
Mało jest książek o umieraniu. Tego typu literatura nie jest rozchwytywana. Nie bójmy się jednak po nią sięgać, gdyż nawet najszczersze opowieści o odchodzeniu nie wyrządzają krzywdy. Uczą żyć: tutaj, teraz. No i kochać to życie – całe, od razu, bez odkładania na później.
Pracuję w księgarni, więc wiem, o czym piszę. Tych książek nikt nikomu nie chce dawać w prezencie. W sezonie przedświątecznym ustępują miejsca premierom w barwnych okładkach. Szumnym biografiom, bogato ilustrowanym albumom, niezawodnym czytadłom zdradzającym tożsamość zabójcy dopiero na ostatniej stronie. Publikacje o utracie są na tę porę roku zbyt smutne, a smutek w kulturze współczesnej jest – może nie formalnie, lecz skutecznie – zakazany, wypływa na księgarskie witryny tylko na krótko, w okolicy pierwszego listopada. Te książki są także niepozorne – gabarytowo niewielkie, nie żądają atencji. No i na ogół lądują na półce z napisem „eseje”. A już sama ta kategoria bywa, wybaczcie dosłowność, gwoździem do trumny. Stoją więc przytulone do siebie grzbietami, czekając na szczególnych amatorów, którzy są na życiowym zakręcie. Bo półka z esejami o żałobie przypomina gablotę z szybką, na której zamieszczono informację: „Stłuc tylko w razie potrzeby”.
Księgarzy nigdy się nie pyta o takie książki, bo wzięcie do ręki jednej z nich jest chwilą intymną, chwilą prawdy. Kto już do żałobnej półki podejdzie, sięga po książkę, otwiera i sprawdza: pierwsze zdanie, może jeszcze kilka kolejnych. Cios może być zbyt duży, prosto w serce. A słowa – zbyt blisko tego, o czym tak trudno myśleć. Może być jeszcze za wcześnie. Niektórzy, mimo wszystko, kupują. Na potem. Inni odkładają jak sparzeni. Odchodzą do regału z literaturą piękną albo w przeciwległy kącik dla dzieci – tam, gdzie o każdej porze roku jest jasno, pociesznie.
Zmagania z pustką
A jednak spotkania z autorami tych książek przyciągają wielu ludzi. Za każdym razem pełna sala, nawet w słoneczne czerwcowe dni. Może smutek mamy we krwi? Może się oczyszczamy. Te rozmowy nigdy nie przypominają wieczorków literackich, to seanse nazywania śmierci po imieniu, znajdowania słów na niewyrażone, wpuszczania odrobiny żartu za zasłonę zmartwiałego milczenia. Na takich spotkaniach czytelnicy nie zadają pytań: albo dziękują, albo mówią o tym, jak było u nich. To jest wysnuwanie nici spomiędzy wierszy, wspólne tkanie – warsztat otulania żałoby słowem. Niektórzy nie wytrzymują. Zazwyczaj dwie, trzy osoby wychodzą w trakcie. Nikt się nie gapi, nie odprowadza wzrokiem. Jest