Zapada zmierzch. W oświetlonym oknie pojawia się artysta. Zabiera się do parzenia herbaty. Stoimy na zewnątrz, ale widzimy go dobrze i jeszcze lepiej słyszymy, choć okno jest zamknięte. Nalewa wodę do elektrycznego czajnika i brzmi to jak wodospad. Potem czajnik zaczyna szumieć i ten szum narasta, a kiedy woda jest już naprawdę gorąca, dźwięk wchodzi w bas tak otchłanny, że niemal kosmiczny. Na tym etapie parzenia herbaty napięcie sięga zenitu, a jednak artysta w oknie niewzruszony patrzy na nas, zgromadzonych u stóp budynku, czekając na to, co nieuchronne. I rzeczywiście: woda zagotowuje się. W przedostatnich chwilach odgłosy jej wrzenia wchodzą w wyższy rejestr, by znaleźć finał w pierwotnym bulgocie. Termostat czajnika wydaje suchy trzask, jak wystrzał. To początek końca; artysta zalewa herbatę; kiedy ją miesza, krążąca po wnętrzu kubka łyżeczka dźwięczy jak dzwon.
Komuż jednak ten herbaciany dzwon bije?
Oczywiście bije miłośnikom sztuki – tym, którzy zgromadzili się i wpatrywali w okno, by zobaczyć sylwetkę artysty i posłuchać, jak przyrządza sobie ciepły napój.
Bije także Wojciechowi Bąkowskiemu – artyście, który parzył herbatę, i to niejeden raz. Ten pierwszy miał miejsce poprzedniego listopada w Brzeźnie. Ta dzielnica Gdańska ciągnie się wzdłuż bajczanej plaży, jednej z tych, które zdarzają się tylko nad Bałtykiem. Brzeźno to dziwna hybryda: asamblaż kaszubskiej wioski rybackiej, podupadłego niemieckiego kurortu, który teraz zmienia się w teren inwestycyjny, no i PRL-owskiego blokowiska. W oknie jednego z bloków objawiał się Bąkowski.
Latem w Gdańsku jeździ się do Brzeźna na plażę. Jest piwo, grill i muzyka. Jesienią po kurorcie hula zimny wiatr, ale tamtego listopada dzielnicę wypełniała publiczność festiwalu sztuki w przestrzeni publicznej „Narracje”. W ich ramach artysta performował parzenie sobie herbaty. Pracę zatytułował Silne życie; pod oknem bloku gromadziły się tłumy, aby poczuć jego siłę. Bąkowski ukazywał się co pół godziny – zaparzał i znikał.
Ponownie pojawił się ostatniej zimy, tym razem w Warszawie, w oknie Zamku Ujazdowskiego. I ja tam byłem, choć herbaty nie piłem. Eksponatów dotykać przecież nie wolno – i słusznie, bo niedotykalność wzmacnia metaforyczny wymiar dzieła sztuki. Stałem więc na styczniowym mrozie z innymi pasjonatami artystycznych eventów i wszyscy trochę się trzęśliśmy. Z zimna czy z przejęcia? Jedno nie przeszkadza drugiemu. A nawet trzeciemu, bo co do mnie to byłem zmarznięty i przejęty w dwójnasób. W szczególności przejmowało mnie Silne życie – prostotą i monumentalną skalą, którą artysta nadał brzmieniu codzienności spotęgowanemu za pomocą mikrofonów, wzmacniaczy i potężnych, choć zręcznie ukrytych głośników. W ogólności drżeniem przejmowała mnie moc sztuki. To za sprawą tej mocy kilkadziesiąt osób opuściło zaciszne domy i udało się na parking przed zamkiem, by przez 4 minuty w skupieniu posłuchać czajnika.
Czy sztuka spełniła tamtego wieczoru nasze oczekiwania? Istnieje punkt widzenia, z którego ludzie gromadzący się, by kibicować parzeniu herbaty przez artystę, wyglądają pretensjonalnie i komicznie. W świecie sztuki istnieje też osobny gatunek anegdot na temat cennych współczesnych instalacji, które zostały zamiecione do śmieci przez osoby sprzyjające muzeom, ponieważ nie wyglądały wystarczająco nadzwyczajnie – i zbytnio przypominały zwykłe rupiecie. Takie incydenty wciąż się zdarzają, choć znoszenie do galerii zwykłych rzeczy nie zaczęło się wczoraj. Dwa lata temu minęła setna rocznica gambitu pewnego znanego szachisty, który przyniósł na wystawę pisuar. Dziś nie ma nic nadzwyczajnego w zrobieniu dzieła sztuki ze zwyczajnej kartki papieru zmiętej w kulkę – zwłaszcza od kiedy taką pracę stworzył gwiazdor brytyjskiej sztuki Martin Creed (Praca No. 88, kartka papieru A4 zmięta w kulkę, 1994). A jednak oswojenie się z najzwyklejszymi w świecie sytuacjami wciąż nie przychodzi nam łatwo, kiedy zostaną nazwane sztuką. Przekonała się o tym Julita Wójcik, kiedy pozwoliła sobie obierać publicznie kartofle w Zachęcie. Od tamtego obierania minęło już 17 lat, ale do dziś wspomina się je jako paradygmatyczny przykład artystycznego ekscesu.
Jeden z koronnych zarzutów stawianych artystom wykonującym w polu sztuki zwykłe gesty brzmi: każdy potrafi zaparzyć herbatę. Nie trzeba Duchampa, by obrać kartofla. Po gdańskim performansie Bąkowskiego pewien internauta ironizował: „Czy mogę uczestniczyć w przyszłorocznych »Narracjach«? Dodam, że mój warsztat obejmuje również gotowanie wody w garnku, rondlu, na patelni oraz w naczyniach kamionkowych przy użyciu grzałki elektrycznej. Może utworzę symfonię…?”. Łatwo się mówi, choć obiecana symfonia do dziś nie miała premiery. Łatwo też nabijać się z artystów parzących herbatę, a jeszcze łatwiej ze snobów i snobek stojących pod zamkniętym oknem, żeby to kontemplować. Jednak parzenia herbaty samym śmiechem już tak łatwo się nie zbędzie. Codzienności nie da się ot tak obrócić w żart. Codzienność to żywioł, ocean zwyczajności, na którego powierzchni trudno się utrzymać i w którym łatwo utonąć. Dlatego cenię sobie prace operujące na materii codzienności, myślę wręcz czasem, że sztuka zwykłych rzeczy jest najważniejszą ze sztuk. W tym świetle Bąkowski, który z parzenia herbaty zrobił spektakl, wydarzenie o apokaliptycznym brzmieniu i zakrojone na monumentalną skalę, tylko z pozoru wygląda na człowieka rozdmuchującego drobną sprawę poza przyrodzone jej z natury proporcje. Herbaty nie da się zaparzyć raz a dobrze – i na zawsze. To jeden z wielu trudów, które trzeba podejmować wciąż od nowa, bez końca, a właściwie aż do końca, dopóki dusza wciąż łaknie herbaty, a ciało wciąż ma siłę, by jeszcze jedną zaparzyć. Wizja tych wszystkich herbat, które mamy za sobą i przed sobą, jest w swej powtarzalnej mnogości krzepiąca i przerażająca zarazem. Mieszająca napar łyżeczka Bąkowskiego to zatem dzwon, który bije na trwogę i jednocześnie na chwałę zwyczajności życia i jego nadzwyczajnej siły, której bez sztuki trudno byłoby podołać.