Dziś natura nie ma już monopolu na śmierć. Często możemy decydować o tym, kiedy wyciągnąć wtyczkę z aparatury podtrzymującej życie chorego. O dylematach moralnych dotyczących przedłużania życia, tradycjach związanych z pochówkiem i „otrząsaniu palm kokosowych” opowiada prof. Marcin Kula.
Aleksandra Pezda: O śmierci dzisiaj prawie nie rozmawiamy. Ze strachu, aby jej nie wywołać?
Prof. Marcin Kula: Oddaliliśmy się od śmierci i od zmarłych, odsunęliśmy nawet cmentarze z naszego otoczenia. Dawniej lokowaliśmy je przy kościołach w centrach miejscowości, dzisiaj oddalamy je jak najbardziej od centrum. Rozmawiam z panią w warszawskim Pałacu Staszica, w siedzibie PAN-u na Krakowskim Przedmieściu – w tym miejscu, gdzie dawniej był cmentarz parafii św. Krzyża. Nieopodal, przy ulicy Kanonia na Starym Mieście, można jeszcze zobaczyć jedną z cmentarnych rzeźb, bo i tam był cmentarz katedralnej parafii św. Jana. Przyczyn tego nowego porządku jest wiele, m.in. zagęszczanie miast i rosnąca cena gruntów. Ten problem znali już starożytni Rzymianie – rozwiązali go, grzebiąc zmarłych pod ziemią, w katakumbach. Nie „marnowali” w ten sposób powierzchni pod cmentarze.
W Paryżu nieco później również z tego powodu organizowano w podziemiach ossaria. U schyłku XVIII w. zaczęto tak wykorzystywać od dawna istniejące podziemne kamieniołomy. Chowano stosunkowo głęboko potencjalne źródło zarazy, tj. zwłoki zarażonych. Zmarli byli więc blisko, a nie zajmowali miejsca cennego dla żywych.
A dzisiaj? Czy ktoś dziś jeszcze pamięta, że dawniej przy łożu umierającego seniora rodu gromadziła się cała społeczność – sąsiedzi i rodzina – żeby go pożegnać? Śmierć była poprzedzona przygotowaniami, umierający żegnał się ze wszystkimi, prosił o wybaczenie win, błogosławił otoczenie, przygotowywał się na spotkanie z Bogiem. Odejście następowało wśród bliskich. Po śmierci żałobnicy czuwali przy nieboszczyku, modlili się, śpiewali i płakali. Od XIX w. liczba żegnających umierającego malała, przy łożu gromadziła się tylko rodzina.
Dzisiaj często umieramy w szpitalach, nie można przy chorym gromadnie czuwać.
Sprawiedliwie powinienem zauważyć, że to często wynika z chęci ratowania naszych chorych – po to ich „odsyłamy” do szpitali, żeby wyleczyć, a nie po to, żeby tam umarli. Poza tym w dzisiejszych mieszkaniach trudno o warunki dla chorego, tym bardziej dla umierającego. No i jak przetransportować zwłoki z 10. piętra?
Ale owszem, dzisiejsza śmierć jest samotna i odhumanizowana. Mam w pamięci taką sytuację z odwiedzin u chorego w szpitalu. Wszyscy znamy ten obrazek choćby z filmów – aparatury przy łóżkach pokazują różne parametry życiowe: tętno, pracę serca, częstość oddechów. Siedziałem przy moim chorym, kiedy właśnie na monitorze u jego sąsiada te wszystkie krzywe, które na co dzień pulsowały, nagle się wypłaszczyły. Bez żadnych oznak ze strony chorego. Przybiegła lekarka, osłuchała tego pacjenta, odłączyła aparaturę, zapisała na karcie czas i tyle. Koniec. Dzisiaj człowiek umiera wśród obcych i jakby taśmowo.
Żyjemy też w kulturze zaprzeczania śmierci – zgodzi się Pan?
