Opowieści

Nie masz czasu na czytanie? To bądź wybredny!

Paulina Wilk
Czyta się 7 minut

A gdyby tak Światowy Dzień Książki ogłosić dniem wolnym od pracy? Czytać i od świtu do późnej nocy nie mieć nic ważniejszego na świecie?

Od 1995 r. 23 kwietnia jest świętem książki i praw autorskich – tak postanowiło UNESCO. Zrobiła się tej daty okazja trochę smętna. Zamiast Dnia Radosnego Czytania mamy przyczynek do posępnych refleksji nad stanem czytelnictwa. Ono – to czytelnictwo polskie, a zatem niczyje – traktowane jest jak niedomagający pacjent, któremu Biblioteka Narodowa regularnie mierzy puls i temperaturę. Po czym ogłasza diagnozę – jeszcze żyje, ale mu się nie poprawia. Perspektywy – zważywszy na triumfalny pochód kultury obrazu oraz zdarzeń wirtualnych – niepocieszające.

W Polsce mamy tendencję do obciążania książek dodatkowymi wymaganiami. Kłopot w tym, że źle ukierunkowanymi. Ciosamy sobie kołki na głowach, że nie czytamy więcej, a jeśli już czytamy, to pisarstwo lotów średnich. Rzeczywistość nie ułatwia. Nawet książkomaniacy uginają się pod ciężarem nadprodukcji (w większości zbytecznej, niezweryfikowanej prawami rynku, cywilną odwagą wydawców ani samokrytycyzmem autorów). Właśnie ci, którzy czytają dużo, wiją się w mękach nadmiaru, cierpią katusze wyrzutów sumienia wobec tych wszystkich tytułów, które leżą, czekając, gdy oni poświęcają czas – najcenniejszą walutę naszej ery – na tę jedną książkę, po którą odważyli się sięgnąć świadomi, że im wszystkie inne nowości, oraz odkładane od lat klasyki, nie wybaczą…

Nie mam nic przeciwko stawianiu literaturze i samym sobie, jako czytającym, jak najwyższych wymagań. Ale stawiajmy je tam, gdzie warto. Jednym z powodów, dla których czytamy mało, jest to, że książki są kosztowne. Nie w wymiarze finansowym, bo wartość i cenę książki powinniśmy dziś mierzyć czasem. Tym, którego wymaga od nas jej przeczytanie. Ale i tym, jakiego wymagała, aby powstać.

Literatura nie jest dobrem szybko zbywalnym, choć od 30 lat według takich reguł jest w Polsce sprzedawana i produkowana. Jak coś, co ma krótki termin przydatności do spożycia i albo się rozejdzie jak świeża bułka, albo będzie tygodniami czerstwieć w rogu półki tuż nad podłogą. Tygodniami, bo miesiące czy lata to już miary dla książek niedostępne. Zbyt szybko pośpiech kupiecki spycha je w niepamięć, zbyt mocno forsowane są kolejne literowe składaki. Szybkość sprzedaży zrobiła pisarzom krzywdę, wymusiła na nich wyższe tempo „tworzenia”. Biorę ten czasownik w cudzysłów, bo bardziej adekwatne byłoby „wytwarzanie”, bliskie produkowaniu. Różnica leży w intencji. Książka rzadko rodzi się z pragnienia, głęboko położonej potrzeby wyrażenia siebie, połączenia się ze światem. Na impuls do napisania książki składa się teraz tak wiele pragmatycznych czynników wynikających z presji codzienności i reguł sprzedaży, że mało który pisarz jest w ogóle skłonny mówić o swojej potrzebie tworzenia, a o sobie jako artyście.

