Trzeciego dnia rano morze uspokoiło się wreszcie. Nawet najbardziej wrażliwi pasażerowie, ci których nie było nigdzie widać od początku podróży, wynurzyli się ze swoich kabin i zjawili się na górnym pokładzie, gdzie steward podsuwał im leżaki i owijał pledy wokół nóg, układając ich w rzędach twarzami zwróconymi w stronę bladego, prawie że pozbawionego ciepła, styczniowego słońca.
Przez pierwsze dwa dni morze było wzburzone, tak że to nagłe uspokojenie i związane z nim uczucie ulgi, stworzyło na całym statku o wiele radośniejszą atmosferę. Kiedy nadszedł wieczór, pasażerowie upojeni dwunastoma godzinami pięknej pogody, odzyskali pewność siebie. O ósmej godzinie główna jadalnia pełna była ludzi, którzy jedząc i pijąc sprawiali wrażenie zahartowanych w niebezpieczeństwie marynarzy.
Mniej więcej w połowie posiłku delikatny ucisk krzeseł na ciała pasażerów uświadomił ich, że wielki statek znów zaczyna się kołysać. Początkowo było to coś bardzo delikatnego, po prostu powolne, leniwe przechylanie się najpierw na jeden bok, potem na drugi, ale wystarczyło to zupełnie, by nastrój w całej jadalni uległ natychmiastowej zmianie.
Kilku spośród pasażerów oderwało oczy od talerzy. Uśmiechali się nerwowo oczekując w niepewności i bez mała nasłuchując następnego zakołysania. W ich oczach migotały błyski lęku. Inni znów byli absolutnie spokojni, a jeszcze inni nadrabiali miną. Część tych ostatnich dowcipkowała na temat jedzenia i pogody, dokuczając w ten sposób tym niewielu osobom, które zaczęły się czuć niewyraźnie. Kołysanie statku stawało się coraz bardziej gwałtowne i w jakieś pięć czy sześć minut po pierwszym zakołysaniu, statek co chwila przechylał się ciężko z boku na bok, a pasażerowie uczepiwszy się swoich krzeseł lecieli w bok zupełnie jak w skręcającym raptownie samochodzie.
W końcu nadszedł naprawdę paskudny wstrząs i pan William Botibol, siedzący przy stole intendenta statku, zobaczył że jego talerz z gotowanym turbotem w holenderskim sosie ucieka mu nagle spod widelca. Nastąpiło niespokojne podniecenie. Wszyscy chwytali talerze i kieliszki. Pani Renshaw, siedząca po prawej stronie intendenta, lekko pisnęła i chwyciła go za ramię.
— Szykuje się wesoła noc — powiedział intendent, patrząc na panią Renshaw. — Wydaje mi się, że zanosi się na bardzo wesołą noc.
W jego sposobie mówienia można było wyczuć ledwo uchwytny posmak przyjemności.
Steward przybiegł w pośpiechu i pokropił wodą obrus pomiędzy nakryciami. Podniecenie słabło. Większość pasażerów powróciła do jedzenia. Pewna część, między nimi pani Renshaw, wstała ostrożnie i z ukrywanym pośpiechem przeciskała się pomiędzy stolikami w stronę drzwi.
— No cóż — powiedział intendent — idzie.
Popatrzył z uznaniem na pozostałych, którzy siedzieli spokojnie przy stole. Wyglądali na zadowolonych z siebie. Na ich twarzach odbijała się ta szczególna duma, tak charakterystyczna dla podróżnych, którym się wydaje, iż uważa się ich za starych wilków morskich.
Kiedy skończono jeść i podano kawę, pan Botibol, który od momentu jak się zaczęło kołysanie był niezwykle poważny i zamyślony, wstał nagle i przeniósł swą filiżankę z kawą na miejsce opróżnione przez panią Renshaw, tuż obok intendenta. Usiadł na jej krześle, a potem natychmiast nachylił się i zaczął usilnie szeptać intendentowi w ucho.
— Bardzo pana przepraszam — szepnął. — Czy mógłby mi pan coś powiedzieć?
Intendent, mały, tłusty i czerwony, przysunął się, żeby lepiej słyszeć.
— O co chodzi, panie Botibol?
— Chcę wiedzieć jedną rzecz.
