Nieopisana utrata Nieopisana utrata
i
ilustracja: Mieczysław Wasilewski
Przemyślenia

Nieopisana utrata

Paulina Wilk
Czyta się 18 minut

Mało jest książek o umieraniu. Tego typu literatura nie jest rozchwytywana. Nie bójmy się jednak po nią sięgać, gdyż nawet najszczersze opowieści o odchodzeniu nie wyrządzają krzywdy. Uczą żyć: tutaj, teraz. No i kochać to życie – całe, od razu, bez odkładania na później.­

Pracuję w księgarni, więc wiem, o czym piszę. Tych książek nikt nikomu nie chce dawać w prezencie. W sezonie przedświątecznym ustępują miejsca premierom w barwnych okładkach. Szumnym biografiom, bogato ilustrowanym albumom, niezawodnym czytad­łom zdradzającym tożsamość zabójcy dopiero na ostatniej stronie. Publikacje o utracie są na tę porę roku zbyt smutne, a smutek w kulturze współczesnej jest – może nie formalnie, lecz skutecznie – zakazany, wypływa na księgarskie witryny tylko na krótko, w okolicy pierwszego listopada. Te książki są także niepozorne – gabarytowo niewielkie, nie żądają atencji. No i na ogół lądują na półce z napisem „eseje”. A już sama ta kategoria bywa, wybaczcie dosłowność, gwoździem do trumny. Stoją więc przytulone do siebie grzbietami, czekając na szczególnych amatorów, którzy są na życiowym zakręcie. Bo półka z esejami o żałobie przypomina gablotę z szybką, na której zamieszczono informację: „Stłuc tylko w razie potrzeby”.

Księgarzy nigdy się nie pyta o takie książki, bo wzięcie do ręki jednej z nich jest chwilą intymną, chwilą prawdy. Kto już do żałobnej półki podejdzie, sięga po książkę, otwiera i sprawdza: pierwsze zdanie, może jeszcze kilka kolejnych. Cios może być zbyt duży, prosto w serce. A słowa – zbyt blisko tego, o czym tak trudno myśleć. Może być jeszcze za wcześnie. Niektórzy, mimo wszystko, kupują. Na potem. Inni odkładają jak sparzeni. Odchodzą do regału z literaturą piękną albo w przeciwległy kącik dla dzieci – tam, gdzie o każdej porze roku jest jasno, pociesznie.

Zmagania z pustką

A jednak spotkania z autorami tych książek przyciągają wielu ludzi. Za każdym razem pełna sala, nawet w słoneczne czerwcowe dni. Może smutek mamy we krwi? Może się oczyszczamy. Te rozmowy nigdy nie przypominają wieczorków literackich, to seanse nazywania śmierci po imieniu, znajdowania słów na niewyrażone, wpuszczania odrobiny żartu za zasłonę zmartwiałego milczenia. Na takich spotkaniach czytelnicy nie zadają pytań: albo dziękują, albo mówią o tym, jak było u nich. To jest wysnuwanie nici spomiędzy wierszy, wspólne tkanie – warsztat otulania żałoby słowem. Niektórzy nie wytrzymują. Zazwyczaj dwie, trzy osoby wychodzą w trakcie. Nikt się nie gapi, nie odprowadza wzrokiem. Jest wyrozumiałość. Wszyscy, co tu siedzą, miewali takie chwile. Albo wciąż miewają. Życie bez bliskiej osoby bywa nie do wytrzymania. Pisarze, którzy opowiadają śmierć, chcąc nie chcąc przyjmują tę rolę: kaznodziejów utraty, zaklinaczy pustki, adwokatów przemijania. Nie ma ich wielu i pewnie żaden z nich nie spodziewał się, że czyniąc zapis własnego cierpienia, znajdzie się na czele niedużego, ale zdeterminowanego pochodu zdążających w kierunku przeciwnym do dominującego nurtu współczesności. Iść w stronę smutku, spacerować krokiem żałobnym to rodzaj odwagi, wierności temu, że nie wszystko jest okej. Istnieją nieobecności. Następują utraty. Pustka ciąży. Umieranie się wydarza. Cały czas, każdego dnia pozostaje częścią życia. Tą częścią, od której odwracamy głowy. Częścią, z którą być może nie da się pogodzić, ale bez której pełen obraz egzystencji nie jest możliwy. Nie ma życia bez śmierci, a literatura wydaje się ostatnim przyczółkiem, w którym do głębi można próbować zmagać się z kresem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W nowym literackim stuleciu Agata Tuszyńska była pierwsza. Swoją książką o żałobie otworzyła drzwi. W Ćwiczeniach z utraty opowiedziała o śmierci najbliższego człowieka – zachorował nagle, śmiertelnie, bez nadziei. Pisała z trzewi; nie czekała, aż ból i rozpacz ucichną. Jej książka nie wycisza uczuć ostatecznych, ona je pokazuje, wyprowadza na powierzchnię. Jest w tym coś przeciwnego polskiej (a może uniwersalnej?) tradycji otaczania śmierci ciszą, wymogiem milczenia. A także coś przepowiadającego nowe stulecie – dominować w nim będą wyznania. Świadectwa staną się sposobem istnienia.

