20 lat temu poziom świadomości na temat przemocy seksualnej był zerowy. O tym się nigdy nie rozmawiało. Jeśli ktoś o tym nawet wspomniał, to spotykał się z ostracyzmem. Karano go za samą wzmiankę na ten temat. Dziś mamy większą tego świadomość i więcej o tym mówimy.
Eli Rosen opowiada o ewoluującej społeczności nowojorskich Chasydów, roli, jaką odegrał podczas powstawania serialu Unorthodox na Netflixie, oraz spełnieniu marzenia z dzieciństwa o zostaniu rabinem. Mówi też o swojej drodze do sztuk performatywnych oraz wyjaśnia, dlaczego warto wystawiać w jidysz klasyków europejskiego teatru absurdu, w tym Sławomira Mrożka.
Mikołaj Gliński: Na początku chciałbym pana zapytać o sytuację związaną z epidemią COVID-19, która w Nowym Jorku jest wyjątkowo trudna, a już zwłaszcza wśród Chasydów. Co pan o tym myśli?
Eli Rosen: Jest bardzo ciężko. Moi krewni i znajomi należą do chasydzkich społeczności na Brooklynie oraz na północy stanu, a to są obszary wyjątkowo mocno dotknięte. Zwłaszcza że obszar ten jest gęsto zaludniony i wszyscy wchodzą ze sobą w interakcje społeczne i fizyczne. Są to więc idealne warunki do rozprzestrzeniania się wirusa. Poza tym właśnie obchodzono święto Purim, tuż przed wprowadzeniem kwarantanny. Jak na ironię, ten najradośniejszy czas w roku, gdy wszyscy się nawzajem odwiedzają, wspólnie tańczą i balują, przyszedł w najgorszym możliwym momencie.
Jak się mają pana krewni i znajomi?
Codziennie słyszę o śmierci osób, które znam osobiście z czasów szkolnych, jak na przykład kierowcy szkolnego autobusu albo kolegów. To wywołuje strach, niepokój, i jest oczywiście wyjątkowo wstrząsające. Naprawdę kładzie się to cieniem na czas, który w innych okolicznościach byłby dla mnie osobiście bardzo ekscytujący. To bardzo dziwne. Ale jednocześnie czuję, że nasz serial uderzył w czułą strunę i wiele osób mówi, że jest on pierwszą rzeczą, która pozwoliła im przestać myśleć o wirusie. Ludzie są za ten serial wdzięczni.
Mówi pan o dostępnym na Netflixie serialu Unorthodox, którego jest pan jednym z twórców. Jaką dokładnie rolę odegrał pan podczas powstawania tego serialu?
Zaangażowano mnie dość wcześnie, jeszcze zanim powstał scenariusz, gdy tylko podpisano umowę z Netflixem. Zostałem – tak chyba najlepiej to można określić – konsultantem ds. jidysz. W sumie konsultowałem wszystko, co wiązało się z jidysz, zarówno w jego aspekcie lingwistycznym, jak i kulturowych czy religijnym. Czyli brałem udział we wszystkim, co wiązało się ze scenami rozgrywającymi się w Williamsburgu albo w których występowali Chasydzi. Oczywiście konsultowałem sam scenariusz, konkretne sceny, dbałem, by wszystko było kulturowo poprawne i by cała historia miała sens, tłumaczyłem scenariusz na jidysz, uczyłem aktorów ich kwestii, sposobu zachowania i obejścia, pilnowałem kostiumów oraz scenografii. Chyba mogę powiedzieć, że byłem zaangażowany w ten projekt od początku do końca: od preprodukcji, przez obecność codziennie na planie, po postprodukcję w studiu nagrań, przy montażu i dubbingu – pracowałem przy tym wszystkim. Tak więc była to kompleksowa współpraca. To pokazuje, jakie było podejście do sprawy scenarzystów oraz producentów serialu. Dbali o autentyzm i prawdę.
Owszem, to widać na ekranie. Serial bez wątpienia przykuwa uwagę scenami przedstawiającymi codzienne życie Chasydów.
