Gdyby mój tekst wpadł w ręce Mariana Eilego, tego akapitu by nie było. Twórca „Przekroju” pierwsze zdania wyrzucał zawsze: bez litości i bez namysłu. „Artykuł, który nie ma początku, jest lepszy!” – mówił. I najczęściej miał rację.
W tych rzadszych sytuacjach redaktorzy po cichu przywracali usunięty fragment i trzymali kciuki, żeby szef niczego nie zauważył. Nawet jeśli widział, nie wracał do sprawy, numer szedł do druku, ale jako że natura nie znosi próżni, w kolejce czekały już kolejne teksty, w których wielki redaktor (współpracownicy nazywali go tak trochę żartem, a trochę z podziwem) mógł coś powycinać. I wycinał tak, tydzień po tygodniu, przez okrągłe 24 lata i 1277 wydań „Przekroju”.
Był 1945 r., kiedy nad Polską na nowo rozbłysła iskra kreatywności. Jeszcze trwała wojna, wciąż nie wszyscy ocaleni wrócili z hitlerowskich obozów, ale w powietrzu czuć już było nowe. Kraków – drugie co do wielkości miasto w Polsce – nie podzielił losu Warszawy, którą rok wcześniej naziści zrównali z ziemią. Też został boleśnie okaleczony, jednak większość domów stała, było gdzie mieszkać i pracować. Właśnie dlatego to tu po wojnie przyjeżdżali polscy pisarze, artyści, intelektualiści.
Pierwszy numer tygodnika „Przekrój” ukazał się w połowie kwietnia 1945 r. Cieniutki, zaledwie 16 stron, ale za to m.in. z felietonem Czesława Miłosza. „Przekrój” od początku mierzył wysoko: literatura najlepszych autorów, żarty najwyższych lotów, artykuły – tylko te najciekawsze. „Lekko, pismo robi się lekko!” – to było kolejne motto Mariana Eilego. W powojennych, trudnych latach „Przekrój” dawał swoim czytelnikom szczyptę piękna i dowcipu. Miało być mądrze, lecz nigdy nudno, poważne teksty były więc okraszane zabawnymi rysunkami, komunistyczne komentarze – bez których w tamtych czasach w krajach bloku wschodniego nie mogła się