Na twarzy pana Botibola był niepokój i intendent zauważył to.
— Chcę wiedzieć, czy kapitan zrobił już swoją ocenę dzisiejszej trasy, jeśli chodzi o totalizatora? To znaczy, wie pan, czy zrobił ją zanim się to kołysanie zaczęło?
Intendent, który nastawił się na wysłuchanie jakichś osobistych zwierzeń, uśmiechnął się i oparł plecami o poręcz krzesła, żeby ulżyć swemu pełnemu brzuchowi.
— Chyba tak — odparł.
Nie usiłował wcale powiedzieć tego szeptem, chociaż automatycznie zniżył głos, tak jak to robi każdy, kiedy odpowiada komuś szepczącemu.
— Kiedy on to zrobił, jak pan myśli?
— Gdzieś po południu. Zwykle robi to po południu.
— Mniej więcej kiedy?
— Och, nie wiem. Około czwartej, tak mi się zdaje.
— Teraz niech pan mi powie jeszcze jedną rzecz. W jaki sposób kapitan to oblicza? Czy dużo ma z tym roboty?
Intendent spojrzał na zaniepokojoną, zmarszczoną twarz pana Botibola i uśmiechnął się, zdając sobie doskonale sprawę, ku czemu ten człowiek zmierza.
— Otóż, widzi pan, kapitan odbywa małą naradę z oficerem nawigacyjnym, podczas której omawiają prognozę pogody i całą masę innych rzeczy, a potem robią swe obliczenia.
Pan Botibol skinął głową, zastanawiając się przez chwilę nad tą odpowiedzią. Potem spytał:
— Czy pan myśli, że kapitan wiedział, że dzisiaj zrobi się zła pogoda?
— Nie jestem w stanie panu powiedzieć — odparł intendent. Spoglądał w małe, czarne oczy tamtego i widział w nich dwie drobne iskierki podniecenia tańczące pośrodku źrenic. — Naprawdę, nie jestem w stanie panu powiedzieć, panie Botibol. Nie mam pojęcia.
— Jeśli się pogoda pogarsza, być może warto będzie kupić jakieś niższe numery. Co pan o tym sądzi? — Szept stawał się bardziej niespokojny, bardziej przynaglający.
— Być może — powiedział intendent. — Wątpię, żeby stary brał pod uwagę taką niespokojną noc. Było idealnie spokojnie po południu, kiedy robił swoje obliczenia.
Pozostali siedzący przy stole trwali w milczeniu i usiłowali słuchać, przyglądając się intendentowi z tą napiętą uwagą, jaką można czasem zobaczyć na wyścigach konnych, kiedy ktoś próbuje podsłuchać co jakiś trener mówi o swoich szansach. Usta są wtedy lekko otwarte, brwi podniesione, głowa pochylona do przodu i przechylona nieco na bok, co nadaje tym ludziom pewien rozpaczliwy, na pół zahipnotyzowany wygląd właściwy wszystkim, którzy usiłują dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki.
— No, a przypuśćmy, że pan zdecydowałby się zagrać, to jaką cyfrę wybrałby pan na dzisiaj? — szepnął pan Botibol.
— Nie wiem przecież jakie cyfry wchodzą w rachubę — odparł intendent cierpliwie. — Nie ogłaszają ich, dopóki się nie zacznie licytacja po kolacji. A poza tym ja naprawdę się do tego nie nadaję. Jestem tylko zwykłym intendentem, jak panu wiadomo.
W tym momencie pan Botibol wstał od stołu.
— Przepraszam państwa — powiedział i odszedł, krocząc ostrożnie po chwiejącej się podłodze. Omijając inne stoliki musiał dwukrotnie chwycić się oparcia czyjegoś krzesła, żeby utrzymać równowagę.
— Na górny pokład — powiedział do windziarza.
Wiatr uderzył go w twarz, kiedy wyszedł na otwarty pokład. Zatoczył się, więc chwycił za relling i trzymał się go kurczowo obiema rękami. Stał i patrzył na ciemniejące morze. Wielkie fale wyskakiwały wysoko, a białe grzywy biegły pod wiatr zostawiając za sobą pióropusz wodnego pyłu.
— Niezła pogódka, prawda proszę pana? — powiedział windziarz, kiedy zjeżdżali na dół.