Tuszyńska literacko wyłożyła na stół cierpienie związane z żałobą, zwyczajowo ukrywane i uprawiane na osobności. Mistrzowsko też związała życie i pisarstwo, znalazła dla straty formę prawdziwą, dokonała udanej przemiany doświadczenia w dzieło. Byli tacy, którzy mieli jej za złe: że za wcześnie, że portret utraconego H. nie był pośmiertnie uszlachetniony. Ona sama wspomina, że podczas pisania musiała odcedzać zdania z łez i tak obchodzić się z własną historią, by żyła w czytającym, a słowa nie epatowały uczuciami. Odbyła więc świadomą pracę nad pamięcią, nad tym, co w książce nazywała „transpaniką” wobec choroby i niespodziewanego osamotnienia, na które nigdy się nie zgodzili – on aż do chwili swej śmierci, ona do dziś.

Opublikowane w 2007 r. Ćwiczenia z utraty zatytułowała i reportersko, i poe­tycko. Od razu wiadomo, że jest w nich – tych żałobnych praktykach – coś amatorskiego, niedokończonego. A więc coś dla każdego. W sprawie żegnania się z ukochanymi wszyscy jesteśmy debiutantami. „Mężczyzna, którego kocham i z którym miałam się zestarzeć, jest śmiertelnie chory. Wyrok jest jednoznaczny. Nie było zwiastunów. W geście obrony mówimy o miłości. Będziemy walczyć, będziemy razem. Nie poddamy się”. Walczyli równy rok. Razem do ostatniej chwili. Miłość przetrwała śmierć. Przeżyła ją – jak dotąd – o 15 lat. Teraz, w nowym wydaniu książki uzupełnionej o epilog, Agata Tuszyńska odsłania ciąg dalszy. Dosłowny brak końca. Uczucie trwa, nieobecność H. jest nie mniej dotkliwa. Nic się nie skończyło. Idą równolegle dwie taśmy życia: ta faktyczna i ta pełna zdarzeń, które miały być, a nie nastąpiły. Pytanie o to, czy możliwe jest „ułożenie w sobie utraty”, pozostaje dla niej aktualne; trwają ćwiczenia z oswajania. „Wtedy, przez chwilę, wydawało mi się, że zaczynam się podnosić. Ale to wraca. I pewnie tak już zostanie”.

