i niechcący, ale znacząco podnosi poziomy mórz, osiągnął poziom sprawczości w poprzednich epokach geologicznych zarezerwowany dla ruchów tektonicznych, trzęsień ziemi i erupcji wulkanów. Nie lada osiągnięcie; paradoks antropocenu polega jednak na tym, że człowiek nie czerpie ze swego spełnionego tytanizmu dumy ani satysfakcji. Największe współczesne dzieła ludzkości, takie jak ocieplenie klimatu, powstały niechcący, są tylko skutkami ubocznymi, niezaplanowanymi i w dodatku najprawdopodobniej fatalnymi. Cóż za ironia losu; człowiek osiągnął moc pozwalającą mu modelować planetę jak plastelinę po to tylko, by urządzić świat, w którym, jak się zdaje, właśnie dla niego zabraknie miejsca.           

Plastikowa przekąska

Lubicie gryźć długopisy? Żuć gumki recepturki? Na wystawie jest na ten temat uroczy film Mariny Zurkow; nazywa się Naftowa manga. Artystka wyświetla rysunki przedstawiające plastikowe rzeczy z bliższego i dalszego otoczenia człowieka doby antropocenu. Prezerwatywy. Pontony. Szpitalne worki na krew. Woreczki do lodu. Skakanki. Zabawki. Szczoteczki do zębów. Katalog tych artefaktów jest praktycznie nieskończony, a większość z nich jest zarazem praktycznie niezniszczalna. W tle artystka opowiada, jak rozsmakowała się w plastiku. Zaczęło się w dzieciństwie od gryzienia skuwek i końcówek jednorazowych długopisów BIC. Któż tego nie robił? Większość jednak poprzestaje na międleniu plastikowych rzeczy ze szkolnego piórnika. Zurkowa, jak twierdzi, posunęła się dalej. Swój pierwszy długopis pożarła w całości, a potem już poszło: na stół zaczęły trafiać pudełka od płyt CD, grzebienie, okulary przeciwsłoneczne, patyczki do uszu. Artystka zwierza się, że z czasem wykształcił się u niej wstręt do tradycyjnej żywności. „W jedzeniu plastiku jest pewna precyzja – powiada Zurkowa. – Jest czyste i schludne. Mówią, że jesteś tym, co jesz. Ja nie lubię jeść materii organicznej. Nie lubię dużych żywych rzeczy. Duże żywe rzeczy są obleśne, bo gniją. Warzywa na przykład, jak te śmierdzące brokuły, to są duże żywe rzeczy. Mięso to nie są żywe rzeczy, ale jeszcze niedawno były. Nie są dość nieżywe”.

Plastik nie zgnije, i to nie jest śmieszne, ale wideo Zurkowej jest zabawne, wystawa zaś przypomina muzeum historii (post)naturalnej, a jeszcze bardziej gabinet osobliwości. Wizyta w tym gabinecie umożliwia eksplorację świata wolnego od ludzi już teraz, bez czekania na przyszłość, w której najprawdopodobniej nas nie będzie. Niewielka strata, w każdym razie natura płakać po ludzkości nie będzie – ma przecież w swoim katalogu tyle innych gatunków. Co ciekawe, artyści też nie rozpaczają nad niepewnymi perspektywami rodzaju, do którego sami skądinąd należą. Na bezludzkiej ziemi stają raczej po stronie planety niż bliźnich, którzy nie umieli się na tej planecie przyzwoicie zachować. Aleksandra Ska na przykład buduje z tworzyw sztucznych kolekcję niewielkich rzeźb, modeli całej plejady wirusów i bakterii. Rzeźby są różnorodne, ale łączy je jedno – wszystkie przedstawiają drobnoustroje, na które nie ma ani skutecznej szczepionki, ani lekarstwa; każdy z tych mikroorganizmów w sprzyjających warunkach może wywołać pandemię na miarę średniowiecznej czarnej śmierci. Bonita Ely natomiast przedstawia krótką historię plastiku od wynalezienia bakelitu na początku XX w., przez katastrofę ekologiczną dziejącą się teraz, aż po rok 2054. Z tej całkiem bliskiej już w gruncie rzeczy przyszłości pochodzą żywiące się tworzywami sztucznymi nowe gatunki zwierząt, których okazy artystka przedstawia na wystawie. Plastikożerne stwory same zresztą zbudowane są z tworzyw sztucznych; wyewoluowały z masy produkowanych przez nas odpadków, starych odkurzaczy, myszek komputerowych, opakowań i innych sprzętów codziennego użytku. Aby powołane przez nią do życia istoty czuły się dobrze, Ely zmienia jedną z sal Zamku Ujazdowskiego w ich naturalne środowisko, czyli wysypisko plastikowych śmieci.

