Jadąc z centrum Berna, trzeba kierować się na północ w stronę Halenbrücke, mostu spinającego strome brzegi rzeki Aare. Można stąd dostrzec zarys osiedla między mocno zalesionymi pagórkami. Po skręceniu z głównej drogi w małą uliczkę wyraźnie widać już pierwsze betonowe ściany Halen.
Na współczesnych zdjęciach wygląda jak ruina. Szczególnie przygnębiająca zimą, kiedy całą zieleń okalającą budynki reprezentują nagie gałęzie. Gdy mówię innym o tym miejscu, reakcja jest zawsze ta sama: „Co ty mi pokazujesz? Ktoś tu w ogóle mieszka?”. Tymczasem symbioza między naturą a architekturą jest tak głęboka, że budynki odgrywają tu rolę trzeciorzędną. Na pierwszym miejscu jest kompozycja krajobrazu, później uroki tworzącej go natury, architektura na końcu. Zasada mimesis zostaje zachowana.
Społeczność z zasadami
Na pochyłym terenie długości 180 m i prawie 60 m szerokości wybudowano 79 jednostek mieszkalnych. Rozmieszczono je wzdłuż trzech tarasów. Podłużne 14-metrowe działki, szerokie na 4 lub 5 m, usytuowano na osi północ–południe, scalono dłuższymi bokami i zgrupowano w segmenty. Piesze ciągi pomiędzy nimi utrzymane są w klimacie małych uliczek starych, średniowiecznych miasteczek. Między drogą osiedlową a frontem domów rosną platany. Każdy budynek okala wysoki na ponad 2 m mur. Daszek nad drzwiami wejściowymi, pomalowanymi na różne kolory, ciągnie się przez całą długość ulicy. Mieszkańcy mają prawo dekorować swój front, jak chcą. Na plakietce z imieniem i nazwiskiem lokatorów często wymieniony jest też pies lub kot.
W centrum osiedla zaprojektowano plac i budynek mieszczący salę spotkań mieszkańców, sklep spożywczy i kotłownię. Każdy nowy nabywca domu na osiedlu otrzymuje prawo do 1/79 wspólnego lokalu, a w nim jedno krzesło oraz przywilej korzystania z tej przestrzeni przy okazji przeróżnych imprez. Cieszy to przede wszystkim młodych rodziców. „Nie musimy się martwić o miejsce do organizacji przyjęć urodzinowych dla naszych dzieci – opowiada mi jedna z młodych mieszkanek osiedla. – Zresztą w ogóle mieć tu dzieci to wygodna sprawa. Raz są u mnie na kolacji, raz drzwi obok. Zawsze ktoś kogoś wyręczy. Tu się po prostu przyjemnie mieszka” – dodaje.
Auta nie mogą tu jeździć, ulice opanowały więc dwu- i trójkołowce. Na krańcach placu rozstawiono małe bramki do piłki nożnej – jedyny symbol samowoli budowlanej najmłodszych mieszkańców osiedla. Dzieci rządzą ulicą.
Samochodem, któremu wolno tu wjechać, jest tylko samochód dostawczy, reszta parkuje przed budynkami.
Produkty w osiedlowym sklepie są najwyższej jakości. Nie można sprzedawać byle czego, w końcu kupują tu zawsze ci sami ludzie. Jest trochę drogo, mówią niektórzy mieszkańcy, ale przynajmniej można robić zakupy w szlafroku. Na osiedlu znajdują się też duży odkryty basen oraz spora przestrzeń do wspólnej rekreacji.
Domy zapuszczają korzenie
Domy są usadowione na trzech tarasach. W zależności od szerokości działki ich powierzchnia wynosi albo 140 m², albo 185 m². Są wąskie i długie, ale dzięki otwarciu na dwie strony wystarczająco doświetlone. Każdy ma trzy piętra. Wchodzi się przez niewielkie otwarte patio. Na wejściowym środkowym piętrze znajdują się: kuchnia, mała łazienka i spory salon połączony z jadalnią. Najwyżej, oprócz kolejnej toalety, są – w zależności od wybranego układu – dwie duże sypialnie albo jedna duża i dwie małe. Na samym dole mieszczą się zaś piwnica i dodatkowe dwa pokoje. Do ogrodu można wejść z poziomu najniższego lub stromymi schodkami z piętra. Mur, taki sam jak przy wejściu, odgradza nas od kolejnych działek. Na końcu ogrodu zamontowano lekkie zadaszenie. Można pod nim postawić stół, przy którym rodzina gromadzi się w ciepłe dni, by zjeść razem posiłek lub pograć w karty. Za nim rozpościera się wspaniały widok na dolinę z rzeką.