Pierwotna opowieść Tuszyńskiej jest kompletna. Zawiera pełne spektrum uczuć, faz przeżywania straty. Czytając, przechodzimy z autorką i narratorką całą mapę żałoby; zaglądamy w zaklęte rewiry rozpaczy, zwątpienia; jesteśmy świadkami wzmożenia sił, a potem obezwładniającego lęku. Są tu ratujące wsparcie bliskich, gesty miłości, strategie medyczne, decyzje, które trzeba podjąć, i dowcip na ostatniej prostej. Powstał obraz na tyle szczery i dokładny, że po latach jego uzupełnienie nie było chyba możliwe. Tuszyńska dopisała więc suplement opowiadający o tym, jak się żyje ze stratą już dokonaną. W jej przypadku to rodzaj przepołowionego bycia. Ponieważ z H. przeżyła – jak pisze – pełnię szczęścia, nie zastąpiła tamtej miłości żadną inną. Wypełniła dni przyjaźniami, pisarstwem. Jedną częścią siebie pozostała za szybą, drugą – stara się trwać w otwartości i nadziei. Można więc nie pogodzić się z utratą, ale mimo wszystko ją przetrwać. „Każdego dnia siadam w jego fotelu w Warszawie, patrzę na obrazy, które wspólnie wybraliśmy, piszę piórem, które mi podarował. Patrzę w oczy wspomnieniom. Obok jest Lonia. Nasz jamnik”.

Wywalczyć życie

„– W naszej rodzinie kobiety nie siwieją – mówiła moja mama. Nie zdążyła osiwieć”. Ten krótki fragment, tak jak wiele innych zdań kosmosów z wydanej w 2020 r. książki Bezmatek Miry Marcinów, widnieje samotnie na jednej ze stron. Nie ma żadnych wsporników, wybrzmiewa w pustce, a brak towarzystwa działa jak echo. W jego minimalizmie, przyziemności jest coś bezlitosnego. Nieubarwiona prawda, myśl z pogranicza codzienności i ostatecznej otchłani. Marcinów przeprowadza operację na wciąż otwartej ranie – jest w tym zabiegu podobna jak u Tuszyńskiej chęć spojrzenia utracie prosto w oczy, zanim się zasklepi. Coś z nagości mierzenia się z własnym bólem. Ale to jednak opowieść o zupełnie innej stracie.

Stojąca na progu własnej dojrzałości i macierzyństwa kobieta przeżywa śmierć matki, która była jej delirycznym uniesieniem, którą uwielbiała, chociaż stanowiła także główne źródło jej rozczarowań i cierpień. Matka reprezentowała siłę zdolną zachwiać światem. Była sprawczynią najboleśniejszych ran, a mimo to nigdy niestrąconą z piedestału boginią.

O ile Agata Tuszyńska opisywała siłę uczucia i więzi – mityczny pojedynek miłości ze śmiercią – o tyle Marcinów przedstawia historię choroby i śmierci jako procesu. To czas rozliczenia: zmaganie się, szukanie wyzwolenia, odsiewanie mitów i wyobrażeń od tego, co się wydarzyło naprawdę, czas ustanawiania samej siebie jako odrębnej kobiety. Nie brakuje tu wymiaru rodem z dramatów starożytnych, ten pierwotny konflikt między matką a córką, miłość oraz nienawiść na śmierć i życie, wzajemne napieranie energii. Czy koniec jednej otworzy przestrzeń do pełni rozwoju tej drugiej? Gdyby to było takie proste! Marcinów rozwiewa złudzenia i pokazuje uniwersalną prawdę utraty. Monumentalny obiekt miłości nie umiera nigdy. Kiedy matka odchodzi, staje się obecna jeszcze bardziej, wzmaga się i ogromnieje. Ta uwewnętrzniona wersja osoby utraconej okazuje się potężnym wyzwaniem, życie ze zinternalizowanym duchem może mieć wręcz wymiar zagrażający.