Z fantastycznonaukowym habitatem Bonity Ely rezonują nowe, powstające na gruncie antropocenu środowiska naturalne badane przez Dianę Lelonek. Artystka od kilku lat prowadzi artbotaniczny projekt „Center for Living Things”, w ramach którego studiuje procesy adaptacji roślin do warunków stawianych im przez człowieka, zasypującego planetę coraz grubszymi warstwami śmieci. Przedsięwzięcie Lelonek jest swego rodzaju zielnikiem. Artystka zbiera okazy do swojej kolekcji w miastach, na wysypiskach, a także na łąkach i w lasach, które ludzie również potrafią zmienić w niezłe wysypiska. Flora szybko uczy się metabolizować cywilizacyjne odpady: zakorzeniać się w starych adidasach, porastać klawiatury wyrzuconych komputerów, połamane gogle narciarskie czy bluzy od dresu z syntetycznego włókna.

Widok wystawy "Bezludzka Ziemia" w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, zdjęcie: Bartosz Górka
Widok wystawy „Bezludzka Ziemia” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, zdjęcie: Bartosz Górka

Antropocen już nadszedł, nie ma wątpliwości. Istnieją na to niezbite dowody, takie choćby jak nowe, nieznane wcześniej, antropogenne minerały, którymi na wystawie zajmują się Kelly Jazvac czy Agnieszka Kurant. Ta druga wśród swoich zbiorów ma m.in. fordyt zwany także „agatem z Detroit” – niezwykłą skamieniałość, powstającą z fosylizacji resztek lakierów samochodowych. Fordyty powstały jako produkt uboczny zanieczyszczeń powodowych przez wielkie zakłady motoryzacyjne ze stolicy Michigan, ale dziś stanowią już przedmiot poszukiwań i kolekcjonowania, a także jubilerskiej obróbki, podobnie jak naturalne kamienie półszlachetne.

*

Dziesięć lat temu z hakiem Alan Weisman wydał Świat bez nas, pracę, w której starał się odpowiedzieć na pytanie: co by było, gdyby pewnego dnia ludzie po prostu zniknęli z powierzchni ziemi, po cichu, bez jednego wystrzału, zostawiając po sobie cały swój dobytek: miasta, centra handlowe, atomowe elektrownie, wysypiska śmieci. Książka stała się oczywiście bestsellerem. To jeden z przywilejów ewolucyjnego osiągnięcia zwanego samoświadomością; ludzie znajdują perwersyjną przyjemność w spekulowaniu na temat własnego końca. W przeszłości rozwijaliśmy mnóstwo zakrojonych na wielką skalę projektów indywidualnego życia po śmierci, jednak w epoce ponowoczesnej większą karierę robią wizje katastrof całej ludzkości, oparte mniej lub bardziej solidnie na gruncie nauki. Historie o zombi apokalipsach albo o inwazjach Obcych kuszą dramaturgiczną atrakcyjnością, ale ekologia jest lepsza. To dyskurs głębiej zakorzeniony w faktach, sprawdzalnej wiedzy i jednocześnie otwierający pole do spekulacji, których granice wyznacza tylko ludzka wyobraźnia. Ekologia najlepiej wchodzi też w rolę nowej teologii; natura jest nieskończona i nieskończenie złożona, praktycznie niemożliwa do pojęcia i kompleksowego naukowego przeanalizowania. Oto system zakrojony na prawdziwie boską skalę, w którego istnienie w dodatku nie trzeba wierzyć, bo jego epifanie dostępne są na każdym kroku. Podobnie jak w dyskurs teologiczny w narrację ekologiczną wpisany jest koncept kary za grzechy. Dzień sądu odsunięty jest jednak na nieokreśloną przyszłość, zupełnie jak choroby wywoływane przez palenie papierosów; wiara w te dolegliwości jest powszechna, również, a właściwie nawet przede wszystkim wśród palaczy, ale też mało który palacz jest w stanie oprzeć się pokusie zawarcia transakcji: przyjemność palenia dostępna jest teraz, a zapłata za nią, choć słona, odłożona na święte nigdy. Dlatego artyści z taką lubością produkują obrazy bezludzkiej ziemi, a publiczność ogląda te wyobrażenia z zainteresowaniem, a nawet z przyjemnością, zamiast uciekać z wystawy z krzykiem, by spędzić ostatnie chwile ludzkości w objęciach bliskich. Giniemy, jasne, tylko Donald Trump mógłby temu przeczyć, ale za oknami galerii życie toczy się jak gdyby nigdy nic, a i w samej galerii nadchodząca katastrofa objawia się raczej pod postacią wizualnie atrakcyjnych i intelektualnie błyskotliwych projektów niż czegokolwiek, co mogłoby nam popsuć humor.