Często nie przyjmujemy do wiadomości, że śmierć nadejdzie. W dawnych czasach podejście do niej pozostawało jednak bardziej naturalne. Śmierć była częsta i bliska, ludzie byli z nią oswojeni, m.in. przez wysoką umieralność dzieci, umierały też znacznie częściej kobiety w połogu. Dziś jest inaczej: zwalczyliśmy gorączkę poporodową, radzimy sobie z wieloma chorobami wieku dziecięcego, profilaktyka medyczna jest na takim poziomie, że przeciętna wieku znacznie wzrosła. A my trwamy w ułudzie, że śmierć w ogóle nie nastąpi. Boimy się śmierci, jej bliskości, wręcz boimy się o niej mówić. Nie rozmawiamy o tym z bliskimi, którzy przygotowują się do odejścia, i sami również nie chcemy mówić, kiedy stracimy kogoś bliskiego. Testamenty stały się sprawą krępującą. Śmierć odsuwamy daleko od siebie.
Myśli Pan, że epidemia COVID-19 coś zmieni?
Nie widzę takiej zmiany w perspektywie. Jeśli chodzi o epidemie, w ogóle przestaliśmy brać śmierć pod uwagę. Zapewne rozwój medycyny i powszechnej opieki zdrowotnej tak nas od tego problemu oddalił. Na nowo stawianych krzyżach ludziom zdarza się już nie zamieszczać słów modlitwy: „od powietrza […] wybaw nas, Panie”. Ba – kto jeszcze wie, że w tej modlitwie chodzi o powietrze morowe, czyli zarazę? A przecież epidemie towarzyszą ludzkości od zarania. I choć jako pierwszy – z tego, co wiadomo – wspominał o nich Tukidydes, który opisywał dżumę w Wojnie peloponeskiej, wiemy przecież, że zarazy były z nami już wcześniej. I zapewne nadal będą nas nękać, tak jak nękały ludzkość już w starożytności. Dlaczego? Winą za XIV-wieczną dżumę obarcza się niski standard życia: obszar jej występowania pokrywa się z terenami słabszymi ekonomicznie. Inna epidemia – zróbmy duży przeskok czasowy – tzw. hiszpanka, była rezultatem sytuacji wojennej. Czyli duże ruchy ludzkich mas, brak higieny, niedożywienie i wyczerpane organizmy. Swoją drogą nazwa tamtej epidemii jest myląca – przywieźli ją do Europy żołnierze amerykańscy, a do nich przyszła z robotnikami ściągniętymi z Chin. Potem tyfus – też rozwinął się w czasie pierwszej wojny światowej z powodu biedy, przemieszczania się ludzi i braku higieny. Oczywiście za rozprzestrzenianie się epidemii COVID-19 w Europie trudno winić niedożywienie czy brak higieny, pozostałe czynniki okazały się jednak decydujące: żyjemy przecież w dużych skupiskach ludzkich oraz masowo podróżujemy.
Co interesuje historyka w zjawisku śmierci i umierania?
Chciałem pokazać studentom, że różne aspekty naszego życia, także społecznego, można rozpatrywać nie tylko w kategoriach: „zdarzyło się tego i tego dnia w tym i tym miejscu”. A takie są tendencje w dyskusji o historii i w nauczaniu historii również – lubimy kolekcjonować zdarzenia, choć moglibyśmy bardziej skupiać się na procesach, które do tych zdarzeń doprowadziły. Chciałem pokazać, że narodziny i śmierć to wielkie tematy, które dotyczą ludzkości od zawsze, ale też – jak wiele zjawisk towarzyszących ludzkości – podlegają ewolucji. Napisałem więc książkę Najpierw trzeba się urodzić, a po katastrofie smoleńskiej – Ostatecznie trzeba umrzeć.
Po pierwsze – po katastrofie smoleńskiej wszyscy mówili o umieraniu. Taka ogólnie przeżywana tragedia skłania do głębszych refleksji. Przeżywałem tę żałobę narodową z innymi, chodziłem na czuwanie na Krakowskie Przedmieście. I kiedy zorientowałem się, jak ta tragedia zaczyna być wykorzystywana politycznie, zdecydowałem, że warto jednak napisać o tym, czym dla nas jest i była śmierć. Proszę zwrócić uwagę, że na początku każda z ofiar tej tragedii traktowana była równo. Opłakiwaliśmy każdą jednakowo. W wymiarze symbolicznym wyrażało się to w rodzaju pochówku – podobne trumny, fotografie na trumnach były jednakowej wielkości, nawet czcionka w ich opisie taka sama. Szybko zaczęło się jednak różnicowanie – prezydent RP został wyróżniony wśród ofiar, pochowano go na Wawelu i postawiono mu pomnik. Tak jakby jego ofiara była większa niż w przypadku pozostałych uczestników tego tragicznego lotu. Mnie to zniesmaczyło, postanowiłem przyjrzeć się zjawisku równości w godzinie śmierci.