Pan Botibol przyczesywał włosy małym czerwonym grzebieniem.
— Jak pan myśli, czy stracimy szybkość z powodu tej pogody? — zapytał.
— No pewnie, proszę pana. Zwolniliśmy już solidnie odkąd to się zaczęło. Musi się zwolnić szybkość przy takiej pogodzie, bo inaczej będzie rzucało pasażerami po całym statku.
Na dole w palarni ludzie już się zeszli na totalizatora. Grupowali się wokół różnych stolików. Mężczyźni, nieco sztywni w swych smokingach, zaróżowieni i wygoleni, stali obok chłodnych kobiet o odsłoniętych białych ramionach. Pan Botibol zajął miejsce blisko stolika licytatora. Założył nogę na nogę, skrzyżował ręce i rozsiadł się na krześle z miną bez mała rozpaczliwą, z miną człowieka, który powziął okropną decyzję, ale udaje, że się nie boi.
W puli powinno być, mówił sam do siebie, jakieś siedem tysięcy dolarów. Tyle mniej więcej było podczas dwóch poprzednich dni, kiedy to sprzedawano jeden los od trzech do czterystu dolarów za sztukę. Ponieważ był to statek angielski, obliczano wszystko w funtach, ale pan Botibol lubił sobie myśleć w swojej ojczystej walucie.
Siedem tysięcy dolarów, to było sporo pieniędzy. Jak Boga kocham, sporo! Kazałby sobie wypłacić w banknotach stu dolarowych, i wychodząc na ląd wsadziłby je do wewnętrznej kieszeni marynarki. A co potem? On już by wiedział, co potem. Od razu, tak jest od razu, kupiłby Lincolna z odkrywanym dachem. Kupiłby go po drodze ze statku i zajechał prościutko przed dom, żeby mieć przyjemność zobaczenia miny Ethel, która zjawi się w drzwiach frontowych i ujrzy to wszystko. To byłoby coś, zobaczyć minę Ethel, kiedy podjedzie pod drzwi w nowiuteńkim jasno-zielonym Lincolnie z odkrywanym dachem! Hallo Ethel, kochanie, powiedziałby do niej najzwyczajniej w świecie, pomyślałem sobie właśnie, że powinienem dać ci jakiś prezencik. Przechodząc zobaczyłem go na wystawie, pomyślałem sobie wtedy o tobie, że zawsze tak bardzo chciałaś mieć coś takiego. Podoba ci się, kochanie? Tak by powiedział. Kolor ci odpowiada? A potem patrzyłby na jej twarz.
Licytator stanął już za swym stołem.
— Panie i panowie! — zawołał. — Kapitan obliczył, że do południa dnia jutrzejszego statek nasz przepłynie pięćset piętnaście mil. Jak zwykle weźmiemy dziesięć liczb poniżej tej cyfry i dziesięć liczb powyżej i w tych granicach będziemy grać. Od pięćset pięć do pięćset dwadzieścia pięć. Naturalnie ci, którzy uważają, że odległość będzie zupełnie inna, będą mogli osobno kupić dolną strefę albo górną strefę. A więc, wyciągamy z tego oto kapelusza, pierwszą cyfrę… oto ona… pięćset dwanaście.
Nikt się nie poruszył. Ludzie siedzieli spokojnie na swoich krzesłach wpatrując się w licytatora. W powietrzu czuło się pewne napięcie, które wzrastało wraz ze wzrostem oferowanych sum. To już nie były żarty; można się było o tym przekonać widząc jak ktoś grający przygląda się drugiemu, który mu podbił cenę — niby to się uśmiechał, ale tylko samymi ustami; błyszczące oczy były przeraźliwie zimne.
Liczba pięćset dwanaście uzyskała sto dziesięć funtów. Następne trzy czy cztery liczby uzyskały mniej więcej tę samą sumę.
Statek kołysał się ciężko. Za każdym przechyłem drewniane boazerie na ścianach skrzypiały tak jak by się miały lada chwila połupać w kawałeczki. Pasażerowie pogrążeni w licytacji, mocno trzymali się poręczy krzeseł.
— Dolna strefa! — zawołał licytator. — Licytujemy dolną strefę.
