O grzybach
Doznania

O grzybach

Siostry Rojek
Czyta się 6 minut

Ruda marzyła przez wiele miesięcy o polowaniu. Głównie dlatego, że chciała zamortyzować wysokie boty na futerku oraz kurtkę watowaną i okratowaną, inwestycje pochodzące jeszcze z zimy stulecia. Kręciła się tak długo dokoła jednej myśliwskiej rodziny, aż wyżebrała wreszcie zaproszenie. Pojechała więc wreszcie, jak tylko otwarty został sezon, z dwiema parami małżeńskimi do leśniczówki na Mazury.

Panowie wychodzili do lasu skoro świt, a panie zostawały w chałupie, wysypiały się, potem chodziły na piękne spacery, zbierały grzyby, opalały się w resztach jesiennego słońca i miały za zadanie szykowanie kolacji dla myśliwych.

Pierwszego wieczoru po przyjeździe odbyła się duża uczta, w czasie której skonsumowane zostały wszystkie przywiezione zapasy w postaci konserw mięsnych, sera i ciastek. Została jedna samotna ćwiartka i trochę chleba. Ktoś wyraźnie nawalił w planowaniu.

Nazajutrz rano dwie żony zwierzyły się rudej, że nie bardzo będzie co jeść na kolację i że trzeba iść do lasu na poważne grzybobranie. Masło, cebulę i śmietanę nabyto u żony leśniczego, po czym trzy panie udały się z koszykami w las.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ruda, która twierdzi, że zna się na grzybach od razu pokłóciła się z paniami. Twierdziła uparcie, że takie na wysokich nóżkach i o pomarańczowych główkach są trujące, a panie twierdziły, że przeciwnie, są doskonałe. Nazbierały różnych grzybów. Mimo protestów rudej nie chciały w żaden sposób wyrzucić tych pomarańczowych, bo twierdziły, że myśliwi będą bardzo głodni jak powrócą, i że nie można im się narazić, bo więcej na polowanie żon nie zabiorą.

Grzyby zostały ugotowane z dużą ilością masła i zaprawione śmietaną i pachniały cudownie. Ruda siedziała w kącie naburmuszona i od czasu do czasu straszyła swoje przyjaciółki. Ale im więcej straszyła, tym bardziej tamte upierały się przy swoim. Ruda zauważyła jednakże, że nie próbowały potrawy i zaczęła podejrzewać, że postanowiły otruć mężów.

Mężowie powrócili dosyć wcześnie, wściekli, bo z pustymi torbami i długo opowiadali o tym, że ptactwo wyginęło całkowicie ubieg­łej zimy i zażądali dużym głosem jedzenia.

Panie nakryły do stołu i postawiły na środek dymiącą miskę grzybów. Zaczęły nakładać. Wtedy ruda dramatycznym głosem zawołała: stop!

Rzuciła się do stołu i szalenie zdenerwowana roztoczyła przed biesiadnikami swoje teorie co do pomarańczowych grzybów. Nastąpiła duża konsternacja i było rzeczą jasną, że jest to pierwszy i ostatni występ rudej na Mazurach. Panom rączki opadły, panie wrzeszczały, że nic innego nie ma do jedzenia i że grzyby są wspaniałe. Ale jakoś nikt nie kwapił się do jedzenia.

Wtedy, zupełnie jak w bajce, zachrobotało u drzwi, drzwi zaskrzypiały i w izbie zjawił się wielki, stary owczarek, pies leśniczego. Poniuchał sobie i podszedł do stołu. Zapanowała cisza. Biesiadnicy popatrzyli po sobie i błysnęła im wszystkim ta sama niedobra myśl w oku.

Ruda znowu krzyknęła: Nie! – ale nikt na nią nie zwracał uwagi. Wiadomo histeryczka.

– Pies stary – powiedział wreszcie jeden z myśliwych – doświadczony – dodał, kiedy ruda jęknęła. – Nie zje, jeżeli grzyby trujące.

Pies nawet nie wąchał. Jak tylko talerz z porcją grzybów w śmietanie znalazł się na podłodze, szmergnął cztery razy językiem i tylko patrzał żeby mu dać więcej.

