W sztuce Angeliki Markul, polsko-francuskiej artystki, jest dużo naturalnej fantastyki. Inspiracją są dla niej podróże do niezwykłych miejsc – Markul odwiedza patagońskie lodowce, ogląda kryształy w jaskini w Naica, tropi ślady dinozaurów w Australii, zwiedza świątynię ziggurat na japońskiej wyspie Yonaguni, następnie wraca na Ziemię Ognistą po skórę mylodona.
Efekty tych podróży możemy obejrzeć na wystawie artystki pt. Formuła czasu, we wrocławskim Domu dla Kultury OP ENHEIM. Wchodząc na nią, udajemy się w podróż w czasie – tropem wierzeń plemienia Gooralabooloo, a nasza wyprawa może stanowić dobry punkt wyjścia do refleksji na temat troski o środowisko naturalne oraz nieustającej bliskości natury.
Jan Pelczar: Miejsca, które Pani odwiedza, są bardzo odległe pod względem geograficznym, ale łączy je to, że są zamieszkiwane przez ludzi, którzy zdają się widzieć więcej. Wydają się w lepszym kontakcie z naturą niż odbiorcy Pani dzieł – przedstawiciele współczesnej cywilizacji.
Angelika Markul: W genach mam potrzebę podróżowania, dostałam ją w spadku po przodkach. Od dzieciństwa, z mamą i tatą, który szczególnie kochał podróże, dużo jeździłam po świecie – małym fiatem. Pamiętam mnóstwo przygód z tamtych lat! Wyniesiony od taty popęd do wyjazdów jest do dziś w moim ciele. W czasie tamtych dziecięcych wycieczek zaczęłam też robić zdjęcia. Łapałam za stary rosyjski aparat i fotografowałam. Złościłam tym tatę, bo w tamtych czasach było trudno o klisze, a i wywoływanie zdjęć nie było tanie. Moja pasja budziła na tyle dramatyczne problemy, że szybko przestałam fotografować, ale od tego się zaczęło. Od dzieciństwa bardzo kochałam też kino. W swoich samodzielnych podróżach wróciłam do tamtych zainteresowań. Wybrałam Afrykę. W Senegalu zrealizowałam film Casela. Znalazłam się w sanktuarium dla zwierząt, które uratowano przed śmiercią. Przebywałam wśród istot niewidomych, po amputacjach, z bliznami. Z tym filmem weszłam do paryskiej Akademii Sztuk Pięknych. Do dzisiaj zostałam w świecie artystycznych podróży i zainteresowań siłami natury.
We Wrocławiu Pani prace znajdują się w pokojach w poniemieckiej kamienicy, dalekich od ogromnych sal wystawowych, w których można ustawiać wielkie rzeźby. Efekt jest bardzo sensualny, działa na różne zmysły widza, łącznie z węchem.
Specyficzny zapach wytwarza filc, jest jednym z podstawowych materiałów całej konstrukcji. Z niego są też głowy postaci. Pracuję w tym materiale od 20 lat, zmieniam jedynie kolory. Tym razem dobraliśmy zielony, ale teraz, gdy przygotowuję wystawę w Niemczech, to już jest różowy filc. W OP ENHEIM-ie w jednej z sal pokazuję film Marella – kręcony w Australii, tam, gdzie świeci różowe słońce – nasycony konkretnymi kolorami. W innych pokojach te barwy wracają. Do budowy wykorzystaliśmy okienka z opalanego szkła. Od niedawna pracuję nad uzyskiwaniem kolorów w ten sposób. Każda wystawa coś zmienia, wnosi, pozwala rozwijać się artyście. Z reguły interesuje mnie światło, które wpada z zewnątrz, nie chcę sztucznego, ale tym razem postawiłam na neony jako źródła zastępujące Słońce i Księżyc. Chciałam, żeby widz wchodził w przestrzeń z lynchowską atmosferą. Nie wiemy, gdzie jesteśmy.
Podobny nastrój udziela się, gdy oglądamy Pani inny film Deadly Charm of Snakes pokazywany niedawno w Warszawie na wystawie w galerii Leto. Z tytułowymi wężami kontrastuje rejestracja konkursu piękności. Jest jak u Davida Lyncha nie tylko za sprawą faktury wężowej skóry, która się przewija od początku do końca. Ale gdy kamera pokazuje wyborcze hasło Donalda Trumpa, zaczynamy szukać społecznego komentarza.