U Marcinów do mocnej, chwilami piorunującej prozy dołącza siła myśli psychoterapeutycznej i psychoanalitycznej, czyli dziedzin, którymi autorka zajmuje się jako naukowczyni. Jej pisarstwo nie wydaje się skierowane „przeciwko” samej śmierci, nie jest obroną przed zapomnieniem, nie jest też modlitwą czy szukaniem pogodzenia. Przypomina raczej ognistą batalię. Autorka walczy o własne życie w cieniu wielkiej, wspaniałej i groźnej figury matki. „Przytulałam się do niej na zapas. Kładłam na materacu przeciwodleżynowym i leżałam obok. Nawet gdy umarła. Nikomu nie powiedziałam, miałyśmy swój sekret”. Narratorka w czasie pisania i przeżywania żałoby odczuwa rozmaite emocje, robi – jak sama pisze – różne głupoty, ale i tak nie znajduje ulgi. „Tak strasznie chciało mi się wtedy umrzeć z tobą, mamo”.

Opisać, zanim zniknie

W książkach o żałobie nie ma zdań wielokrotnie złożonych. Zarówno same frazy, jak i całe książki są krótkie. W zwartym, destylowanym tekście jest zwykle dużo światła – pozostawionego przez edytorów wolnego miejsca, przestrzeni na nasze myśli i uczucia pojawiające się w czasie lektury. Nie może być za gęsto, bo zdania są silne. Są także wysycone odwagą, a może koniecznością szczerości. Ta ostatnia działa jak literacki rytuał uwalniania, odpowiednik duchowego oswobodzenia poprzez nazywanie. Każdy wers musi uzasadnić swoje istnienie, niedopuszczalny jest grzech zbytku, przesady. To reguła obowiązująca w każdym z tych kilku ważnych pisarskich śladów żałoby, które powstały u nas w ciągu ostatniej dekady.

Kolejno ukazujące się książki coraz szerzej otwierały uchylone przez Tuszyńską drzwi do pokoju umarłych. Wspomniane publikacje łączy również to, że żaden z autorów nie podjął się całkowitego zapisu życia. Nie ma tu ambicji biograficznych czy wiary, że życiorys jest sumą wydarzeń opowiadanych od początku do końca. Tutaj znajdziemy zapisy fragmentaryczne: pojedyncze epizody, które otwierają przepastność – można na ich podstawie wyobrazić sobie człowieka. W tej metodzie słychać echo nauk reporterskich: pokaż detal, niczego nie dopowiadaj. Ale jest też wysiłek kojarzony z poezją: maksymalizacja prostoty. W dodatku taka forma – mała, pocięta, ledwie fastrygowana – odzwierciedla współczesny obraz życia. Istniejemy dla świata w migawkach, coraz częściej świadomie budujemy takie autoportrety, zawsze gotowi na selfie i flesz. Chętnie ulegamy złudzeniu, że znamy siebie nawzajem, że mamy bliski kontakt, tymczasem poruszamy się po wirtualnej łące i wyciągamy wnioski na podstawie rozsiewanych powidoków. Ciekawe, że metodę fragmentaryzacji przyswajają również współcześni biografowie. Powstają literackie życiorysy z podziałem na sceny, kolejne rozdziały nie są zgodne z chronologią. Zamiast liniowej narracji jest układanka. Każde życie, ­a w szczególności już zakończone, wymaga jakiegoś intrygującego zabiegu, efektownego filtra. Inaczej – śmiertelna nuda!