W pewnym sensie to ewenement w filmie. Wcześniej zdarzało mi się pracować przy projektach, gdzie podejście było inne: no dobrze, mamy scenę w synagodze, więc trzeba znaleźć kogoś, kto może być konsultantem dla tej sceny, ale darujmy sobie kostiumy, scenografię czy inne sprawy. Myślę, że dziś mamy większą świadomość, z trochę większym wyczuleniem podchodzimy do przedstawiania w filmie mniejszości, czy to religijnych, czy etnicznych. I bardzo dobrze.
Pana wiedza w tym zakresie wynika z faktu, że – podobnie jak bohaterka serialu – dorastał pan wśród Chasydów. Esty należy do społeczności Satmar, czyli ruchu chasydzkiego założonego w Nowym Jorku po drugiej wojnie światowej przez Chasydów pochodzących z Węgier i Rumunii. Czy pan również dorastał jako członek tej społeczności, czy też innej?
Nie należałem do żadnej innej grupy. Ale jeśli my, moja rodzina, mielibyśmy należeć do jakiejkolwiek grupy, byłaby to właśnie ta społeczność. Powinienem dodać, że myśmy byli trochę mniej radykalni, trochę bardziej umiarkowani. Oficjalnie nie byliśmy członkami wspólnoty Satmar, ale byliśmy z nimi blisko powiązani. Moi rodzice pochodzą z tego samego regionu na Węgrzech. Matka urodziła się w samym okręgu Satmar, który leży na Węgrzech, ale bardzo blisko granicy z Rumunią, w pobliżu dzisiejszego rumuńskiego miasta Satu Mare. Zdecydowanie byliśmy pod wpływem tej samej ideologii. Satmar ma różne wpływy, szeroki zasięg w chasydzkim świecie oraz, jeszcze szerzej, w świecie ortodoksyjnych Żydów.
Zasadniczo 90-95% populacji Chasydów w Williamsburgu pochodzi z Satmar. Poza tym jest całe mnóstwo maleńkich grup-odprysków, które można by określić jako ościenne czy też zrzeszone z Satmarem, ale tworzące oddzielne, małe chasydzkie wspólnoty.
Co jest dla tej grupy najbardziej typowe?
Nie wszystko u tej społeczności jest dobre i miłe, ale istnieje wiele aspektów, które są niesamowite. Sieć zabezpieczeń socjalnych jest u Chasydów z Satmar bezprecedensowa. Nikt nie chodzi głodny, nikt nie jest bezdomny, nikomu na niczym nie zbywa. Słyną oni ze swoich dobrych uczynków i wielkoduszności, ze wspierania instytucji na całym świecie, karmienia głodnych, dzielenia się z biednymi. Oczywiście wiążą się z tym ogromne koszty. W grupie tak zżytej i współzależnej od siebie mało miejsca pozostaje na wolność i indywidualność.
Gdzie mieszkała pana rodzina?
Mieszkaliśmy w Boro Park, społeczności siostrzanej dla Williamsburga, odrobinę bardziej umiarkowanej. Większość ludzi z Boro Park przynależy do ruchu Satmar, ale jest tam więcej chasydzkiej różnorodności. Są też ludzie, którzy nie przynależą do żadnej grupy. Być może podobnie się ubierają i żyją, ale niekoniecznie są członkami konkretnej chasydzkiej sekty. Niektórzy chodzą w szabasowy wieczór do jednej synagogi, w sam dzień Szabasu modlą się w innej, z kolei w święta czy na inne specjalne okazje idą do jeszcze innej synagogi. Są trochę bardziej eklektyczni. I taka właśnie była moja rodzina.
W Unorthodox Esty postanawia opuścić swoją społeczność i porzucić tradycyjne, chasydzkie obyczaje. Pan również zostawił za sobą tradycyjny tryb życia oraz swoją wspólnotę. Czy w jakimś sensie pana historia była podobna?