*

Świecie bez nas Alan Weisman, wspomagany przez konsultujących jego symulację ekspertów, wyobrażał sobie puszcze zarastające opuszczone przez ludzi metropolie, hasające po śródmieściach miast jelenie i naturę przywracającą świat do stanu pierwotnego szybciej, niż moglibyśmy się spodziewać. Artyści biorący udział w Bezludzkiej ziemi są jednak o dekadę bardziej zaawansowani w ekologicznej eschatologii i opowiadają inną historię. Ich prace i całą wystawę można widzieć jako manifestację kolejnej intelektualnej i artystycznej mody; dyskurs ekologiczny dawno wymknął się z naukowych instytutów i kwitnie na gruncie popularnej wyobraźni; sztuka stara się uporządkować i skonceptualizować to imaginarium. Zaangażowanie w modę nie przeszkadza jednak artystom uchwycić istotnej zmiany ekologicznego paradygmatu. Zanim dowiedzieliśmy się, że żyjemy w antropocenie, wyobrażaliśmy sobie, że kiedy już doszczętnie skazimy i zaśmiecimy świat, obudzimy się w rzeczywistości bez przyrody, na księżycu, w który zmienimy naszą ziemię. Teraz zaczynamy rozumieć, że choć wpływ człowieka na kształt planety przybiera skalę geologiczną, to jednocześnie i paradoksalnie, przecenialiśmy swoją rolę i moce. Na wystawie Bezludzka ziemia człowiek nie jest przedstawiony jako niszczyciel, który dewastuje naturę, lecz jeden z jej wielu elementów, takich jak lasy z epoki karbonu, które w międzyczasie zmieniły się w złoża ropy naftowej. Człowiek produkuje teraz z tych złóż gazy cieplarniane oraz plastik. Zapewne się nim udławi, ale naturze nic nie będzie. Przyroda w końcu strawi PVC, lakiery samochodowe zmieni w piękne skamieniałości i znajdą się również gatunki świetnie czujące się w oceanach pokrytych kożuchem foliowych torebek. Życie będzie toczyć się dalej w najlepsze, choć nie dla wszystkich, bo wiele starych gatunków nowym, postawionym przez człowieka warunkom nie sprosta i wyginie. Niewykluczone, a nawet bardzo prawdopodobne, że wśród organizmów, które nie zdołają się przystosować do życia w antropocenie, znajdzie się sam człowiek. To na swój sposób pocieszająca konkluzja, dzięki której z Bezludzkiej ziemi można wrócić na pełne ludzi ulice z lżejszym sercem; o przyszłość planety możemy być spokojni. Nas wprawdzie czeka kataklizm, ale dzięki artystom jest to przynajmniej piękna katastrofa.

 

„Bezludzka ziemia”
w ramach projektu „Plastyczność planety”
CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa, od 22 września
www.u-jazdowski.pl

 

Czytaj również:

Jak wyginąć, to elegancko Jak wyginąć, to elegancko
i
Polski pawilon, zdjęcie: Luca Privitera, dzięki uprzejmości organizatorów
Przemyślenia

Jak wyginąć, to elegancko

Aleksandra Kędziorek

Jeśli ludzkość ma wyginąć, to czas zaprojektować dla niej bardziej eleganckie zakończenie – przekonuje Paola Antonelli, kuratorka niedawno otwartego XXII Triennale w Mediolanie. Jedna z najważniejszych imprez poświęconych dizajnowi podejmuje temat obecnie szeroko dyskutowany, dotyczący współczesnych relacji człowieka ze środowiskiem naturalnym. I choć diagnoza sytuacji jest ponura (o czym świadczy choćby tytuł tegorocznej edycji: „Broken Nature”), to na tle innych wydarzeń o podobnej tematyce Triennale wyróżnia się zaskakująco pozytywnym przekazem – wiarą w naprawczą moc dizajnu.

Ale nie łudźmy się, nie chodzi o to, że dizajn nas zbawi. Już na początku wystawy głównej witają nas ogromne ekrany z fotografiami satelitarnymi wykonanymi przez NASA – skala środowiskowych zmian, którą pokazują, jest czymś, czego nie da się odwrócić. Antonelli wierzy jednak w dizajn. Kuratorka, która na codzień pracuje w nowojorskim Museum of Modern Art i odważnie rozwija tamtejszą kolekcję (zasłynęła m.in. z tego, że włączyła do niej znak „@” czy grę Pac-Mana), widzi w projektantach osoby, które pomogą nam w bardziej rozważny sposób zaplanować kolejne działania. „Dizajn jest potężnym narzędziem analitycznym i naprawczym” – pisze w katalogu. Dobry dizajn, według jej definicji, potrafi dla każdego problemu znaleźć najbardziej syntetyczne, znaczące i eleganckie rozwiązanie.

Czytaj dalej