Pewnie jest w tym szczerość i coś z przyzwoitości. Bo choć czytelnicy wciąż chcą widzieć w pisarzach postaci uwznioślone, oni i one same przyjmują tę rolę ze skrępowaniem. Wolą być „autorami książek” niż „pisarzami” – to drugie nadaje się dla Gombrowicza albo Woolf. Do ludzi z przeszłości, którzy – choć wiemy, że też potrzebowali forsy, tęsknili za luksusem i wakacjami – mogli sobie pozwolić na wzniosłość. Mogli nie tyle finansowo, ile czasowo. Świat był inny. Pozwalał żyć sztuką i poezją. Dziś na nic nie pozwala, ciągle czegoś chce, popycha i nagli. I ten, kto z zawodu jest pisarzem, na ogół robić musi różne fikołki – celebryckie, kuratorskie, reklamowe – żeby go na ten niedzisiejszy przydomek było stać.

Ale unikanie określenia „pisarz” ma też w sobie coś z lęku przed odpowiedzialnością. Słowo „pisarz” domaga się dopełnienia przymiotnikiem „wielki” (ciekawe, że słowu „pisarka” wciąż wystarcza przymiotnik „popularna”). Dostrzegam w tym – skądinąd nieuzasadnionym i pretensjonalnym żądaniu wielkości – cenną podpowiedź, jak sprawić, by książki stały się ważniejsze i bardziej czytane. Jak pomóc nam samym w „powrocie do literatury”. Powrocie rozumianym jako przypomnienie sobie, że książka jest wyrazem aspiracji, tęsknoty za wyższym wymiarem życia, głębszym jego doznawaniem. Książki się spospolitowały, bo wiele z nich to opowieści pospolite lub pospolicie opowiedziane. A że jest ich multum i można je kupować na pęczki, trudno czuć się zobowiązanym do ich poszanowania, dostrzegania znamion unikatu. A tylko unikatom możemy, a nawet powinniśmy, poświęcać swój umykający, nieoceniony czas.

Może więc miejmy wymagania? Wobec pisarzy i ich książek. Oczekujmy od nich wszystkiego najlepszego. Bądźmy wybredni, czujni. Jak Gombrowicz, który samego siebie chłostał, ale o wszystkich poprzedzających go polskich autorach pisał z niezadowoleniem i niezaspokojeniem. Jak Ursula Le Guin, która do końca życia była czytelniczką nienasyconą i szukającą w opowieściach prawdy, połykającą sprawnie napisane czytadełka i greckie klasyki z taką samą przytomnością umysłu oraz zestawem ostrych wymagań, które dostosowywała do gatunku, celu i przedmiotu opowieści.

Czytajmy po coś, a nie dlatego, żeby poprawiać statystyki i lepiej o sobie myśleć. Czytajmy, co się nam podoba, a nie to, co do salonowych księgozbiorów wybiorą nam płatni doradcy, albo co zalecają krytycy. Każdy, kto umie czytać, dysponuje samodzielnością w wyborze książki. Każdy z nas wie, jakie książki lubi. A jak nie wie, to może sam sprawdzić.

Czytajmy wybiórczo i bez przesadnej litości. Jeśli treść lub sposób jej podania nie zasługują na nasz czas, jeśli nas nie karmią i nie pobudzają, miejmy odwagę książkę odłożyć albo oddać do biblioteki – niech spróbuje ktoś inny, może znajdzie między stronami trochę frajdy i sensu.

Piszmy czytelnicze recenzje w mediach społecznościowych i portalach czytelniczych – podajmy dalej swój zachwyt i swój niedosyt. A jeżeli wrażenie i przeżycie są naprawdę silne, piszmy do autorów. Dajmy im znać, że czytamy. Że to, co piszą i jak to robią, trafia pod konkretny adres, istnieje w czyimś faktycznym życiu, ma realne konsekwencje.

Książkę, od której eksplodowało nam serce, podajmy dalej. Komuś, kogo lubimy, kochamy, cenimy. Komuś, komu to przeżycie może się przydać. Nie dajmy literaturze sterczeć dumnie na półkach. Nie odpuszczajmy jej, gdy nas zawodzi i irytuje.

Tylko wtedy, gdy będzie dla nas coś znaczyć – coś na tyle ważnego, by się na nią wściekać, by się nad nią rozpływać – jej przyszłość przestanie być przedmiotem zmartwień i lamentów. To nie literatura rozpaczliwie potrzebuje nas dla swojego przetrwania. To my ogromnie potrzebujemy dobrych książek do wartościowego i bogatego w znaczenia życia.

