Niezrównani bracia Bryan Niezrównani bracia Bryan
Opowieści

Niezrównani bracia Bryan

Andrzej Kula
Czyta się 6 minut

Nie ma kogoś takiego jak Mike Bryan albo Bob Bryan. Istnieją tylko bracia Bryanowie. Mieli jeden e-mail, wspólne konto bankowe, a czasem nawet łóżko. I stworzyli tenisowy debel wszech czasów.

Nigdy nie chcieli grać przeciwko sobie. Widzieć w bracie rywala, kogoś, kogo trzeba pokonać, nad kim trzeba udowodnić swoją wyższość? Źle by się z tym czuli. Być może dlatego, że byli ze sobą tak blisko, a może dlatego, że tak zostali wychowani.

Kiedy mały Mike trafiał na małego Boba jako przeciwnika w turnieju, ojciec rzucał monetą, który z nich odpuści mecz, przy następnej okazji brat się rewanżował, a potem znów następowało losowanie. W ten sposób rozstrzygniętych zostało około 80 finałów turniejów dla dzieci. Wayne i Kathy Bryanowie nasłuchali się wówczas od rodziny, że wychowują synów niesportowo. Za tym pomysłem krył się jednak plan. Bryan senior chciał, by obaj synowie mierzyli najwyżej, jak się da. „Gdyby doszło do konfrontacji, jeden straciłby motywację. Jak możesz wierzyć w to, że jesteś numerem jeden na świecie, skoro nie jesteś najlepszy nawet w swoim pokoju?” – tłumaczył swoją strategię Wayne Bryan. Bracia po latach byli wdzięczni rodzicom, bo dzięki nim od zawsze uważali się za partnerów.

Tak wychowywała się prawdopodobnie najlepsza tenisowa para deblowa w dziejach. Nie starczy tutaj miejsca na wyliczanie wszystkich sukcesów braci Bryanów i nie ma w tym zdaniu nawet słowa przesady, skoro samych tytułów wielko­szlemowych zebrali 16. Wystarczy powiedzieć, że wygrali wszystkie najważniejsze tenisowe trofea. I to więcej niż raz. Triumfowali tak często, że charakterystyczne okazywanie radości – wyskok i zderzenie się klatkami piersiowymi – stało się ich znakiem firmowym, rozpoznawalnym przez tenisową publiczność pod każdą szerokością geograficzną.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To nie jest normalna relacja

Urodzili się 29 kwietnia 1978 r. Mike był o 3 minuty szybszy, ale właś­ciwie obaj się pośpieszyli, początek życia musieli spędzić w inkubatorach. Według rodzinnej legendy, kiedy umieszczono braci osobno, płakali tak bardzo, że pielęgniarki poważnie rozważały, czy się nie odwodnią. Po 24 godzinach ktoś wpadł na to, by położyć ich obok siebie. I błyskawicznie się uspokoili.

Takich opowieści jest mnóstwo. O tym, że długo korzystali z tego samego konta bankowego, laptopa i e-maila (ojciec twierdził, że także z tej samej szczoteczki do zębów, synowie zaprzeczają), że w domu spali w jednym łóżku, a kiedy władze Stanford University umieściły ich na różnych końcach kampusu, Mike wziął materac i przeniósł się do Boba, że gdy jeden leczył kontuzję i musiał wyjechać, dzwonili do siebie codziennie. „Kiedy mowa o bliźniakach, ludzie wyobrażają sobie jednakowo ubrane pięciolatki. Tak jakby ci ludzie nie dorastali. A oni są przecież bliźniakami całe życie. I to nie jest normalna relacja” – mówiła w „Sports Illustrated” Deb­bie Ganz, autorka książki The Book of Twins.

Deblowi rywale nie mogli się nadziwić, że bracia nie chcą od siebie czasami odpocząć. Potrenować samemu, zagrać singla, inaczej spędzić wolny czas. Tymczasem Bryanowie po zajęciach na korcie zaczynali próby zespołu Bryan Brothers Band. Bob gra w nim na keyboardzie, Mike – na gitarze oraz bębnach.

Te anegdoty po części wyjaśniają sukces bliźniaków. Inne pary mog­ły poświęcać godziny na treningi, zagrać setki meczów, a i tak nie były w stanie rozumieć się tak dobrze jak jednojajowi bracia, którym przychodziło to naturalnie. Na korcie niemal ze sobą nie rozmawiali. Wiedzieli, co zrobi ten drugi i tyle. „Oni mają jakiś szósty zmysł, coś, dzięki czemu porozumiewają się między sobą bez słów. To niesprawiedliwa przewaga” – powiedział kiedyś amerykański tenisista Daniel Nestor, niby żartując, a trafiając w sedno.

Bracia Bryan (zdjęcie: Boss Tweed, CC BY 2.0)
Bracia Bryan (zdjęcie: Boss Tweed, CC BY 2.0)

Jak w lustrze

Tajemnica sukcesu Bryanów polega też na tym, że naprawdę zostali stworzeni do gry podwójnej. Były trener piłkarskiej reprezentacji Polski Leo Beenhakker mawiał, że „futbol to nie matematyka. Tutaj bardzo rzadko 2 + 2 = 4”. Pod tym zdaniem podpisaliby się wszyscy trenerzy konkurencji zespołowych – bez względu na to, czy mowa o siatkówce, lekkoatletycznej sztafecie czy drużynowym konkursie skoków narciarskich. Niemal nie zdarza się bowiem, by siła zespołu wynikała z sumowania siły poszczególnych zawodników. Bryanowie są tego doskonałym przykładem.

