Zapada zmierzch. W oświetlonym oknie pojawia się artysta. Zabiera się do parzenia herbaty. Stoimy na zewnątrz, ale widzimy go dobrze i jeszcze lepiej słyszymy, choć okno jest zamknięte. Nalewa wodę do elektrycznego czajnika i brzmi to jak wodospad. Potem czajnik zaczyna szumieć i ten szum narasta, a kiedy woda jest już naprawdę gorąca, dźwięk wchodzi w bas tak otchłanny, że niemal kosmiczny. Na tym etapie parzenia herbaty napięcie sięga zenitu, a jednak artysta w oknie niewzruszony patrzy na nas, zgromadzonych u stóp budynku, czekając na to, co nieuchronne. I rzeczywiście: woda zagotowuje się. W przedostatnich chwilach odgłosy jej wrzenia wchodzą w wyższy rejestr, by znaleźć finał w pierwotnym bulgocie. Termostat czajnika wydaje suchy trzask, jak wystrzał. To początek końca; artysta zalewa herbatę; kiedy ją miesza, krążąca po wnętrzu kubka łyżeczka dźwięczy jak dzwon.
Komuż jednak ten herbaciany dzwon bije?
Oczywiście bije miłośnikom sztuki – tym, którzy zgromadzili się i wpatrywali w okno, by zobaczyć sylwetkę artysty i posłuchać, jak przyrządza sobie ciepły napój.
Bije także Wojciechowi Bąkowskiemu – artyście, który parzył herbatę, i to niejeden raz. Ten pierwszy miał miejsce poprzedniego listopada w Brzeźnie. Ta dzielnica Gdańska ciągnie się wzdłuż bajczanej plaży, jednej z tych, które zdarzają się tylko nad Bałtykiem.