To jest praca o rytuałach. To mnie interesowało, nie kontekst, o którym pan mówi. Mieszkańcy Sweetwater, gdzie trafiliśmy w poszukiwaniu ciekawego rytuału, to wspaniali ludzie. Nie interesowało mnie, czy mają na plakatach Trumpa, czy kogoś innego. Dla mnie z polityką jest jak z religią. Nie można zmuszać kogoś do tego, żeby przeszedł na katolicyzm czy buddyzm. Każdy ma prawo, żeby wybrać swoją drogę. Tak samo oni wybierają swojego prezydenta. Mieliśmy dobry kontakt, bo podchodziłam do nich bez uprzedzeń. Zaprosili mnie do wzięcia udziału w ich uroczystościach, wyrazili zgodę na rejestrację. Trudno znaleźć miejsce, w którym można podpatrywać taki proces. Musieliśmy tam pojechać, kiedy trwało ich święto, w marcu. I wtedy złapał nas wybuch pandemii. Zamiast planowanych czterech dni, nagrania trwały jeden dzień. Drugiego dnia pobytu, po kilku godzinach, dotarła do nas wiadomość, że zaczynają wprowadzać ograniczenia w lotach. Zdążyliśmy sfilmować tylko część wydarzeń, przede wszystkim konkurs piękności. W bardzo starym, 100-letnim teatrze, w dekoracjach z kartonu, czułam się jak na planie filmu. Wcześniej nie znałam takiej Ameryki, tylko Nowy Jork. Na teksańskiej prowincji miałam myśl: „Wow, to jest właśnie prawdziwa Ameryka, ich rytuały, ich życie”. Czy to nie naturalne, że amerykańskie filmy są bardzo dobre, skoro na co dzień dochodzi tam do tak dziwnych sytuacji? W budowaniu atmosfery, którą chciałam uzyskać, pomógł mi autor muzyki. Tylko Wojciech Puś mógł tak zilustrować film.
Czy prawdziwość, nie tylko Ameryki, jest ważna dla Pani jako artystki?
Prawda jest ważna, ale powiem szczerze: moja sztuka to nie są reportaże. Choć wielu ludzi tak traktuje moje realizacje. Dla mnie to po prostu inspiracja i żywe obrazy. Nie kręcę reportaży o wężach czy lodowcach, tylko robię sztukę. Całe wystawy są jak olbrzymia instalacja, jak malarstwo, po prostu używam różnych materiałów. Filmu z Argentyny (La mémoire des glaciers) używam jako rzeźby. On nie opowiada o topnieniu lodowców. Wielu widzów tego nie rozumie. Stąd powielane błędne opinie na mój temat.
Jakie?
Na przykład, że jestem artystką ekologiczną.
A nie jest Pani?
Wcale! W ogóle nie łapię się do tej kategorii, ale odkąd ktoś tak napisał, etykietka przywarła. Machnęłam już na to ręką, niech mówią, co chcą. Na początku mi się to nie podobało, bo nie lubię być w modzie. Dzisiaj wszyscy artyści chcą być ekologiczni, a ja mój film w sanktuarium robiłam 20 lat temu i nie po to, by należeć do jakiegokolwiek trendu.
Pasjonuje mnie fantastyka naukowa, ale nie współpracuję z profesorami z pobudek ekologicznych. To moja naiwność: chcę coś zrobić, chcę się czegoś dowiedzieć, więc chcę, żeby ktoś mi coś podpowiedział, ale nie chcę płynąć z nurtem.
Film o lodowcach rozpoczął trylogię, którą wieńczy wideo pokazywane obecnie we Wrocławiu.
W pierwszej części opowiadam o tworzeniu życia. Jest pusto, ale wiele się dzieje. Natura coś fabrykuje. Coś, czyli nas. Na końcu jest wizja, w której nikogo już nie ma, zostały jedynie odciski – dinozaurów albo innych istot, których nigdy nie poznaliśmy. Pośrodku zaś BepiColombo o tym, jak już jesteśmy przeszłością Ziemi, jak zostaliśmy zastąpieni przez robota. Nie wiemy, gdzie jesteśmy, czy jesteśmy kierowani przez człowieka, czy przez robota jak w 2001 Odysei Kosmicznej.
A kto kieruje Panią? Współpracuje Pani z paleontologami, biologami, odkrywcami. Sławami takimi jak Masaaki Kimura. Jaka jest ich rola?
Jak ktoś czyta książkę i zostaje zainspirowany historią w niej opowiedzianą, tak ja jadę do naukowców i robię z nimi wywiady. Słucham ich opowieści. Z panem Kimurą spotkaliśmy się przy realizacji Zone Yonaguni. Przy japońskiej wyspie 20 m pod wodą ukryte są kamienne kolosy, które wydają się stworzone ręką człowieka. Część ludzi twierdzi jednak, że kształt skałom nadała natura. Moja teoria jest jeszcze inna: to dzieło jakiejś cywilizacji, ale nie wiadomo jakiej. Pan Kimura nurkował tam ponad 30 lat i był przekonany, że to dzieła ludzkich rąk.
Mit i jego zderzenie z rzeczywistością. Panią też to fascynuje?