Nie byli wybitnymi tenisistami, w singlu nigdy nie przebili się do czołowej setki na świecie. Szybko zresztą z niego zrezygnowali, bo zorientowali się, że tylko razem są w stanie sięg­nąć szczytów. Że w ich przypadku 2 + 2 równa się co najmniej 8.

Bryanowie to tzw. bliźnięta lustrzane (zdarzają się co cztery ciąże bliźniacze), co u nich oznacza, że Bob jest lewo-, a Mike – praworęczny. Bob ma znakomity serwis, a Mike lepiej gra przy siatce. Silne strony jednego maskowały słabości drugiego i na odwrót. To wszystko czyniło z nich wszechstronną deblową machinę. Wyglądało to trochę tak, jakby po jednej stronie siatki stało dwóch mniej lub bardziej znających się zawodników (debliści często zmieniają partnerów), a po drugiej – jeden organizm, który wygrał pierwszy turniej, gdy miał sześć lat (a rywalizował z 10-latkami). „Kiedy coś od nich chciałem, mówiłem po prostu: »Hej, mistrzu«. Nie wiem, jak to się stało, ale nigdy nie myślałem o nich i nie traktowałem ich jak dwóch oddzielnych bytów, zawsze jako jedność” – wspominał trener braci ze Stanford University, Dick Gould. Komentator „The Times” napisał kiedyś, że „to, jak bracia doskonale się uzupełniają, jest w jakiś sposób przerażające”.

To wszystko nie oznacza jednak, że w tej drużynie nie było spięć. Kiedyś na samym początku Wimbledonu Bryanowie zagrali bardzo słaby mecz. Zamiast roznieść słabiutką nierozstawioną parę, męczyli się z nią aż pięć setów. Kłócić zaczęli się jeszcze w taksówce, a w wynajmowanym apartamencie doszło do bójki na pięści i kopniaki. W czasie tej awantury Bob rozwalił gitarę Mike’a.

Twierdzą, że pięć minut później jedli już razem kolację. A półtora tygodnia później ten najsłynniejszy tenisowy turniej wygrali.

Zgrani weterani

Amerykańscy dziennikarze latami zastanawiali się, co braci różni. Ale bez wielkich sukcesów, ot, czasami przyłapali ich na stołówce, gdy jeden jadł zielone curry, a drugi czerwone. Wiadomo też, że Bob (193 cm) jest 3 cm wyższy od Mike’a. Z kwestionariusza na oficjalnej stronie internetowej wynika, że bracia kibicują tym samym zespołom, lubią te same gry i mają telefony tej samej marki. Podobają im się natomiast różne filmy i programy telewizyjne.

Bryanowie twierdzili, że różni ich głównie to, iż umawiają się z innymi dziewczynami.

Dziś Bob mieszka z żoną i trójką dzieci na Florydzie, Mike jest po rozwodzie, żyje z partnerką i dzieckiem w Kalifornii. Rozmawiają ze sobą codziennie. Kiedy wybuchła pandemia COVID-19, bracia zabrali bliskich i pojechali do domu rodziców.

Bryanowie planowali zakończyć karierę po tegorocznym wielkoszlemowym US Open, ale kiedy okazało się, że turniej zostanie rozegrany przy pustych trybunach, przyśpieszyli decyzję. Bez kibiców dalsze forsowanie ponad 40-letnich, zmęczonych kontuzjami organizmów nie miało sensu. „Są najlepsi w historii, bez dwóch zdań. To, że sprali mi – i moim różnym partnerom – tyłek aż 14 razy, uważam za zaszczyt i przywilej” – napisał na Twitterze amerykański tenisista John Isner.

Teraz Bryanom pozostaną już tylko mecze pokazowe i turnieje dla weteranów. Czasami może nawet zagrają przeciw sobie. Na treningach zdarzało się bowiem, że stawali po dwóch stronach siatki. Kiedy ostatni raz dziennikarze pytali ich o bilans tych pojedynków, bracia twierdzili, że jest 10:10.

Czytaj również:

Sztuka kucania Sztuka kucania
Wiedza i niewiedza

Sztuka kucania

Herman Pontzer, David Raichlen

Członkowie zagubionego w buszu plemienia Hadza nie chorują na serce, cukrzycę i otyłość wcale nie dlatego, że tak zdrowo jedzą i dużo się ruszają, ale ponieważ udało im się zachować pradawną, utraconą na drodze rozwoju cywilizacji sztukę zdrowego odpoczywania.

Kolejne upalne popołudnie w północnej Tanzanii, kolejna runda gry w gorące krzesła. Wróciliśmy do obozu wykończeni słońcem. Marzymy tylko o tym, żeby usiąść. Patrzymy na siebie i na jedyne wolne krzesło. Na drugim siedzi uśmiechnięty od ucha do ucha Onawasi. Jest poważanym starcem z tutejszej społeczności, a przy tym prawdziwym szelmą. Ewidentnie cała sytuacja go bawi.

Czytaj dalej