Dlaczego pisze się o żałobie? I to w świecie, który odmładza nawet młodziutkie twarze, a z balu witalności wyprasza starość, no chyba że jej nosiciele dostatecznie ekscytująco imitują własną nieśmiertelność? Czym są te literackie akty oporu przeciwko przemilczaniu śmierci? Marcin Wicha w Rzeczach, których nie wyrzuciłem – wydanej w 2017 r. książce, która stała się fenomenem literackim i społecznym, a także autentycznym bestsellerem na przekór wszelkim trendom – tak wyjaśnia paradoksalną naturę pisania: „Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić. Dopiero martwych ludzi mamy na włas­ność, zredukowanych do jakiegoś obrazka czy kilku zdań. Postaci w tle. Teraz już wiadomo – byli tacy albo śmacy”. Zapis mami więc obietnicą ukojenia, zamknięcia narracji. Lecz grozi też odesłaniem najbliższych w przeszłość. Na szczęście wspomnienia okazują się materią żywą – wciąż pojawiają się nowe. „Ale jeszcze nie wszystko pamiętam. D­opóki nie mogę ich opisać, jeszcze trochę żyją”. Podobnie Tuszyńska: „Dopiero teraz wiem, że się tego boję. Nie chcę kończyć tej książki, nie chcę”. Oczywiście pisanie może się kojarzyć z aktem terapeutycznym, porządkowaniem i łagodzeniem związanych ze stratą przeżyć. Ale to tak nie działa. „To musi zostać dotknięte słowem. Nie umiem wyjaśnić tej konieczności. […] czułam się zdradzona przez słowa. Opuszczona i zawiedziona. Słowom nie starczało sił, by opowiedzieć lęk, wyrazić to wszystko, co się zdarzyło” – pisze Tuszyńska. A 15 lat później: „Moje pisanie, czyli moje życie wymaga samotności. Moje życie, czyli moje pisanie wymaga samotności”.

Inga Iwasiów w wydanej w 2013 r. książeczce Umarł mi. Notatnik żałoby – poświęconej zmarłemu ojcu, a także rozważaniom o śmierci innych bliskich – pisze: „Na autobiografię nie jestem gotowa, ale tym razem nie mogę udawać, że proces pisania jest oderwany ode mnie. Nie wiem, czy dobrze robię, ponieważ nie wierzę w terapie, w żadne terapie poza tabletkami i samokontrolą, więc nie mogę tego pisania uznać za lekarstwo. […] Strasznie się spieszę z tą książką. Bardziej niż zwykle, boję się, że wyparuje. A przecież temat nie ucieknie, nie zapomnę planu fabuły”.

Mira Marcinów dopytuje w Bezmatku: „Gdzie ta ulga?”.

Rzeczy w spektaklu istnienia

Po umarłych zostają ciała i rzeczy. Są ważnymi bohaterami książek o pożegnaniach. Ostatnimi śladami, szczelinami, przez które można jeszcze wemknąć się do współistnienia z nieobecnymi. W zapiskach bywają udręką, ale też powodem do uśmiechu. Inga Iwasiów: „Mam dokręcone przez ojca słoiki, póki stoją, jest obok. Jedzenie tego, co miałby zjeść on, dotykanie tego, na czym został jego dotyk. Ręczniki w łazience, pościel. […] Żułam dokładnie ostatnie kawałki kotleta, używając jego talerza. Przyjmowałam ciało ojca”. Ubrania stają się erzacem bliskości fizycznej. „Rzeczy ojca mama postanowiła oddać. Przynajmniej większość. Na zawsze w szafie ma pozostać garnitur. Poza tym wszystko, co sama może włożyć. Nosi koszule ojca, swetry. Otula się jego szlafrokiem. Nie wiem, co zrobiła z dresem”.

Agata Tuszyńska wciąż kupuje ukochanemu ołówki i szklane miseczki. Zachowała wiele przedmiotów, które wybrali razem; najważniejsze dla niego książki przewioz­ła z Kanady do warszawskiego Śródmieścia. „Chodzę w Twoich ciepłych bluzach. Śpię w koszulkach – tenisowa z Karoliny Północnej, żółta z Kuby, szara z Meksyku i ciemniejsza z Nowego Jorku… Wspólne wciąż, dopóki pamiętam. Zaczynam się mylić”. Nauczyła się używać własnych ramion do otulania się w nocy, zaplata je na sobie, tworząc złudzenie obecności.