Przecież „wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi”.
Chyba pani żartuje! Ludzie co prawda chcą w to wierzyć i w naszej cywilizacji panuje takie przekonanie, bo śmierć czeka każdego i nikogo nie oszczędzi. W wielu wyobrażeniach sądu ostatecznego – podam słynny, dostępny w Polsce przykład gdańskiego tryptyku Hansa Memlinga – stajemy przed Bogiem nadzy, on ma nas osądzać za uczynki, nie według urodzenia czy majątku. Wszystkich: zwykłych ludzi i królów, bogatych i biednych. Ta idea ma zapewne swoje źródło w potrzebie kompensowania faktycznie istniejących nierówności. Bo przecież pochodzenie i pieniądze odgrywają ogromną rolę zarówno w utrzymaniu człowieka przy życiu, jak i w pochówku. Ani w dawnych epokach, ani obecnie ludzie nie byli równi wobec śmierci. Jedni odżywiają się lepiej i żyją wygodniej, inni muszą podejmować się wyniszczających organizm zajęć, dla zarobku. Kogoś stać na najnowsze innowacyjne terapie i prywatne kliniki, inny leczy się w placówkach publicznej służby zdrowia, a niektórzy i na to nie mogą sobie pozwolić. Ktoś z nas spocznie na cmentarzu gorszym, ktoś na lepszym, np. w Alei Zasłużonych, jeszcze ktoś inny w bezimiennym grobie. Proszę – Mozart został pochowany w mogile zbiorowej, przeznaczonej dla osób z klasy niższej, a dzisiaj nawet czekoladki noszą imię kompozytora. Inne tradycyjne powiedzenie – „Ostatecznie wszyscy spotkamy się na cmentarzu” – też chciałbym uściślić. Otóż jedni z nas trafią na jeden cmentarz, a inni nie zostaną na nim pochowani. Dawniej odmawiano pochówku samobójcom czy nieochrzczonym dzieciom, ich ciała grzebano za murami cmentarzy. Przy budowie Trasy Toruńskiej w Warszawie wiele lat po wojnie odkryto pod murem Powązek Wojskowych szczątki żołnierzy niemieckich. Najwidoczniej ci, którzy postanowili mimo wszystko uszanować szczątki żołnierzy wrogiej armii, jednak nie widzieli równości między nimi a „swoimi” żołnierzami. I pochowali tych „obcych” poza murami cmentarza. A trzeba wspomnieć, że ofiary ludobójstwa również bywają okrutnie traktowane, nawet po śmierci – szczątki pomordowanych w Auschwitz rozrzucane były na polach, tak żeby wszelka pamięć po nich zaginęła. Tak więc mrzonką jest idea, że śmierć wszystkich traktuje jednakowo.
Pisze Pan, że w ciągu dziejów ewoluowała definicja śmierci. W jaki sposób?
Przez wieki sprawa była dość prosta: zgon stwierdzano, kiedy nie dało się wyczuć oddechu i pracy serca. Nie był to wielki problem. Owszem, obowiązywały zwyczaje, które miały zapobiec pomyłkom, tak żeby nie pochować człowieka żywcem. Do takich należało kilkudniowe wyczekiwanie od stwierdzenia śmierci do pochówku czy ceremonie modlitewne – jak choćby czuwanie przy wystawionych w domu marach, w polskiej kulturze ludowej jeszcze w XX w. Czasem wymyślano też próby, np. próby bólu, aby upewnić się, że człowiek nie żyje. Współcześnie jednak umieranie rozumiemy nie jako jednorazowy akt, ale raczej jako proces.
Dzięki rozwojowi nauki możemy dzisiaj reanimować pacjentów oraz podtrzymywać ich życie za pomocą leków i specjalistycznych aparatur, o jakich kiedyś nawet nie śniliśmy. Przez to jednak kwestia uznania czyjejś śmierci stała się bardzo skomplikowana, z drugiej strony – zinstytucjonalizowała się. Śmierć może stwierdzić tylko lekarz, o odłączeniu od aparatury decydują szpitalne konsylia, czasem nawet sąd. Od 1968 r. jako kryterium zgonu przyjmuje się ustanie czynności mózgu, a dokładniej – pnia mózgu.