Pan Botibol poprawił się w krześle i wyprostował. Zdecydował, że będzie czekał dopóty, dopóki inni nie przestaną podbijać ceny, potem wkroczy i ostatnie słowo będzie należało do niego. Obliczał, że na jego koncie bankowym musi być co najmniej pięćset dolarów, albo nawet i sześćset. To było około dwustu funtów, ponad dwieście funtów. Ten bilet nie może iść za więcej niż za dwieście funtów.
— Jak wszyscy państwo wiecie — mówił licytator — w dolnej strefie mieszczą się wszystkie liczby poniżej najniższej liczby z dwudziestu wybranych do gry, w tym wypadku wszystkie liczby poniżej liczby pięćset pięć. Jeśli więc ktoś uważa, że statek przepłynie w ciągu dwudziestu czterech godzin, to znaczy do jutra w południe, mniej niż pięćset pięć mil, powinien wziąć udział w tej licytacji i starać się kupić ten bilet. A więc słucham państwa?
Gładko doszło do stu trzydziestu funtów. Wyglądało na to, że oprócz pana Botibola również i inni zauważyli, że pogoda jest nie bardzo. Sto czterdzieści… pięćdziesiąt… Stanęło. Licytator podniósł swój młotek.
— Sto pięćdziesiąt! Kto da więcej?
— Sześćdziesiąt! — krzyknął pan Botibol. Wszystkie twarze zwróciły się w jego kierunku.
— Siedemdziesiąt!
— Osiemdziesiąt! — zawołał pan Botibol.
— Dziewięćdziesiąt!
— Dwieście! — krzyknął pan Botibol.
Niektórzy mieli wrażenie, że to nie jest jego ostatnie słowo.
Nastąpiła chwila ciszy.
— Dwieście funtów! Kto da więcej?
Siedź cichutko, mówił do siebie. Siedź cichutko i absolutnie nie podnoś wzroku. Niedobrze podnosić wzrok. Nie oddychaj. Nikt cię nie przelicytuje tak długo, jak długo nie będziesz oddychał.
— Dwieście funtów po raz pierwszy…
Licytator miał różowawą, łysą głowę. Na jej czubku błyszczały kropelki potu.
— Po raz drugi…
Pan Botibol nie oddychał.
— Po raz trzeci… Kupione!
Licytator uderzył młotkiem w stół. Pan Botibol wypisał czek i wręczywszy go asystentowi licytatora, rozparł się wygodnie w krześle, czekając na koniec gry. Nie chciał iść do łóżka nie wiedząc ile pieniędzy jest w puli.
Policzono je po sprzedaniu ostatniego kuponu i było tego ponad dwa tysiące sto funtów. To znaczy około sześciu tysięcy dolarów. Dziewięćdziesiąt procent szło dla wygrywającego, a dziesięć na cele dobroczynne dla ludzi morza. Dziewięćdziesiąt procent od sześciu tysięcy wynosiło pięć tysięcy czterysta. W porządku, wystarczy. Mógłby kupić Lincolna z odkrywanym dachem i jeszcze by coś zostało. Z tą przyjemną myślą wyszedł szczęśliwy i podniecony do swej kabiny.
Kiedy następnego dnia pan Botibol przebudził się, leżał przez kilka minut spokojnie z zamkniętymi oczami, nasłuchując wycia wichru i czekając na zakołysanie się statku. Ale nie było żadnego wycia wichru, ani żadnego kołysania. Wyskoczył z łóżka i wyjrzał przez iluminator. Morze — na miłość boską — było gładkie jak szklanka, a wielki statek płynął przez nie szybko, pewnie dlatego, żeby nadrobić czas, który stracił w nocy. Pan Botibol odwrócił się od okna i powoli usiadł na brzegu łóżka. Ze strachu ciarki zaczęły mu przebiegać po skórze na brzuchu. Nie miał teraz najmniejszej nadziei. W tej sytuacji musiał wygrać, któryś z wyższych numerów, to było jasne.
— O mój Boże — westchnął głośno. — Co ja mam robić?