Co dzień siada w jego ulubionym fotelu. Tak samo jak Justyna Tomska, krakowska poetka, która niedawno debiutowała żałobnym tomem List do patomorfologa, w którym opisała utratę ojca – budowniczego mostów – i echa jego nieobecności: „Siedzę w fotelu, w którym siedział ojciec, i myślę, że/w tym fotelu ciało/zawsze miało znaczenie”.

Pod prysznicem znajduje ślad taty: prawie całkiem zużytą kostkę mydła. „Jeszcze się nią mył, choć nie przypomina już siebie”. Gdy ojciec umarł, siostra podzieliła rzeczy, które każda z nich miała zachować. Poetce trafiła się połowa medali z papieżem, połowa kolekcjonowanych przez ojca znaczków i kopia obrazu Fałata. Siostra zabrała samochód.

Marcinów odczekała dwa i pół roku, zanim zaczęła porządkować rzeczy matki. „I tak dowiaduję się, że w szufladzie przy łóżku trzymała dziesiątki żółtek z kinder niespodzianek. Musiała sama zjeść całą czekoladę. Zostały po niej tylko szafranowe opakowania z zabawką”.

Najsłynniejszą jednak medytacją nad materialnymi śladami skończonego życia stała się książka Marcina Wichy. Rzeczy, których nie wyrzuciłem opowiadają o matce i duchu zaklętym w przedmiotach i przestrzeniach – za życia i po nim. W chwilami komicznych zapiskach autor pokazuje uporczywą trwałość rzeczy, przewrotną nieśmiertelność ich znaczeń i zagadki „dorobku” nieboszczyków. Rzeczy są świadkami spektaklu istnienia, później zaś uczestnikami żałoby. Pozostawione na opuszczonej scenie stanowią rodzaj testamentu. A przeglądanie ich, sortowanie i żegnanie staje się czymś na kształt rytuału, okazją do rozmowy z już nieobecnymi. „I przedmioty już wiedziały. Czuły, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwe miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Będą się rozbijać. Pękać. Łamać pod obcym dotykiem. […] Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawić opór. Moja matka szykowała się do walki. – Co ty z tym wszystkim zrobisz?”

Najwięcej zostało po niej książek, z których syn próbuje wyczytać matczyne myś­li, ważne dla niej sprawy. Pochyla się nad Emmą Jane Austen, do której wracała najczęściej. Próbuje czytać między wierszami. Biblioteka matki – złożona również z książek kucharskich, wycinków, segregatorów – tworzy spadek i specyficzny kod, z którego syn chce wyłuskać najistotniejsze, warte zachowania. Najbardziej trwałe okazują się procedury, jak abonament radiowo-telewizyjny, który matka latami opłacała, choć nie figurowała w spisie abonentów. I teraz nie sposób jej z niego wypisać.

Między umieraniem a żałobą

W książkach o utracie najmniej miejsca zajmuje sama śmierć. Jest w jednym zdaniu albo w kilku frazach gdzieniegdzie rozsypanych w tkance opowieści. Nie powstają zapisy samej chwili. To jedno pozostaje nieodsłonięte, nienazwane. Być może z wyboru, a może z powodu nieuchwytności, niemożności zapisu odejścia. Natomiast umieranie – droga do śmierci – oraz żałoba, która następuje później, stanowią wielkie, rozlewające się plamy, zbliżające się z obu stron do tego jedynego momentu wyznaczającego biologiczny kres życia.

Mira Marcinów: „Matka umarła trzy dni przed moimi trzydziestymi drugimi urodzinami. Trzy dni wcześniej, 13 marca, przestała mówić”. Motyw milczenia umierających wraca w większości relacji – brak słów poprzedza odejście.

Marcin Wicha: „– Zaczęło się już odchodzenie – uściśla lekarka. – Mama jest odchodząca, pan rozumie?

– Tak.

– Zaczęło się już to. Pan rozumie? Zaczęło się to. Pan rozumie? To.