Była zupełnie inna. Zresztą nie ma dwóch takich samych historii, nawet jeśli były pewne elementy, do których mogłem się odwołać. Największa różnica to chyba fakt, że ja wychowałem się w szczęśliwym domu, miałem radosne dzieciństwo i mam wspaniałe relacje z rodziną. Ze swoimi rodzicami rozmawiam każdego dnia. Tak więc moje doświadczenia bardzo się pod tym względem różnią. Uważam, że jestem szczęściarzem.
Inna różnica to fakt, że w moim przypadku wychodzenie ze społeczności trwało 20 lat. To był powolny, stopniowy proces. Nie stało się to z dnia na dzień. Krok po kroku stawałem się coraz bardziej nowoczesny, coraz bardziej umiarkowany, aż pewnego dnia zorientowałem się, że już nie przynależę do tej mojej wspólnoty. Dotarło do mnie, że tak daleko się od niej odsunąłem, tak bardzo zmieniła się moja osobowość od czasów dzieciństwa, że już tam nie pasuję. Wtedy to zadeklarowałem, ale nie było żadnego wielkiego wyjścia, a w każdym razie nie tak dramatyczne, jak to przedstawione w serialu.
Czy teatr i zaangażowanie w sztukę odegrało jakąś rolę w pana odcięciu się od społeczności chasydzkiej?
W pewnym sensie to był największy, najbardziej dramatyczny krok, jaki zrobiłem. Gdy nadal byłem częścią społeczności, uczyłem się w ortodoksyjnym koledżu, a następnie poszedłem na studia prawnicze na żydowskiej uczelni. Zostałem prawnikiem. Jeśli chce się wyjść poza swoją grupę i mieć prawdziwą karierę zawodową, to jest to oczywiście – obok medycyny – jeden z zawodów, z których ortodoksyjny Żyd może być dumny. Tak więc zrobiłem, ale pracując jako prawnik w dużej kancelarii, coraz mniej identyfikowałem się ze społecznością, z której pochodziłem. Dotarło też do mnie, że mam zupełnie inne poglądy polityczne, że jestem społecznie coraz bardziej progresywny. A to przestało się komponować z moimi ortodoksyjnymi praktykami i wierzeniami. Pewnego dnia tak jakoś przyznałem sam przed sobą, że już nie jestem Ortodoksem. Z wolna zaczynałem rozumieć, które jeszcze kwestie przyjmowałem za oczywiste, co jeszcze robiłem tylko dlatego, że moje życie potoczyło się takim, a nie innym torem. Zacząłem na nowo analizować wiele moich życiowych wyborów i doszedłem do wniosku, że wcale nie chcę być prawnikiem, a zamiast tego chcę się zająć czymś twórczym. Trafiłem na wspaniały, eksperymentalny warsztat teatralny z francuską reżyserką, piosenkarką i choreografką Miléną Kartowski-Aïach (zdaje się, że pracuje ona teraz w teatrze we Francji z jezydzkimi uchodźcami – niesamowite!). W tamtym czasie prowadziła warsztaty dla byłych Chasydów mówiących w jidysz. Wziąłem w nich udział i bardzo mi się to spodobało. Był tam dyrektor artystyczny teatru New Yiddish Rep, który nas wszystkich zatrudnił, bo desperacko potrzebował artystów mówiących w jidysz. To było trzy czy cztery lata temu. Z wolna ten teatr stał się centrum mojego życia.
Czy miał pan ciągotki do teatru i sztuki już jako dziecko? Czy kultura chasydzka pozostawia przestrzeń na wyrażenie siebie poprzez sztukę?
Tak chyba tego nie odczułem. Mam wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, gdy odgrywam sceny, występuję. Tworzyłem małe scenki i wcielałem się w role czarnych charakterów, na przykład podczas przerwy na lunch. Byłem trochę dziwakiem. Fantazjowałem na temat teatru, ale nigdy poważnie nie brałem go pod uwagę. Jako dziecko nie posmakowałem kultury popularnej, filmów i kina. Nawet nie wiedziałem, czym było to, co robiłem. A nawet gdybym wiedział, nigdy nie wziąłbym tego pod uwagę jako ścieżkę zawodową.