Co, na przykład, powie Ethel? Przecież nie może jej powiedzieć, że stracił prawie wszystko z ich dwuletnich oszczędności, kupując bilet na morskiego totka. Niepodobieństwem również było utrzymać całą historię w sekrecie. Musiałby jej przecież powiedzieć, żeby nie wystawiała czeków. A co będzie z miesięcznymi ratami za telewizor i za Encyklopedię Brytyjską? Już teraz widział wściekłość i pogardę w oczach tej kobiety. Z błękitnych robią się szare i zwężają się, jak zwykle zresztą, kiedy są między nimi jakieś nieporozumienia.
— O mój Boże. Co ja mam robić?
Nie było teraz ani cienia szansy na wygranie, chyba, że ten przeklęty statek zacząłby płynąć do tyłu. Albo musieliby go odwrócić i płynąć rufą do przodu, żeby miał jeszcze jakąkolwiek szansę wygrania. Tak, a może powinien poprosić kapitana, żeby to uczynił. Zaproponować mu dziesięć procent od wygranej. A jeśli będzie chciał więcej, dać mu więcej. Pan Botibol zaczął chichotać. Nagle przestał. Zaskoczony jakąś myślą otworzył szeroko oczy i usta. W tym momencie właśnie przyszedł mu do głowy pomysł. Błyskawicznie go podchwycił. Okropnie podniecony skoczył na równe nogi, podbiegł do iluminatora i jeszcze raz wyjrzał. Doskonale, pomyślał, dlaczego by nie? Morze było spokojne i nie miałby żadnych trudności z utrzymaniem się na powierzchni, dopóki by go nie wyciągnęli. Odnosił mgliste wrażenie, że ktoś już coś takiego robił, ale czy to był powód, żeby nie zrobić tego jeszcze raz? Statek musiałby się zatrzymać i spuścić łódź ratunkową, a łódź musiałaby się wrócić może nawet i pół mili, żeby go zabrać, a potem musiałaby płynąć z powrotem do statku i musieliby ją wciągać na pokład. Wszystko razem zabrałoby przynajmniej godzinę czasu. Godzina, to jakieś trzydzieści mil. Odpadłoby trzydzieści mil z dziennej trasy. Wystarczy. „Dolna strefa” wygrałaby wtedy niewątpliwie. Żeby tylko mieć pewność, że ktoś go widzi, jak wpada do wody. Ale to powinno być proste do zaaranżowania. I lepiej, żeby miał na sobie coś lekkiego, coś w czym łatwiej pływać. Najlepiej jakiś sportowy kostium. Mógłby się ubrać tak, jak by szedł sobie pograć na pokładzie w tenisa — koszulka, szorty i tenisówki. Zegarek trzeba zostawić. Która godzina? Piętnaście po dziewiątej. Im wcześniej, tym lepiej. Odwalić to od razu i mieć to już za sobą. Muszę działać szybko, ponieważ w południe upływa termin.
Pan Botibol był jednocześnie podniecony i przerażony, kiedy sportowo ubrany wchodził na górny pokład. Jego drobne ciało, szerokie w biodrach, zwężało się ku wąskim i wyjątkowo opadającym ramionom, dzięki czemu przypominało kształtem poller. Jego białe, wychudłe nogi były porośnięte czarnymi włosami. Stąpając, miękko w swoich tenisówkach wszedł ostrożnie na pokład. Nerwowo rozejrzał się dokoła. Zobaczył tylko jedną osobę. Była to starsza kobieta o bardzo grubych kostkach i ogromnych pośladkach. Oparta o poręcz gapiła się na morze. Miała na sobie karakułowe futro. Z powodu podniesionego kołnierza pan Botibol nie mógł zobaczyć jej twarzy.
Stał spokojnie, badając ją szczegółowo z daleka. Tak, powiedział sobie, ona prawdopodobnie by to zrobiła. Prawdopodobnie podniosłaby alarm szybciej niż ktokolwiek inny. Ale poczekaj chwilę, nie spiesz się Williamie Botibol, nie spiesz się. Pamiętaj coś sobie powiedział parę minut temu, kiedy przebierałeś się w kabinie. Pamiętasz?