[…]

Nic się nie martw. No już. No już. No już. […]

A teraz nie żyje. Siedzę w jej mieszkaniu. Wszystko zniknęło. Zostały tylko książki”.

Iwasiów zna tę chwilę tylko z relacji matki, która nie chciała wyjawić wszystkich szczegółów. „Tamtego dnia wstał pierwszy. Odkurzył mieszkanie. Usiadł u siebie, aby założyć zegarek, obrączkę i syg­net. Pasowały do jego ładnych dłoni. Westchnął głośno, coś w nim zacharczało. […] Karetka przyjechała szybko, potem druga”.

Agata Tuszyńska metodą spiralną zbliża się w trwającej rok opowieści do finału. Jej pisanie to zataczanie kręgów, w których wirują i powracają wątki, fakty, myśli. Kiedy więc śmierć następuje, jest tylko faktem. Autorka nie rezygnuje z liczby mnogiej. „Umarliśmy 16 września 2006 roku o 16.32”.

Mira Marcinów wiedziała, co robić tuż po – wyregulowała mamie brwi. Bo ta, pytana, co zabrałaby na bezludną wyspę, zawsze mówiła: pęsetę. „Umyłam. Wydepilowałam. Umalowałam. Nałożyłam korektor na ciemniejące cienie pod oczami. Użyłam gęstego, mocno kryjącego”. I zapamiętała coś jeszcze z ostatnich chwil. „Wiesz, jak pachnie dziecko z anginą? Tak pachniała”. Pomalowała jeszcze matce paznokcie. Bała się, że lakier nie zdążył wyschnąć, gdy panowie przyjechali zabrać ciało.

Żadna z książek nie kończy się w chwili śmierci. Ten moment wypada na ogół gdzieś w środku opowieści, otulony opisem drogi ku niemu i wszelkimi następstwami. Choć każde odejście jest inne i każda z tych żałobnych historii biegnie własnym rytmem, indywidualnie umeblowana – w literackich niemodlitwach żyją jednak te same motywy. Literatura domaga się dramaturgicznego przestawienia, ale idzie to mniej więcej tak. Najpierw przychodzi wiadomość: telefonem, e-mailem, ustnie. Rusza kalejdoskop emocji, wysiłków, zmagań faktycznych, medycznych. Jest problem z mówieniem o śmierci. Na ogół porozmawiać się nie udaje. Niewypowiadanie bywa świadomą strategią, częściej jednak niewysłowionym ciężarem. Śmierć jest wiadoma, oczekiwana, ale nie omawiana. Objawia się biologiczne. Niepodważalnie. Cielesności umierania nikt z autorów nie zaciera. Są w opowieściach pieluchy, opatrunki, kroplówki, wyniki sekcji zwłok – dowody chorób, namacalne przyczyny nieistnienia. Są dylematy w sprawie ubrań do trumny i same pogrzeby. Są także sprawy urzędowe i wspomniane przedmioty: rzeczy do załatwienia – i to one, a nie tradycje religijne czy obyczaje stają się wehikułem pożegnania. Poprzez wizyty w urzędach, sprzątanie, analizowanie materialnego dziedzictwa dokonuje się elementarny wymiar żałoby. Oglądanie, segregowanie, odkładanie, rozdawanie – co robi się raczej samotnie lub z rodziną i właśnie to zastępuje dawne publiczne opłakiwanie i wspominki. Rok po śmierci jakaś część opowieści się zamyka, w innych coś blednie, ból słabnie. Zostają sny.

Justyna Tomska: „Odkąd umarł, nigdy mi się nie śni/naprawdę żywy/Za to zawsze lekko draśnięty śmiercią”.

Mira Marcinów ma odwrotnie: „Śniła mi się dziś taka śliczna. Głaskałam ją po gładkiej twarzy. […] W snach moja matka jest zawsze żywa i ubrana cała w indygo. Po prostu przeprowadziła się do Meksyku”.