I to bywa jednak podważane. Zdarza się, że decyzje o odłączeniu człowieka od aparatury wywołują wielkie protesty. Wystarczy przypomnieć wieloletnią awanturę wokół śmierci Amerykanki Terri Schiavo, która pozostawała w śpiączce przez 15 lat. Mąż starał się o zgodę na odłączenie od aparatury medycznej. Przeciwko niemu wystąpili rodzice kobiety, wspierani przez chrześcijańskie organizacje pro life. Gubernator Florydy Jeb Bush, brat ówczesnego prezydenta George’a W. Busha, zmienił nawet prawo, aby uniemożliwić śmierć tej jednej pacjentki. W końcu jednak w 2005 r., po kolejnym wyroku sądu, lekarze zaprzestali podtrzymywania życia Terri Schiavo. Ten przypadek dobitnie pokazuje wielki współczesny dylemat – wydarliśmy naturze monopol na „orzekanie” o śmierci, ale stanęliśmy przed pytaniem, kiedy wolno nam wyciągnąć wtyczkę.
Ten dylemat jest podyktowany lękiem przed pochopnym uśmiercaniem ludzi.
Oczywiście, ale z drugiej strony – obyśmy nie wpadli w pułapkę niemożności wyłączenia wtyczki. Coraz trudniej o absolutną pewność w kwestii śmierci. Sprawę komplikuje również mechanizm przeszczepu narządów – potrzebujemy części żywych organizmu, ale przecież pobieramy je od człowieka i musimy mieć pewność co do zgonu. Widać w tym pewną sprzeczność i konflikt: człowiek zmarł, a jego narządy funkcjonują. No więc zmarł czy jednak nie?
Precedensowy przypadek odnotowano w 1993 r. w USA – lekarze przez ponad trzy miesiące utrzymywali przy życiu ciężarną kobietę w stanie śmierci mózgowej. Liczyli na uratowanie płodu, który nadal rozwijał się w ciele pacjentki żyjącej tylko dzięki urządzeniom podtrzymującym jej czynności życiowe. Udało się – dziecko przyszło na świat, a wtedy matkę odłączono od aparatury i pozwolono jej odejść. Czyli uznano, że kobieta nie żyje, bo stwierdzono u niej śmierć pnia mózgu.
Z takich m.in. przyczyn definicja śmierci budzi wielkie emocje. Nie mniejsze zresztą niż dyskusje z drugiego bieguna – na temat aborcji, zapłodnienia in vitro, hodowli tkanek ludzkich albo klonowania. Przecież aby mówić o śmierci, musimy również określić, kiedy zaczyna się życie.
Te dylematy towarzyszyły zresztą ludzkości od zawsze. Czy pozwolić komuś umrzeć? Czy dobić przeciwnika na wojnie? Co zrobić z jeńcami? Czy umożliwić komuś samobójstwo? Ratować seniorów czy im nie przeszkadzać? A może przyśpieszyć ich odejście?
Dziś często stajemy przed pytaniem: jak długo trzeba człowieka ratować?
Bo może w pewnym momencie lepiej byłoby pozwolić mu odejść. Nie proponuję tutaj systemowej eutanazji, chcę tylko zwrócić uwagę, że to się często dzieje. Przypominam sobie taką opowieść młodego lekarza: spytał ordynatora, jakie leki podać wiekowemu pacjentowi w stanie krytycznym. Ordynator odpowiedział: „Żadne”. Bo łatwiej przestać leczyć, niż potem decydować o odłączeniu aparatury.
Dawniej ludzie bali się śmierci i chcieli żyć długo. Może bali się sądu ostatecznego i kary za grzechy? W tej chwili częściej boimy się przedłużonego umierania czy niedołęstwa. Nie odważę się powiedzieć, że chciałbym żyć więcej niż 100 lat. Bo to zależy, w jakiej będę kondycji.