W chasydzkich jesziwach niewiele jest świeckiej edukacji, a już na pewno nie ma zajęć teatralnych. Za to jako dorastający chłopcy często naśladowaliśmy chasydzkich rabinów. Oni byli naszymi znakomitościami, byli jak gwiazdy filmowe. Każdy chciał być taki, jak oni, ubierać się, jak oni, mówić i zachowywać, jak oni. Więc jako dzieciaki świetnie imitowaliśmy, naśladowaliśmy chasydzkich rabinów. Chyba każdy chasydzki chłopiec marzy o tym, by zostać rabinem, bo oni są supergwiazdorami chasydzkiej wspólnoty. Ciekawie było wcielić się w rolę rabina w Unorthodox, bo w pewnym sensie spełniło się marzenie z mojego dzieciństwa. Te sceny, gdy rabin tańczy z panną młodą, to coś, co ćwiczyłem jako dzieciak, nawet nie wiem ile razy. Zamiast zabawy w dom, tym się właśnie zajmowaliśmy. Dlatego pod wieloma względami była to ciekawa i satysfakcjonująca rola.
Czy rola sztuki oraz teatru u Chasydów zmieniła się od czasów pana dzieciństwa?
Dziś chasydzka kultura może się poszczycić rozkwitającą sceną teatralną. Zaczęło się, gdy dorastałem. Istnieje sięgająca czasów sztetli tradycja purimszpil, czyli sztuk purimowych. Purim to święto, podczas którego ludzie się przebierają, są radośni i się bawią. Wykształciła się tradycja przebierania za postaci z historii purimowej [która opowiada o tym, jak Mordechaj i Estera uratowali Żydów przed zagładą, na którą skazał ich Haman, pierwszy minister króla Persji Ahaswerusa – przyp. red.] i odgrywania ich historii. Od tego się zaczęło, a potem ludzie tworzyli scenariusze na podstawie innych historii biblijnych. Takie są korzenie teatru jidysz.
W społeczności chasydzkiej w niektórych miejscach nadal w pewnym sensie pielęgnuje się dawną tradycję purimszpil. Satmar tego nie robi, ale Bobov [chasydzka grupa wywodząca się z Bobowej na południu Polski – przyp. red.] już tak i co roku podczas święta Purim wystawia purimszpile. To coś zupełnie innego od teatru znanego na Zachodzie, w pewnym sensie jest to teatr bardzo prymitywny. Zasadniczo jest to tradycja sięgająca 200 lat wstecz, gdy teatr wyglądał zupełnie inaczej. Purimszpil jest trochę taki, jak mógł wyglądać teatr uliczny w średniowieczu: bardzo melodramatyczny, z dwuwymiarowymi postaciami…
Czy dziś kobietom oraz dziewczętom wolno brać udział w tych przedstawieniach?
Absolutnie nie. Jest to średniowieczna tradycja również w tym sensie, że mężczyźni wcielają się w żeńskie postaci. Jest to też teatr amatorski; teatry profesjonalne nie istnieją i żaden z aktorów nie jest zawodowcem. Ale teraz ta branża rozkwita – nie tylko w czasie Purim, ile na Pesach czy Sukkot. To są święta trwające długo, z wieloma dniami półświątecznymi, gdy nie idzie się do synagogi, ale można wyjść i się czymś zająć. W tych okresach sztuki cieszą się niezwykłą popularnością. Angażuje się projektantów z Broadwayu, wykorzystuje najnowsze technologie w zakresie oświetlenia, projekcji czy scenografii. Ten teatr szybko się umacnia, posuwa do przodu, choć oczywiście nie w takim tempie, jak teatr na Broadwayu. Na przedstawienia żydowskie bez trudu sprzedaje się tysiące biletów. Wszystko świetnie się rozwija. Wyobrażam sobie, że dziecko dorastające w dzisiejszych czasach mogłoby marzyć o zostaniu w przyszłości aktorem. Gdy ja byłem mały, tego po prostu nie było.
Czy dziecko dorastające dziś w kulturze chasydzkiej jest w większym stopniu narażone na oddziaływanie kultury popularnej głównego nurtu niż wtedy, gdy pan dorastał?