– No widzicie – powiedział drugi myśliwy – wszystko w porządku. Taki pies to skarb. Spokojna głowa, jak zjadł on to i my możemy sobie podjeść. Ale dla porządku trzeba poczekać kwadransik. Tylko go nie wypuszczać z pokoju.

Kwadransik minął przy ćwiartce, a kiedy minął biesiadnicy nawet zaczęli znowu rozmawiać z rudą. Dla porządku poczekali jeszcze pięć minut, potem wypuścili psa, żeby im nie przeszkadzał i wzięli się do grzybów. Tylko ruda nie jadła, chociaż była bardzo głodna, ale to dziewczyna z zasadami.

Grzyby zostały zjedzone do ostatniego i całe towarzystwo miało się już kłaść spać, kiedy wpadła żona leśniczego, okropnie zapłakana i oświadczyła, że pies zdechł.

W chałupie zrobiło się wielkie zamieszanie i taki lament, że żona leśniczego zaczęła wszystkich pocieszać. Ruda znalazła się po bohatersku. Żeby nie skompromitować przyjaciół i nie narazić ich na lynch ze strony mieszkańców leśniczówki, złapała się gwałtownie za serce i jęknęła, że trzeba ją natychmiast zawieźć do szpitala.

Przyjaciele zrozumieli, runęli do samochodu, wpakowali się do środka w pośpiechu i pogazowali do najbliższego szpitala. Tam, już wszyscy trzymając się za brzuchy dopadli dyżurną siostrę i wyjęczeli, że są umierający, zatruci i że trzeba ich natychmiast ratować. Ruda siedziała sobie spokojnie w korytarzu podczas gdy całej czwórce pompowano żołądki, przepłukiwano jelita i dawano zastrzyki.

Po dwóch godzinach oświadczono, że będą żyli i że nawet mogą sobie pojechać do domu. Ruda siadła za kierownicą i odwiozła ich z powrotem do leśniczówki i nie wiedzieli nawet, że cudem tylko dojechali żywi na miejsce, bo ruda drugi raz w życiu prowadziła samochód. No, ale to widać był dla nich dobry dzień, bo znowu uszli cało.

W leśniczówce ruda pomogła im się położyć do łóżek, zrobiła im herbaty i w ogóle zasłużyła sobie na ich dozgonną wdzięczność.

Potem gdy już zupełnie wyczerpani pozwolili jej odejść, poszła do mieszkania leśniczego. Tam panowała duża żałoba po starym psie. Dzieci płakały, leśniczy siedział pod piecem i mamrotał, a żona leśniczego zaprawiała grzyby śmietaną.

W zdenerwowaniu nikt nawet nie zapytał się jak ruda tak cudownie ozdrowiała. Ruda, która jest bardzo taktowna zapytała czy pies bardzo się męczył.

– Skąd – wymamrotał leśniczy – przejechali go na marmoladę. Zdechł na miejscu, pewnie nawet nie poczuł kiedy, co i jak. Zwariować można teraz z tymi samochodami.

Ruda wróciła do Warszawy bez watowanej kurtki. Zostawiła ją w prezencie żonie leśniczego w zamian za obietnicę, że przyjaciele jej nigdy się nie dowiedzą że pies leśniczego został przejechany przez samochód.

 

Tekst z archiwum, nr 978/1964 r. (pisownia oryginalna).

Czytaj również:

Bremza, bremza!
Wiedza i niewiedza

Bremza, bremza!

Lekcje dystansu z Szaszkiewiczową
Irena „Kika” Szaszkiewiczowa

Felieton automobilowy

Era motoryzacji objawiła się nam w 1924 r. pod postacią samochodu Ford. Polubiliśmy go od pierwszego wejrzenia, choć prawdę mówiąc, więcej z nim było kłopotów niż pożytków. Zapalało się go na korbę, co nie było łatwe i nieraz ojciec nieźle się zasapał, zanim ford był łaskaw się uruchomić. Korba musiała iść w ruch po każdym dłuższym zatrzymaniu, jeśli silnik wystygł. Tylko przy ciepłym silniku wystarczał starter. Ojciec w końcu najął silnego chłopca z Babicy, który z dumą nosił miano „kierowcy”, choć przydawał się tylko do kręcenia korbą lub pchania auta.

Czytaj dalej