Widzimy, że wydłuża się przeciętna długość życia. Na skutek tego zjawiska oraz zmniejszania się liczby narodzin, zwłaszcza w zamożniejszych społeczeństwach, rośnie odsetek ludzi starszych w populacji, co ma miejsce od 100, może 200 lat. Tymczasem społeczeństwa poświęcają mało uwagi zagadnieniom starości. Nawet naukowo znacznie więcej pracuje się nad dzieciństwem, dojrzewaniem i młodością. A geriatria jako specjalizacja lekarzy? Mało atrakcyjna. Na koniec nie pozwalamy jednak odejść człowiekowi, nawet gdy już bardzo tego chce, wykończony chorobą czy niedołęstwem. Postępujemy wobec starych ludzi i ludzi chorych tak, jak gdybyśmy zakładali, że śmierć nie powinna się wydarzyć. Ona jednak przychodzi.
Śmierć przychodzi, tylko statystycznie dużo później.
W dawnych społeczeństwach człowiek, który przestawał pracować i nie nadawał się do wykorzystania nawet do takich czynności, jak pilnowanie zwierząt czy tkactwo, stawał się zbędny.
W języku francuskim funkcjonuje takie wyrażenie: sécouer les cocotiers, co znaczy: „otrząsnąć palmy kokosowe”. Chodzi o pozbywanie się ludzi, którzy zbyt długo zajmują swoje miejsce. Wzięło się to ponoć z obserwacji jakiegoś plemienia w Polinezji w XIX w., które miało wysyłać starszych ludzi na szczyt palmy, po czym nią trząść. To była próba: jeżeli człowiek się utrzymał, oznaczało to, że jest dość silny i jeszcze może się przydać w społeczności. Ale niektórzy spadali, niejako wprost na swój pogrzeb. W radykalnie innej sytuacji społecznej, w Rumunii Ceauşescu pogotowie celowo opóźniało wysyłanie karetki do chorych w podeszłym wieku.
Obecnie nie spotykamy się raczej z brutalnymi obyczajami – nie mamy w zwyczaju wystawiać starych ludzi przed dom, by umierali na zimnie, jak niegdyś w kulturach tradycyjnych, bardzo zależnych od przyrody. Dziś jesteśmy lepiej zabezpieczeni, dajemy sobie radę także w trudnych warunkach pogodowych, nawet jeśli z powodu wieku jesteśmy pozbawieni sił. Sam pierwszą młodość mam już za sobą, mimo to żyję w przekonaniu, że ciągle jestem komuś przydatny, bo pracuję umysłowo i wciąż sobie radzę. Przypuszczam jednak, że nawet dzisiaj w sytuacji, gdyby ciągle liczyła się siła fizyczna, byłbym już tylko kolejną „gębą do wyżywienia”.
Ostatecznie trzeba umrzeć – tak zatytułował Pan książkę poświęconą śmierci w perspektywie społecznej. To prawda równie oczywista, co bolesna. Jak Pan sobie z nią radzi?
Akurat niedawno sam otarłem się o śmierć, zaliczyłem poważną wpadkę zdrowotną. Na szczęście dzięki dobrze przeprowadzonej operacji w szpitalu przy Płockiej oraz opiece rodziny problem udało się rozwiązać. Do wiedzy teoretycznej doszło więc w moim przypadku doświadczenie. Odpowiem pani w ten sposób: ludzie wierzący uważają, że śmierć to nie koniec ich obecności w świecie. Motywem nabożeństw pogrzebowych w wielu religiach jest to, że nie żegnamy naszych zmarłych, bo liczymy, że spotkamy się z nimi po śmierci. W konsekwencji dbamy o groby naszych bliskich, odwiedzamy je, w niektórych kulturach nosimy nawet na te groby posiłek dla naszych zmarłych. Ja jestem człowiekiem niewierzącym, musi mi wystarczyć podejście biologiczne: urodziłem się, przekazałem życie następnym pokoleniom, przekazuję młodszym również moje naukowe doświadczenie, może jakieś myśli czy elementy wychowania. I tyle, na tym kończy się moja rola.
Marcin Kula:
Profesor nauk humanistycznych, historyk i socjolog, emerytowany pracownik Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowca Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie; autor licznych książek, w tym Historii Brazylii oraz cyklu 10 tytułów z socjologii historycznej, m.in.: Najpierw trzeba się urodzić, Trzeba wydorośleć, Ostatecznie trzeba umrzeć.