I tak, i nie. Wydaje mi się, że kiedy ja dorastałem, nasza społeczność była dużo mniej zamknięta. My, na przykład, mieliśmy w domu klasykę literatury, choć mocno ocenzurowaną. Właściwie istniało większe prawdopodobieństwo, że mieliśmy na półkach angielską klasykę literacką, niż klasykę jidysz, na przykład Szolema Alejchema, Szaloma Asza czy I. B. Singera, których książki nie przekroczyłyby progu naszego domu, bo, w skrócie rzecz ujmując, uważano je za herezje. Mój ojciec prenumerował Reader’s Digest Condensed Books, gdzie publikowano okrojone wersje literackiej klasyki, również poddane ostrej cenzurze i redakcji, oczyszczone z wszelkich elementów kontrowersyjnych. Tak więc miałem dostęp do niektórych rzeczy, które w kolejnych pokoleniach w mojej rodzinie stały się już zakazane.
Z drugiej strony dziś jest dużo więcej alternatyw w jidysz niż wtedy. Jak już mówiłem, chasydzka scena artystyczna w jidysz rozkwita. Pisze się nowe powieści, kręci filmy, powstają przedstawienia teatralne. Istnieje całe mnóstwo chasydzkich magazynów w jidysz, jak również gazet i periodyków – coś, czego nie było, gdy ja byłem dzieckiem. Ludzie prowadzą zajęcia plastyczne w jidysz. Jest dużo więcej tego rodzaju ujść i zajęć dodatkowych, z których chasydzkie dzieci mogą dziś korzystać, ale jednocześnie wszystko jest dużo bardziej odizolowane, jest mniej interakcji z ludźmi spoza wspólnoty. Więc ten proces postępuje w obu kierunkach.
Jest pan dyrektorem zarządzającym teatru New Yiddish Rep na Brooklynie, gdzie wystawia się sztuki w jidysz. Ale, jak rozumiem, chasydzcy Żydzi raczej nie przychodzą na wasze przedstawienia. W takim razie kim są wasi widzowie?
Bardzo byśmy chcieli przebić się do Chasydów, ale oni podchodzą z ewidentną podejrzliwością do świeckiej kultury jako takiej, a jeszcze bardziej do świeckiej kultury w jidysz czy kultury „jidyszystowskiej”, jak ją nazywamy. Mamy zdecydowanie mniej Chasydów na widowni, niż byśmy chcieli. Powiedziałbym, że na przeciętnym przedstawieniu może 5% widowni to ludzie mówiący w jidysz. Stosujemy napisy, które wyświetlane są na scenie, podobnie jak wiele europejskich teatrów. Większość naszych widzów włada angielskim, a gdy z rzadka pojawi się jakiś Chasyd, zawsze jest zachwycony przedstawieniem. Oni są wygłodniali wysokiej jakości rozrywki. Dlatego ludzie, którzy odważą się wyjść poza granice swojej wspólnoty, bardzo się cieszą, gdy to się stanie. Ale również się boją. Ta społeczność jest mocno odcięta, wszystko zależy od reputacji i od pozycji w tej grupie.
Na przykład – co pokazano w Unorthodox – kojarzenie ludzi w pary jest aranżowane, a podczas swatania jedyne, co się liczy, to reputacja. Więc jeśli zrobisz coś nietypowego, wpłynie to na twoją reputację. Jeśli się inaczej ubierasz, jeśli słuchasz innej muzyki, jeśli widziano cię w miejscach, które nie są akceptowane, to wpłynie to na twoją pozycję w społeczności, a to z kolei odbije się na twoim potencjale matrymonialnym. Dochodzi do tego, że praktycznie wszystko, co robisz, ma wpływ na twoje perspektywy małżeńskie. A poza małżeństwem nie ma przyszłości; wśród Chasydów samotna osoba nie ma przyszłości. To bolesne i samo w sobie stanowi część problemu. Mam znajomych i kolegów ze szkoły, którzy nadal mieszkają wśród Chasydów i nigdy się nie ożenili. Wiodą chyba najsmutniejsze i najbardziej samotne życie, jakie można sobie wyobrazić. Temu podporządkowane jest absolutnie wszystko. A jak się już człowiek ożeni czy wyjdzie za mąż, to zaczyna się martwić o perspektywy matrymonialne swoich dzieci. Na tym polega siła tego rodzaju homogenicznej, jednolitej społeczności; na tym polega presja wspólnoty.
