Al-Andalus komplikuje wizję chrześcijańskiej, białej Europy, w której wszystko, co ważne, wszystko, co innowacyjne, narodziło się w Paryżu, Bolonii, Londynie – mówi Aleksandra Lipczak, autorka książki Lajla znaczy noc.
Anna Piwowarska: Twoja książka, Lajla znaczy noc opowiada historię Al-Andalus. To południe Hiszpanii, które przez prawie 800 lat znajdowało się pod panowaniem arabskim. W miarę zgodnie współistniały tu trzy wielkie religie: islam, chrześcijaństwo i judaizm. O czym piszesz, kiedy piszesz o Al-Andalus?
Aleksandra Lipczak: Piszę o historii przez pryzmat współczesności. A trochę też o współczesności przez pryzmat historii.
Gdy mówię o takich odległych czasach jak X w., może powstać wrażenie, że napisałam książkę historyczną. A ona jest pisana tu i teraz. Jest stąd. Z tego właśnie momentu. No i jest w dużej części książką reporterską.
Nie jestem historyczką. Historia średniowiecznej Hiszpanii pod wpływami kultury arabskiej jest dla mnie lustrem, w którym się przeglądam. Jako współczesna Europejka, a także mieszkanka Polski, kiedyś również kraju wielokulturowego.
Lajla znaczy noc. Piękny jest ten tytuł.
Cieszy mnie, że on jest właśnie taki. Bo tak samo piękna, choć złożona, wydaje mi się historia Al-Andalus.
Ten tytuł nie jest jednak po prostu poetycki. Odnosi się do bardzo konkretnego przykładu przeplatania się kulturowych, a tym przypadku także i duchowych, wpływów, co tak naprawdę najbardziej mnie interesowało podczas pisania tej książki.
To co jeszcze znaczy Lajla, oprócz tego, że znaczy noc?
Mam opowiedzieć o Świętym Janie od Krzyża?
Tak.
To jest zaskakujące, bo mówię w tym kontekście o mistyku i świętym Kościoła katolickiego. W czasach, kiedy żył i tworzył, czyli w XVI w., Al-Andalus już nie istniało. Na Półwyspie Iberyjskim szalała inkwizycja, arabskie rękopisy były palone albo ukrywane. A jednak poezja Świętego Jana od Krzyża, który notabene pochodził z rodziny konwertytów, żydów nawróconych na chrześcijaństwo, nosi wyraźne wpływy sufizmu.
Islamska poezja mistyczna doprowadziła do perfekcji metaforę miłości erotycznej jako obraz spotkania z Bogiem. Była to próba znalezienia symboli wyrażających to, co niewyrażalne i wobec czego język zawodzi.
W utworze Noc ciemna Świętego Jana od Krzyża jest właśnie opis tego spotkania kochanków, który tak naprawdę odsyła do zupełnie innego wymiaru rzeczywistości. Ukochana wymyka się nocą z pogrążonego we śnie domu, żeby spotkać się z Miłym. Po spotkaniu kontempluje lilie w ogrodzie. Lilie są jednym ze słów-kluczy w poezji sufickiej, symbolem zatracenia. Tak samo jak Lajla – spersonifikowana noc – nazywana kochanką sufich. Obiekt uwielbienia i kontemplacji, ale też oderwana od codziennego zgiełku przestrzeń wyciszenia i zanurzenia w doświadczeniu duchowym.
Badaczka Luce López-Baralt ujęła to dość poetycko: „Ukochana Świętego Jana od Krzyża mogła mieć na imię Lajla”.
A więc tytuł książki to również próba ukazania tego połączenia i wzajemnego przenikania tych, pozornie tak różnych, kultur i religii. Szczególnie gdy patrzymy na nie z dzisiejszego punktu widzenia. Pewnie tajemnicza Lajla towarzyszyła Ci od samego początku.
Niestety nie. Zazdroszczę autorom i autorkom, którzy to potrafią. Bo tytuł często oświetla drogę. Podobnie, jak przy Ludziach z Placu Słońca, mojej pierwszej książce, tytuł był ostatnią rzeczą, którą zapisałam.
Były inne pomysły?
Przez chwilę chciałam zatytułować książkę 781. To czas panowania władców muzułmańskich na Półwyspie Iberyjskim. Prawie 800 lat rządów. To mocno działa na wyobraźnię. Szczególnie, gdy uświadomimy sobie, że od 1492 r., czyli od zdobycia przez Królów Katolickich emiratu Granady, ostatniego arabskiego przyczółka na Półwyspie Iberyjskim, minęło mniej czasu. Wydaje mi się, że to odpowiednio ustawia perspektywę.
1492 to był w ogóle znaczący rok w historii Hiszpanii. Zdobycie Granady, podbój Ameryki, wygnanie żydów.
Dla jednych był to moment założycielski współczesnej Hiszpanii. Tej, która wykuła się w „walce z Maurem”. Dla innych moment początku zła: wygnań i prześladowań innowierców, ludobójstwa w Ameryce, inkwizycji.
Te dwie wizje Hiszpanii, którym trudno się na co dzień spotkać, co roku 2 stycznia spotykają się na Plaza del Carmen w Granadzie. Dzieje się to podczas budzącego wiele kontrowersji święta La Toma, które upamiętnia zdobycie miasta przez chrześcijan. Ty nazywasz je „świętem krzyku”.
Spory i kłótnie, które toczą się współcześnie wokół święta La Toma, czy wokół Meczetu-Katedry w Kordobie, pokazują, że ta historia jest wciąż żywa. Wciąż oddziałuje na teraźniejszość.
