Łapać kota wbrew jego woli to prosić się o kłopoty. W jednej sekundzie spokojnie reperuje prymus, w drugiej – sieje zniszczenie.
W salonie […] okazało się, że na gzymsie kominka, obok kryształowego dzbana, siedzi sobie jak gdyby nigdy nic ogromny czarny kocur trzymający w łapach prymus.
W głuchej ciszy cały oddział wpatrywał się w kota jak zahipnotyzowany.
– Fiu, fiu, ale numer… – szepnął jeden z tych, co przyszli.
– Siedzę spokojnie, nie wadzę nikomu. Prymus reperuję – oznajmił kocur i nastroszył się nieprzyjaźnie. – Uważam za stosowne nadmienić, że jako zwierzę o starożytnym rodowodzie kot jest istotą nietykalną.
– Ale go wytresowali… – szepnął z podziwem któryś z przybyłych, a inny zawołał głośno i dobitnie:
– Chodź no tu, niedotykalski kocie brzuchomówco!
Pofrunęła w górę jedwabna sieć, ale miotacz ku ogólnemu zaskoczeniu chybił i złowił jedynie dzban, który dźwięcznie rozbił się o podłogę.
– Pudło! – wrzasnął kot. – Kontra!
Odstawił prymus na bok i nagle wyszarpnął zza pleców browning. Wycelował w najbliższego przeciwnika, lecz ten wypalił z mauzera pierwszy, nim kot zdążył pociągnąć za cyngiel. Behemot runął z kominka głową w dół, upuszczając na ziemię browning i prymus.
– To już koniec – powiedział słabnącym głosem, układając się melancholijnie w kałuży krwi. – Zostawcie mnie samego, pozwólcie spokojnie pożegnać ten ziemski padół. O, przyjacielu Azazello! – jęczał umazany krwią kot. – Gdzieżeś ty? – Behemot skierował gasnący wzrok w stronę jadalni. – Nie przyszedłeś mi z pomocą, gdym toczył ten nierówny bój. Porzuciłeś biednego kota dla kieliszka koniaku, nawiasem mówiąc, wybornego! No cóż, niech moja śmierć obciąży twoje sumienie, a ja i tak zostawiam ci w spadku swój browning…
– Sieć, sieć, dajcie sieć – rozległy się gorączkowe szepty dookoła.
Ale co nagle, to po diable – sieć zaplątała się komuś w kieszeni i w ogóle nie dawała się wyciągnąć.
– Ostatnią deską ratunku dla śmiertelnie rannego kota – oznajmił Behemot – jest łyczek benzyny.
Wykorzystując zamieszanie, przyssał się do prymusa i zatankował. Krew spod przedniej lewej łapy momentalnie przestała cieknąć, a kocur, cały i zdrów, zerwał się na równe nogi, wsadził prymus pod pachę i śmignął z powrotem na kominek. Stamtąd, drąc tapety w strzępy, przedostał się po ścianie w stronę okna i za dwie sekundy siedział na metalowym karniszu, patrząc z góry na przybyłych.
W jednej chwili wszystkie ręce wczepiły się w zasłonę i zdarły ją razem z karniszem, wpuszczając falę słonecznego światła do ciemnego dotąd salonu. Ale na ziemię nie spadł ani prymus, ani oszukańczo ozdrowiały kot kuglarz. Przewrotny kocur, wciąż nie rozstając się z prymusem, przeleciał zwinnie w powietrzu i wylądował na żyrandolu pośrodku sufitu.
– Dajcie drabinę! – krzyknęli ci z dołu.
– Wyzywam was na pojedynek! – wrzeszczał Behemot, bujając się na żyrandolu ponad ich głowami.
W łapach kocura znowu pojawił się browning, prymus zaś udało mu się wetknąć między ramiona żyrandola. Wycelował i kołysząc się w powietrzu jak wahadło, otworzył czołowy ogień. Całe mieszkanie zatrzęsło się od kanonady. Na ziemię posypał się grad kryształowych odłamków żyrandola, eksplodowało gwiaździście lustro na kominku i szyby w oknach, deszcz pustych łusek bębnił o podłogę, w powietrze wzbiła się chmura tynku, a z podziurawionego prymusa lała się strumieniem benzyna. O pojmaniu kota żywcem nie mogło już być mowy, wzięli go więc we wściekły krzyżowy ogień, trafiając bez pudła w głowę, brzuch, klatkę piersiową i grzbiet. Strzelanina wywołała panikę wśród biegających po asfaltowym podwórku.