W takim razie, jak rozumiem, Chasydzi, którzy przychodzą na pana przedstawienia, raczej nie opowiadają o tym innym członkom swojej społeczności?
Zgadza się. Zwykle siadają z tyłu widowni, wchodzą na nią już po zgaszeniu świateł, a wychodzą przed ich ponownym zapaleniem (śmiech). Przychodzą do teatru niejako w sekrecie, prywatnie. Oczywiście od czasu do czasu zdarza się, że przychodzi razem cała grupa, ale to raczej wyjątkowe sytuacje.
I znowu, wydaje mi się, że wiele się we wspólnocie poprawiło. Na przykład, 20 lat temu poziom świadomości na temat przemocy seksualnej był zerowy. O tym się nigdy nie rozmawiało. Jeśli ktoś o tym nawet wspomniał, to spotykał się z ostracyzmem. Karano go za samą wzmiankę na ten temat. Dziś mamy większą tego świadomość i więcej o tym mówimy. Nadal jest to problem – podobnie jak w każdej innej społeczności religijnej – ale nie jest już tak, jak było. Pod wieloma względami ta społeczność zrobiła się mniej zamknięta. Zwłaszcza dzięki infiltracji Internetu. Jest on bardzo zwalczany, ale tej bitwy nie da się wygrać. Coraz więcej osób wyprowadza się poza fizyczne granice społeczności, znajduje inne rozwiązania i w coraz bardziej otwarty sposób buntuje się przeciw chasydzkim normom.
Ale jest to pewien kompromis, im bardziej jedni odrzucają normy, tym bardziej inni okopują się na swoich stanowiskach i jeszcze bardziej zamykają. To jeden z powodów, dla których, jak myślę, większa liczba przedstawień i rosnąca świadomość koniec końców pomoże Chasydom jako wspólnocie oraz poszczególnym jej członkom.
Nawet jeśli te przedstawienia nie są oglądane przez członków tej społeczności? Przypuszczam, że Chasydzi raczej nie oglądają Unorthodox.
Jestem zasypywany wiadomościami od Chasydów, którzy serial oglądali i bardzo im się podobał. Oczywiście większość z nich go nie obejrzy, ale wielu tak. Ludzie, którzy tkwią w tej społeczności, ale dostrzegają i krytykują jej problemy, to ci sami ludzie, którzy obejrzeliby serial. Pod wieloma względami są oni naszym prawdziwym adresatem. Z jednej strony serial pokazuje im alternatywę, a z drugiej jest czymś, z czym naprawdę mogą się zidentyfikować. Być może to ich zachęci do rozwiązania problemów wewnątrz wspólnoty.
Czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na temat repertuaru teatru New Yiddish Rep? Czy wystawiacie tylko klasykę w jidysz…
Owszem, słyniemy z tego, że wystawiamy przekłady klasyki teatralnej z innych języków na jidysz. Wystawiliśmy Śmierć komiwojażera Arthura Millera (to było, zanim się związałem z teatrem), która to inscenizacja była nominowana do kilku nagród teatralnych. Mieliśmy też Czekając na Godota w jidysz. Wiele osób mówi, że to przedstawienie pozwoliło im po raz pierwszy zrozumieć tę sztukę. Krytycy, angielskojęzyczni, napisali, że widzieli to przedstawienie wielokrotnie w różnych wersjach i w wielu językach, ale dzięki naszemu po raz pierwszy je zrozumieli. Można by powiedzieć, że pod wieloma względami Czekając na Godota ma sens tylko w jidysz. Jidysz jest językiem egzystencjalizmu, językiem czekania; czekania na zbawienie. Czekając na Godota jest jak czekanie na Mesjasza. Poza tym postaci żyją w jidysz innym życiem. W zeszłym roku wziąłem udział w tym przedstawieniu i zagrałem Vladimira – to było niesamowite doświadczenie. Wystawiliśmy też Nosorożca Ionesco w jidysz. To była pierwsza sztuka, jaką przetłumaczyłem. Zagrałem w niej Jeana. Przełożyłem również dwie sztuki słynnego dramatopisarza izraelskiego, Hanocha Levina. Wiem, że warszawskie teatry lubią go wystawiać. Obie te sztuki to wspaniałe, postmodernistyczne arcydzieła teatru absurdu. I chyba uwidacznia się tu wyraźny trend: bardzo lubimy teatr postmodernistyczny, teatr absurdu, wystawiany w jidysz. Więc nic dziwnego, że naszym kolejnym oczywistym wyborem był…
…Sławomir Mrożek, polski dramatopisarz i satyryk, klasyk polskiego teatru absurdu.
Jestem w połowie przekładu na jidysz Emigrantów [sztuki Mrożka z 1974 r. o dwóch anonimowych emigrantach mieszkających w wynajętym pokoju gdzieś w Europie Zachodniej – przyp. red.]. Ta sztuka świetnie nadaje się do przekładu na jidysz. A to dlatego, że te dwie archetypiczne postaci wypadają zupełnie naturalnie w jidysz: prosty proletariusz z prowincji oraz intelektualista, talmudysta, jeśli pan woli. Co jakiś czas zdarza mi się przetłumaczyć fragment, a potem do niego wrócić i brzmi to tak, jakby Mrożek napisał to w jidysz.
Ale jak pan w ogóle natrafił na Mrożka? Tu, w „Przekroju”, mamy do niego szczególną słabość, bo pisał do „Przekroju” przez wiele dziesięcioleci, a w naszych archiwach mamy też jego liczne rysunki.
To nie był mój pomysł. Nasz dyrektor artystyczny David Mandelbaum ma niesamowitego nosa do rzeczy, które mogą dobrze wypaść w jidysz. W grę chodzą też względy praktyczne: egzystencja teatru jidysz w Nowym Jorku jest naprawdę niełatwa. W odróżnieniu od Europy nie ma u nas żadnych subsydiów, nie jesteśmy teatrem narodowym. Większość z nas pracuje za darmo. Polegamy na finansowaniu od osób prywatnych oraz na sprzedaży biletów, a w dzisiejszych czasach nie jest łatwo sprzedać w Nowym Jorku bilety do teatru. Szanse są niewielkie, zwłaszcza gdy tworzy się teatr niekomercyjny. A jeśli chce się wystawiać postmodernistyczne, eksperymentalne sztuki, to jest to naprawdę trudne. Dlatego zawsze szukamy sztuk z niewielką obsadą, a przecież poniżej dwóch osób już prawie nie da się zejść, jak w przypadku Emigrantów. To był po prostu kolejny, naturalny krok. Naprawdę lubimy postmodernistycznych mistrzów: wszystkich Beckettów, Levinów i Mrożków. Więc decyzja była łatwa.
Eli Rosen:
Urodzony i wychowany w chasydzkiej społeczności na Brooklynie, jidysz jest jego pierwszym językiem. Dziś Eli pełni funkcję dyrektora zarządzającego teatru New Yiddish Rep, jak również konsultanta ds. jidysz dla filmów oraz telewizji. W przeszłości produkował, tłumaczył i występował w Hanoch Levin Squared, a także w Czekając na Godota, Awake and Sing!, docenionym przez krytyków „New York Timesa” Bogu zemsty, jak również Nosorożcu (w jego własnym, docenionym przez krytyków, przekładzie na jidysz). Wystąpił też we własnym monodramie, The Drunk Cantor, opartym na monologach Maurice’a Schwartza. Zagrał również w produkcjach filmowych i telewizyjnych, takich jak serial na Netflixie Unorthodox (2020), Minyan (2020) oraz The Binding of Isaac (2020).