Myśl o skoczeniu ze statku w ocean, tysiące mil od najbliższego lądu, uczyniła z pana Botibola — człowieka ostrożnego z natury — istotę niesłychanie przewrażliwioną. W żadnym wypadku nie był jeszcze przeświadczony o tym, że ta kobieta którą widział przed sobą na pewno podniesie alarm kiedy on skoczy. Mógł się na niej zawieść z dwóch powodów. Po pierwsze — mogła być głucha i ślepa. Było to mało prawdopodobne, ale mogło tak być, więc dlaczego ryzykować? Powinien sprawdzić to najpierw, rozmawiając z nią przez chwilę. Po drugie — to właśnie dowodziło jak podejrzliwy staje się umysł człowieka ogarniętego strachem — po trzecie, mogło się zdarzyć, że ta kobieta sama była posiadaczką biletu na któryś z wyższych numerów totka i z tego powodu nie miałaby żadnego interesu w opóźnianiu statku. Pan Botibol zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie zabijali swych bliźnich dla o wiele mniejszych sum niż sześć tysięcy dolarów. Codziennie pisali o tym w gazetach. Dlaczego więc ryzykować? Trzeba to najpierw sprawdzić. Bądź pewien wszystkich okoliczności. Przekonasz się najlepiej przeprowadzając z nią krótką, grzecznościową rozmowę. Potem, kiedy już upewniwszy się, że kobieta jest przyjemną, uprzejmą istotą, wszystko będzie proste i będziesz mógł skakać z lekkim sercem.
Pan Botibol, niby to przypadkowo, podszedł do kobiety i opierając się o relling, stanął sobie obok niej.
— Hallo — powiedział uprzejmie.
Odwróciła się i uśmiechnęła. Był to zaskakująco przyjemny, prawie piękny uśmiech, mimo że sama twarz była bardzo brzydka.
—Hallo — odpowiedziała.
Wyjaśniliśmy, pomyślał sobie pan Botibol, pierwszą wątpliwość. Nie jest ani ślepa, ani głucha.
— Proszę mi powiedzieć — odezwał się, przystępując od razu do rzeczy — co pani myśli o wczorajszym totalizatorze?
— Totalizator? — spytała marszcząc czoło. — Totalizator? Jaki totalizator?
— No wie pani, te idiotyzmy, które się odbywają w palarni po kolacji, sprzedawanie biletów na odgadnięcie długości dziennej trasy. Ciekaw jestem, co pani o tym myśli.
Potrząsnęła głową i znów się uśmiechnęła w przyjemny sposób. W uśmiechu tym był jak by cień usprawiedliwiania się.
— Jestem okropnie leniwa — powiedziała. — Zawsze chodzę wcześnie spać. Kolację jem w łóżku. To tak przyjemnie jeść kolację w łóżku.
Pan Botibol odwzajemnił się jej uśmiechem i zaczął się szykować do odejścia.
— Muszę iść i trochę poćwiczyć — powiedział. -— Nigdy rano staram się nie zapominać, o moich ćwiczeniach. Miło mi było panią spotkać. Naprawdę, bardzo miło…
Cofnął się jakieś dziesięć kroków. Nie oglądała się za nim.
Teraz wszystko już było w porządku. Morze było spokojne, ubrany był odpowiednio do pływania, w tej części Atlantyku prawie na pewno nie było krwiożerczych rekinów, a w pobliżu znajdowała się przyjemna starsza pani, która narobi alarmu. Pozostała tylko jeszcze jedna kwestia: czy statek opóźni się na tyle, żeby przechylić szalę na jego korzyść. Prawie na pewno, tak. Ostatecznie sam mógłby coś jeszcze w tym kierunku zrobić. Gdyby, na przykład, musieli go dłużej wciągać do łodzi ratunkowej. Będzie odpływał podstępnie od łodzi, kiedy będą usiłowali podpłynąć bliżej, żeby go wyłowić. Każda minuta, każda sekunda zwłoki pomoże mu zwyciężyć. Zaczął zbliżać się do rellingu, ale teraz ogarnęła go nowa fala strachu. Czy czasem nie wciągnie go śruba? Słyszał, że coś takiego przydarzyło się osobom, które spadały do morza z wielkich statków. Ale przecież on nie miał zamiaru spaść, miał zamiar skoczyć, a to zupełnie inna sprawa. Jeśli skoczy dość daleko, nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.