Chciałam tam sama pojechać i zobaczyć. Musiałam nauczyć się nurkować, bo jedno to dobrze pływać, a drugie – zejść na 20 m pod wodę. Ciekawe było też spotkanie z samym Kimurą. Nie używałam jego spojrzenia do realizacji samej pracy, ale bardzo mnie ono ciekawi. Nie po to filmowałam te rozmowy, by pokazywać pana Kimurę, to zbyt intymne spotkanie. Jest niezbędne, by skorzystać z jego ponadtrzydziestoletniego doświadczenia nurkowania i obserwowania tajemniczych posągów. Kamienie w mojej pracy się ruszają, bo Kimura twierdzi, że one się przesuwają. Miał tam wiele przygód, my tylko jedną, ale graniczną: moja asystentka o mało nie zginęła. Pękła rurka doprowadzająca tlen.
Od czasu tej wyprawy głowy tworzone na kolejne wystawy mają w sobie coś z kształtów z okolic Yonaguni. Czyli suma doświadczeń zmienia perspektywę i wpływa na twórczość bezpośrednio?
Tak uważam. Jako artystka jestem osobą, która się ciągle uczy i nie może odpowiadać na pytania. Każdy ma klucz i szuka zamka, do którego ten klucz pasuje, żeby coś otworzyć. Ja jestem taką osobą, która szuka prawdy, ale własnej prawdy. Może nigdy jej nie znajdę.
Gdzie Pani szuka teraz?
Wśród duchów. Przyglądam się relacjom z okolic Nowego Jorku na temat niewyjaśnionych zjawisk. To mogą być rzeczy, o których nie mamy pojęcia lub nie mamy do nich dostępu. Coś jest niewidzialne, ale odczuwalne, jak przepływy energii po czyjejś śmierci. Praca na taki temat wymaga bardzo minimalistycznego podejścia. Trzeba doświadczyć, że prawie niczego nie ma, ale czujemy, że wszystko się zmienia.
Właśnie się zmienia. Zmarł Pani mistrz, Christian Boltanski.
Współpracowaliśmy 20 lat, byliśmy sobie bardzo bliscy. Christian był niezwykle oczytanym, inteligentnym człowiekiem. Na początku studiów wyznaczył mi kierunek: każdy artysta musi stworzyć własną mitologię, zbudować coś swojego, powtarzać to prawie cały czas, całe życie się uczyć. Jednocześnie wpoił mi, żeby nigdy się nie poddawać, gdy coś się nie udaje, nie opuszczać rąk. Iść zawsze własną drogą, nigdy nie patrzeć na to, co robi ktoś inny. Trzeba być pewnym, że ma być tak, a nie inaczej. Sporo rozmawialiśmy, mieszkaliśmy blisko siebie, dzieliliśmy współpracowników. Teraz powinniśmy wszyscy razem pracować nad jego wystawą w Petersburgu, zaplanowaną na styczeń. W realizacji były też ogromne ekspozycje w Korei i Japonii, bo Boltanski odszedł nagle. Wciąż jest przy nas, nie opuści nas jego sztuka, będzie cały czas krążyć, tylko jego będzie brakować. Christian miał tysiąc pomysłów na minutę, to niewiarygodne, ilu osobom pomógł, miał bardzo dobry kontakt z publicznością. Zawsze szedł do przodu, nic go nigdy nie zatrzymywało. Mawiał, że jego domem jest samolot, że nie ma tak naprawdę pracowni u siebie. Teraz uśmiecham się, że ja będę tak mówić. To jako jego uczennica powtarzam też, że zawsze robimy jedno wielkie dzieło sztuki. Jedna z jego ostatnich wystaw była zarazem jedną z piękniejszych. W Centrum Pompidou, jeszcze przed pandemią. 60 obiektów, ale tak naprawdę jedna praca. Od niego nauczyłam się takiej scenografii. Jak pierwszy raz weszłam na jego wystawę, od razu się zakochałam w tym, co robi. To nigdy nie było sztuczne, zawsze pełne emocji, odzwierciedlające jego wiedzę i zainteresowania, także różnymi religiami. Szczególnie interesował się szintoizmem, bo kochał Japonię, był z nią bardzo związany. Zawsze śmiejemy się z tego, że był prawie Japończykiem. Ale niczego nie kreował, nie udawał. Jego prace to nie były obrazy pokolorowane na żółto, na zielono, wyceniane na 4 mln euro. To jest ta prawda w sztuce. Coś, czego nam brakuje. Artysta, który daje z siebie wszystko i umiera na scenie.
A jeśli odchodzi pomiędzy spektaklami?
Christan zawsze mówił, że śmierć jest jak start na pokładzie samolotu. Nie wiemy tylko, gdzie tym razem maszyna wyląduje. To też jest piękne.
Dziękuję galerii OP ENHEIM za pomoc w realizacji wywiadu