Jednakże ta wymiana ognia trwała jakoś nadspodziewanie krótko i sama z siebie zaczęła wygasać. Sęk w tym, że ani kotu, ani żadnemu z przybyłych nie stała się najmniejsza krzywda, nikt nikogo nie zastrzelił ani nawet nie zranił – wszyscy, nie tylko kocur, pozostawali cali i zdrowi. Aby już ostatecznie rozwiać wątpliwości, ktoś posłał serię pięciu kul prosto w łeb przeklętej bestii, na co kot dziarsko opróżnił cały magazynek. I znów to samo – nikt nawet nie został draśnięty. Kocur coraz wolniej huśtał się na żyrandolu, dmuchał po coś w lufę browninga i spluwał na przednią łapę, a twarze ludzi w dole wyrażały wyłącznie milczące zdumienie. Był to prawdopodobnie jedyny, no, może jeden z kilku znanych przypadków, gdy taka strzelanina okazywała się całkowicie nieskuteczna. Wchodziło wprawdzie w grę, że browning kota to tylko atrapa, ale mauzery przybyłych były przecież jak najbardziej prawdziwe. Teraz już nie ulegało wątpliwości – rzekoma agonia kota, tak samo zresztą jak i picie benzyny, były jedynie błazenadą i bezczelną mistyfikacją.
Podjęto jeszcze jedną próbę złowienia kocura. Jednak rzucone w jego kierunku lasso zahaczyło niefortunnie o jedną ze świec i żyrandol runął na ziemię, aż zatrzęsły się fundamenty budynku. Efekt był tylko taki, że na ludzi poleciał grad odłamków, a kot w tym czasie przefrunął ponad ich głowami i przysiadł sobie na pozłacanej ramie lustra kominkowego pod samym sufitem. Nie zamierzał bynajmniej uciekać, wprost przeciwnie – usadowiony w bezpiecznym miejscu, spokojnie zainicjował kolejną tyradę.
– Nie mieści mi się w głowie – głosił z góry – że można tak brutalnie obchodzić się z kotem…
Jeszcze dobrze nie zaczął, a już jego wywód został zagłuszony przez dochodzący nie wiadomo skąd ciężki basowy głos:
– Co się w tym mieszkaniu wyprawia? Pracować się nie da.
Odpowiedział mu inny głos – nosowy i nieprzyjemny:
– To Behemot, któż by inny… niech go diabli porwą!
Jako trzeci włączył się głos skrzeczący:
– Sobota, messer! Słońce chyli się ku zachodowi. Czas na nas.
– Proszę wybaczyć, ale muszę kończyć – oznajmił kot z wysokości lustra. – Na mnie czas. – Grzmotnął browningiem w okno, wybijając obydwie szyby, i chlusnął na podłogę benzyną.
A benzyna sama z siebie buchnęła płomieniami i jęzory ognia wystrzeliły pod sufit. Ogień rozprzestrzeniał się zadziwiająco szybko – żadna benzyna nie pali się tak gwałtownie. W mgnieniu oka płomienie objęły tapety, zerwana stora na podłodze zapłonęła jak pochodnia, a ramy w wybitych oknach zaczęły dymić. Behemot wyprężył grzbiet, miauknął, przeskoczył z lustra na parapet i zniknął za oknem wraz ze swoim prymusem.
Na zewnątrz rozległy się strzały. To człowiek czatujący na żelaznych schodach przeciwpożarowych na wysokości mieszkania jubilerowej raz po raz ostrzeliwał kota, gdy ten przelatywał po parapetach w stronę narożnej rynny domu numer 302-bis, zbudowanego, jak już kiedyś wspominaliśmy, w kształcie podkowy. Po tej rynnie kocur wdrapał się na dach, gdzie ponownie został ostrzelany – niestety, znowu bez efektu – przez ludzi pilnujących wylotów kominowych i ostatecznie zniknął w blasku zachodzącego nad miastem słońca.
Fragment powieści Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata, wyd. Znak, Kraków 2016. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.