Poza snami jest pamięć – ostatnia towarzyszka żałoby. Kłopotliwa, bo zmienna. Nie można jej ufać, wciąż wymyśla przeszłość na nowo. Czas mija i oddala nieobecnych. To także nie musi oznaczać nadejścia spokoju. Agata Tuszyńska: „Świat się po Tobie zabliźnia. Rana zarasta zwykłością. Pokrywa się kurzem. Wszystko dzieje się szybko, za szybko. Choć kiedy się dzieje, boli każda mijająca chwila”.

Opowieści żałobne w swych literackich wersjach kończą się nagle, bez ceremonii. Marcin Wicha podaje kilka życiowych przykazań mamy oraz spis książek, które po niej zachował. Mira Marcinów notuje ostatnie wypowiedziane przez mamę słowo. Inga Iwasiów została z garścią luźnych zdań związanych z ojcem, nie miała ich gdzie wpisać. Justyna Tomska pisze poetycki list do mennicy państwowej – informuje, że ojciec nie kupi już u nich ani jednej okolicznościowej monety. Agata Tuszyńska pierwszą wersję książki kończy informacją, że osiwiała. Osiwiał też ich zaledwie roczny pies. W epilogu dodanym po latach marzy o kropce. „Pozwól mi wyjść i nie wracać w te strony”. Jednak wciąż stawia wiele znaków zapytania. Pod jednym z nich mogą podpisać się wszyscy jej koledzy po piórze, którzy podjęli temat żałoby. „Czy opanowanie sztuki utraty zagwarantuje nam spokój? A może dopiero zapis tej utraty? Wyniesienie jej do rangi sztuki?”

Opowieści o stracie pozostają otwarte – jest w tym bunt przeciwko całkowitemu pożegnaniu, a dla czytających szansa. Każdy może do tych historii wejść. Wybrać akapit, który pozwoli powstrzymać uczucie, że świat usuwa się spod nóg. Choć nikomu nie życzę okoliczności, w których najczęściej sięga się po taką lekturę, o jednym mogę zapewnić: piękne treny żałobne wciąż powstają, mają nowy język i kształt. Zyskują nawet popularność, nagrody i pochwały. A kiedy brawa cichną, ustawiają się na bocznym regale i czekają, odporne na kurz i sezonowe mody. Wiedzą, że i tak przyjdziemy.

ilustracja: Mieczysław Wasilewski
ilustracja: Mieczysław Wasilewski

Czytaj również:

Dom otwarty, dom wędrowny Dom otwarty, dom wędrowny
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Dom otwarty, dom wędrowny

Paulina Wilk

Może nie mieć ścian, a wibrować życiem. Albo odwrotnie – solidnymi murami chronić letarg. Jak mieszkają najubożsi z ubogich? I jak to jest nie mieć swojego miejsca na ziemi?

Jest maleńki i nagi. Dopiero uczy się raczkować. Stawia dłonie na chodniku wyłożonym brunatną kostką. Za rączkami przesuwają się drobne kolana i uda w kolorze ciemnego miodu. Połyskuje jasny naskórek na stopach. I metalowa bransoletka wciśnięta na kostkę zgodnie z hinduskim zwyczajem. Chłopiec chwiejnie zbliża się do oddalonego o metr celu wędrówki – leżącej na krawężniku zgniecionej plastikowej butelki po wodzie. Za chwilę stanie się ona jego zabawką. Jedyną rozrywką w zasięgu, jedynym w ogóle przedmiotem, który może wziąć do rączki, wepchnąć do buzi. Siada. Próbuje pogryźć spód butelki, ale ten jest zbyt pękaty, nie mieści się w jego małych ustach. Przesuwa ją więc, odwraca i teraz wpycha do ust szyjkę. Lekko ją podgryza bezzębnymi dziąsłami. Przez chwilę jest tym doznaniem pochłonięty. Wokół ryczy olbrzymi, niewybaczający Bombaj.

Czytaj dalej