Świat zmienia się w sposób, który sprawi, że będziemy czytać mniej książek. Bo pula minut, wieczorów i tramwajowych podróży, które możemy powierzyć pisarzom, kurczy się i ten proces będzie postępował. Dlatego także pisarze, jako aktorzy rynkowej rzeczywistości, muszą się wybudzić – z fałszywej obietnicy wiecznie rosnących obrotów i apetytów. Czas ma granice, nasze potrzeby nie pozwolą się dłużej sztucznie pompować. Nie chcemy czytać na potęgę. Chcemy czytać czasem, trochę – za to dobrze i z radością.

Do niewielkiej księgarni, którą współprowadzę, przychodzą dwa typy czytelników. Jedni są – jak Le Guin – zawsze ciekawi, pochłaniający. Nie wahają się wydać kilkuset złotych i wyjść z torbą książek. Patrzę na nich ze zdumieniem i zazdrością – skąd wezmą czas na przeczytanie ich wszystkich? Po chwili dociera do mnie, że najpewniej wiele tych tytułów zostanie tylko przejrzanych, uszczknie się fragmenty. Może dwie albo trzy będą poznane w całości. Ten rodzaj czytelnika realizuje luksus rozeznania – nakłada na talerz dużo, a następnie wybierze i nakarmi się tym, co uzna za wartościowe i godne uwagi.

Drugi typ to surowi minimaliści. Wybierają powoli, z ostrożnością, jakby to, z czym wyjdą, było miśnieńską porcelaną. Moją ulubioną przedstawicielką tego gatunku jest 30-letnia mama, odwiedzająca nas z dzieckiem oraz psem. Konsultuje swoje wybory, prosi o sugestie. Czasem chce „prawdziwej powieści”, kiedy indziej „może sobie pozwolić wyłącznie na non-fiction”, czasami „tak jej się chce mocnego kryminału”. Rozmawiamy, wybiera. Po jakimś czasie wraca – z krótką i mocną opinią o książce. I z nową potrzebą. Ten typ – precyzyjny, nieskłonny do randek w ciemno imponuje mi najbardziej. Oto nowoczesny konsument literatury. Niemarnujący żywności, niekupujący wody w plastikowych butelkach, niezamawiający potraw ze szkodliwych hodowli. Zna konsekwencje swoich wyborów, ma wymagania.

Oba typy są literaturze niezmiernie potrzebne – wszystkożerni i wybredni wprawiają pisarstwo w ruch, dają autorom szansę, ale i wysoko trzymają poprzeczkę.

Takie czytanie świętujmy – nie byle jakie, przytomne, istotne.

Nikt już nie ma czasu na książki. Dlatego ich wartość rośnie. Wciąż wiele tytułów i autorów płynie na wysokich falach dzięki zjawiskom atmosferycznym, marketingowym i utylitarnie wyzwalanym emocjom społecznym. Ale miejmy to w nosie, bo fale przechodzą i nie mają nic wspólnego z literaturą jako wspaniałym rzemiosłem i sztuką pisarską. A tylko one zasługują na nasze chwile – te przed świtem i po zmroku.

 

Czytaj również:

Księgarstwo to chodzenie na linie
i
zdjęcie: James Barker/Unsplash
Opowieści

Księgarstwo to chodzenie na linie

Marcin Kozłowski

Jeśli bywasz tam często, personel wie już lepiej od ciebie, co ci się spodoba, a co odłożysz po pierwszej stronie. Księgarnie kameralne idą pod prąd tendencji rynkowych, co nie jest łatwe w obliczu silnej konkurencji. Chodzi tak naprawdę nie o samą sprzedaż książek, ale przede wszystkim o relację z drugim człowiekiem.

Katarzyna Szwarc, właścicielka księgarni Bajbuk na warszawskiej Saskiej Kępie, prosi, żebym pojawił się jeszcze przed otwarciem. Później może zabraknąć czasu na rozmowę: klienci, dostawy, inne obowiązki.

Czytaj dalej