
Wyobraź sobie, że jesteś jednym z najwybitniejszych czeskich fotografów. Pochodzisz z Przybramia, miasteczka górniczego. Kiedy masz 9 lat oglądasz jedną z największych katastrof górniczych. Za młodu rysujesz. Potem ojciec wysyła cię do zakładu fotograficznego Mattasa na naukę zawodu. Ale prawdziwe wykształcenie zdobywasz w Monachium. Tam fascynuje cię światło i to, jak je możesz ujarzmić. Fotografujesz przede wszystkim akty, czasem nowoczesne, futurystyczne. Innym razem dramatyczne i obrazoburcze. Portretujesz najważniejszych ludzi epoki w swoim praskim studiu. Drugą część życia zajmuje ci pogoń za światłem wewnętrznym. Nazywasz się František Drtikol.
Jan Nĕmec w tym duchu stworzył ponad 500 stron „biograficznego fresku” na temat Drtikola. Czytelnik staje się bohaterem. To ty fotografujesz, tańczysz na swoim ślubie, przeżywasz zawody miłosne podczas pierwszej wojny światowej, w końcu spotykasz w swoim studiu pierwszego prezydenta Czechosłowacji. Upiornie się to czyta w tej formie pierwszoosobowej z niewyróżnionymi dialogami. Ale obraz epoki, wydarzenia, w które jesteśmy zabierani, płynie powolutku i barwnie, zatracamy się w czyimś świecie. To bez wątpienia wyjątkowa biografia.
Tylko nie traktujmy tego zbyt personalnie. Powieść o życiu jest bardziej wersją wydarzeń, które być może Drtikol przeżył, nie zaś udramatyzowaną wersją jego całościowej biografii. Brakuje z pewnością drugiej żony, drobiazg, skoro przeżyli razem 17 lat, o pierwszej żonie – staż ledwo pięcioletni – autor rozwodzi się co do jednej awanturki. Z samym fotografowaniem też jest tak nie do końca, nie wskazał autor inspiracji Drtikola, nie pokusił się o solidniejszą analizę dzieł. Ot, po prostu, w którymś momencie w magiczny sposób, jakby przez zasiedzenie i afirmację, Drtikol nagle wielkim fotografem jest.
„Jesteś fotografem, jak konserwator wyskrobujesz z zardzewiałych rur zaschnięte światło, jak człowiek jaskiniowy przechowujesz je w skórzanym miechu, a potem misternie ogrzewasz w obitym tygielku nad słabym płomieniem”.
Ale odchodzi od fotografii stopniowo. Jego droga poszukiwania tytułowego światła opisana jest nad wyraz sugestywnie, przez Towarzystwo Teozoficzne trafia w końcu na buddyzm. Oddychasz i kontemplujesz, zauważasz refleksy (jak nikt inny), w końcu medytujesz, przeżywasz nirwanę, wracasz, by nauczać. Cały czas przecież chodzi o światło.