Pan Botibol powoli zbliżał się do rellingu. Znajdował się teraz w odległości jakichś dwudziestu jardów od kobiety. Nie patrzyła na niego. Nawet lepiej, że nie patrzyła. Nie chciał, żeby widziała jak skacze. Jeśli nie będzie świadków, będzie mógł powiedzieć potem, że pośliznął się i wpadł do morza przez przypadek. Popatrzył w dół poza burtę. Zobaczył głęboką, okropnie głęboką przepaść. Pomyślał, że z łatwością może się paskudnie potłuc o powierzchnię wody, jeśli spadnie na płask. Nie było to takich, którzy rozwalali sobie brzuchy, skacząc na brzuch z dużej wysokości? Musi skoczyć prosto i wpaść do wody nogami. Jak nóż. Tak, proszę pana. Woda wydawała się zimna, głęboka i szara. Patrząc na nią dostawał dreszczy. Ale nie było innego wyjścia. Teraz, albo nigdy. Bądź mężczyzną, Williamie Botibol; bądź mężczyzną. A więc w porządku… no to…
Wspiął się na szeroką drewnianą poręcz rellingu, usiłując złapać równowagę stanął na niej, chwiał się przez trzy przerażające sekundy, a potem skoczył. Skoczył tak daleko, jak tylko potrafił i jednocześnie krzyknął „Na pomoc!”.
„Na pomoc! Na pomoc!” krzyczał lecąc w dół. Potem dotknął powierzchni morza i skrył się pod wodą.
Kiedy rozległo się pierwsze wołanie o pomoc, kobieta oparta o relling, podskoczyła i drgnęła z wrażenia. Rozejrzała się szybko i zobaczyła tego małego mężczyznę w białych szortach i tenisówkach lecącego w dół z rozpostartymi ramionami i wołającego o pomoc. Przez chwilę wyglądało, jak by nie była całkiem pewna, co powinna zrobić: czy rzucić mu pas ratunkowy, czy biec i wezwać pomoc, czy po prostu krzyczeć.
Cofnęła się o krok od rellingu, odwróciła się bokiem i patrzyła na mostek kapitański. Przez krótki moment pozostała bez ruchu, pełna napięcia i niezdecydowana. Następnie, jak by odetchnęła i ponownie oparła się o relling, wpatrując się jak przedtem w spienioną wodę za rufą. Wkrótce niewielka czarna głowa ukazała się wśród piany, potem nad głową ukazało się ramię, które raz, drugi i trzeci zdecydowanie dawało jakieś znaki, a daleki głos krzyczał coś co było trudno zrozumieć. Kobieta przechyliła się jeszcze bardziej, usiłując nie stracić z oczu małej, czarnej, ciągle znikającej plamki, ale szybko, bardzo szybko plamka tak bardzo się oddaliła, że nie była nawet pewna czy w ogóle jeszcze tam jest.
W chwilę potem na pokładzie zjawiła się inna kobieta. Ta znowu była koścista i kanciasta i nosiła okulary w rogowej oprawie. Spostrzegła pierwszą kobietę i skierowała się do niej zdecydowanym, prawie wojskowym krokiem, właściwym starym pannom.
— A więc tutaj jesteś? — powiedziała.
Kobieta o grubych kostkach odwróciła się, spojrzała na nią, ale nic nie powiedziała.
— Szukam cię i szukam — powiedziała koścista. — Szukam cię wszędzie.
— Jakie to dziwne — powiedziała kobieta o grubych kostkach. — Dopiero co jakiś mężczyzna skoczył do morza w ubraniu.
— Bzdura!
— Tak, tak. Powiedział, że chce sobie trochę poćwiczyć i nawet nie zdjął ubrania.
— Chodź lepiej na dół — powiedziała koścista.
Jej usta stały się nagle zdecydowane, a cała twarz czujna i przenikliwa. Mówiła teraz o wiele mniej uprzejmie niż poprzednio.
— I więcej nie wałęsaj mi się sama po pokładzie. Wiesz dobrze, że powinnaś czekać na mnie.
— Tak, Maggie — odparła kobieta o grubych kostkach i znów się uśmiechnęła tym swoim delikatnym, pełnym ufności uśmiechem. Potem wzięła za rękę tę drugą kobietę i pozwoliła się prowadzić przez pokład.
— Taki przyjemny człowiek — powiedziała. — Machał do mnie ręką.
Tekst pochodzi z numeru 815/1960 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.
Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