Każdy z domów jest pokryty zielonym dachem. Ideą przewodnią osiedla było nie tylko osiągnięcie harmonii między mieszkańcami, lecz także między budynkami a naturą. Dzisiaj, po kilku dekadach, zieleń wydaje się być wszędzie. Również na elewacjach i balkonach, gdzie kolejne gałęzie bluszczu oplatają betonowe balustrady i łamacze światła chroniące pokoje przed prześwietleniem i przegrzaniem. Dlatego też beton, z którego zostało wybudowane całe osiedle, nie wywołuje tak przygnębiającego wrażenia. Nawet u tych, którzy uważają go za nieludzki. Patrząc na dom z perspektywy ogrodu, nie odnosi się wrażenia, że to wąska konstrukcja przypominająca bunkier. Wygląda raczej na przytulne lokum, które zapewnia dużo prywatności, ale też – dzięki przemyślanemu projektowi – sporo światła. Chropowata faktura drewnianych desek na nawierzchni dodaje budynkom jeszcze więcej uroku, uwalnia od monotonii samego materiału. „Prostota, jednolitość, bezpretensjonalność, wstrzemięźliwość, współczesność – to są przymioty, które przemawiają za betonem jako głównym budulcem” – tak wybór materiału przez projektantów wyjaśniał szwajcarski fotograf Balthasar Burkhard w poświęconej im monografii autorstwa Friedricha Achleitnera, austriackiego krytyka architektury.
Demokracja sukcesu
Osiedle zostało zaprojektowane w połowie lat 50. przez zespół Atelier 5. Założycielami biura byli: Erwin Fritz, Samuel Gerber, Rolf Hesterberg, Hans Hostettler i Alfredo Pini. Gdy zaczynali pracę nad Halen, swoim pierwszym wspólnym projektem, najmłodszy z nich miał 23 lata, najstarszy – 30. Łączyła ich nie tylko profesja, lecz także fascynacja projektami Le Corbusiera, którego uważali za największego architekta ich epoki, oraz miłość do śródziemnomorskich pejzaży. I te dwa ostatnie motywy stały się dla nich najsilniejszymi inspiracjami podczas planowania Halen. Osiedle jest udanym przykładem realizacji wielu modernistycznych założeń z lat 20. XX w. – życia wspólnotowego zachowującego wysokie standardy prywatności, zdrowego trybu życia w podmiejskiej scenerii rodem z teorii miasta ogrodu oraz wykorzystania współczesnych materiałów, zwłaszcza elementów prefabrykowanych.
Eksperyment się udał. Wszystkie domy sprzedano w ciągu dwóch lat, a wielu pierwotnych kupców lub ich potomków mieszka w nich po dziś dzień. Te same ideały wspólnego działania architekci z Atelier 5 starali się też wdrożyć w funkcjonowanie własnego zespołu. Minęło pół wieku, żaden z ojców założycieli już nie pracuje, ale kolejne pokolenie architektów biura nadal dyskutuje, projektuje i buduje razem. Sukces wielu wciąż stawia się ponad sławę jednego. „Oczywistym jest, że każdy z nas myśli także o sobie, ale wychodzimy z założenia, że praca nad sobą i dla siebie może być realizowana, udoskonalana i zmieniana również poprzez tę drugą stronę. I że coś nowego, lepszego może się zrodzić z dialogu” – mówią sami architekci w poświęconej im książce.
Gdy dzisiaj jeżdżę po przedmieściach polskich miast, przypominam sobie powrót z Halen i słowa mojego profesora projektowania architektonicznego. W świetle zachodzącego słońca, z wnętrza autokaru, pastwił się nad typowymi przedmieściami Szwajcarii. „Mieszkamy blisko siebie, a jednak tak daleko. Tracimy miejsce i nie tworzymy miasta. Chełpimy się swoją indywidualnością, nic z niej nie rozumiejąc. Gdy patrzę na to, co dzieje się za oknem, to nie wiem, gdzie się znajdujemy. Ani to wieś, ani miasto. To jest bez sensu. Ale słuchajcie, nie jest tak źle. Dziś widzieliśmy, że niektórym się udało. Może i wam się uda. Odwagi”.