Ale w samej Granadzie są też grupki aktywistów, którzy próbują organizować tego dnia alternatywne obchody, skupiające się na różnorodności i splątanych korzeniach jego mieszkańców. Bo dla granadyjczyków ci mityczni Maurowie, wypchnięci z Półwyspu, to byli po prostu mieszkańcy tego samego miasta. Granada na każdym kroku nosi ślady ich obecności.
„To, że pochodzimy od Maurów, to też część zbiorowej pamięci, choć długo to wypieraliśmy. W szkole 800 lat historii Al-Andalus zajmowało jakieś pięć stron i były to głównie imiona królów i parę bitew. Po tym, jak zmarł Franco, nastąpiła eksplozja książek i publikacji. Trudno było to dłużej ignorować, przecież ślady tej przeszłości są wszędzie. Także w duszy”– mówi jedna z Twoich rozmówczyń.
Emilio González Ferrín, znany arabista, posunął się jeszcze dalej i zatytułował swoją książkę: Kiedy byliśmy Arabami.
Jest jeszcze „Hiszpania trzech kultur” – hasło reklamowe, którym promuje się region Andaluzji. Czy ta historia nie jest zbyt piękna, by mogła być prawdziwa?
Historia Al-Andalus jest złożona. To nie był raj na ziemi. Tam też była przemoc i krew. A jednocześnie jest to niesamowite bogactwo, z którego można czerpać różne wątpliwości, niepokoje i znaki zapytania. I jest to również historia pełna piękna. Kultura arabska na Półwyspie Iberyjskim była bardzo wyrafinowana, architektura spektakularna.
To piękno wydaje się jednak mocno skomercjalizowane.
Pamiętam moje rozczarowanie, kiedy wybrałam się do dzielnicy Albaicín w Granadzie. W czasie zbierania materiałów do książki odbywałam rezydencję literacką w tym mieście. Po wszystkich lekturach historycznych nie mogłam się doczekać kolejnego spotkania z Granadą na żywo. Ale na miejscu mój entuzjazm nieco opadł, przynajmniej na początku. Trzeba wysiłku, żeby uciec od tej trochę bajkowej, turystycznej, komercyjnej warstwy i zobaczyć pod tym coś naprawdę ciekawego.
Rozbawił mnie obrazek, który zawarłaś w książce: „W Granadzie jest więc czasami tak, jak na okładce singla Rey Baobdil (Król Baobdil) rockowego zespołu Pony Bravo. Baobdil w turbanie, okularach słonecznych i z petem w kąciku ust, ma twarz zmęczonego życiem cwaniaka i serwuje – pewnie cudzoziemcom – kieliszek wina i oliwki. Zza pleców wychyla mu się udekorowany po czubek nosa wielbłąd, na dalszym planie są głośniki i podpierający je pijany facet z brzuchem. A czasami jest zupełnie inaczej i na każdym kroku czuć symbiozę przeszłości z teraźniejszością. Głęboką i niewymuszoną”.
Granada jest intensywna. Z jednej strony to „uturystycznione” centrum, eksploatowane bez umiaru. Z drugiej – miasto uniwersyteckie, alternatywne, o intensywnym życiu kulturalnym, zaskakującym jak na jego stosunkowo niewielkie rozmiary. A jeszcze z trzeciej strony jest Alhambra, która wznosi się na wzgórzu. Sama w sobie bajeczna, jak ze snu.
Ta dawka piękna była czasem wręcz irytująca. Pamiętam, że wybrałam się do dzielnicy, poza centrum, w poszukiwaniu meczetu, do którego chodzą imigranci z Maroka. I poczułam ulgę, że widzę wreszcie coś zwyczajnego.
Jaka była Al-Andalus w czasach swojego rozkwitu, poza tym, że była piękna?
W średniowiecznej Europie to było niezwykłe miejsce. Z perspektywy dzisiejszego świata, Kordoba w X czy XI w. to taki współczesny Nowy Jork. Miasto, gdzie ściągali ludzie spragnieni nowinek, wiedzy i rozwoju. Kulturowe centrum, do którego przybywali artyści, naukowcy, tłumacze, kupcy. Kordoba wyznaczała nowe trendy i stanowiła „ozdobę świata”. Ten mit, bo nawet wtedy był to mit, miał ogromną siłę oddziaływania.
Al-Andalus w ogóle komplikuje wizję chrześcijańskiej, białej Europy, w której wszystko, co ważne, wszystko, co innowacyjne, narodziło się w Paryżu, Bolonii, Londynie. Na południu Hiszpanii były uniwersytety, na których nauczano po arabsku. Funkcjonowały biblioteki i skryptoria, w których na bieżąco przepisywano sprowadzone z Bliskiego Wschodu książki, w tym dzieła greckich filozofów przełożone na arabski. Jako kopistki pracowało zresztą również wiele kobiet. Wiele myśli, które właściwie stworzyły dzisiejszą nowożytną Europę, wypromieniowało właśnie stąd.
Niby trochę o tym wiemy, ale to są jakieś fragmenty, urywki. Mnie dopiero po lekturze Twojej książki zaczęło się to układać w jakąś opowieść.
Wciąż brakuje refleksji o trzecim dopływie europejskiego dziedzictwa historii i kultury, czyli o islamie. O tych wszystkich myślach, tendencjach w architekturze i poezji, które przyszły do nas z Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki, między innymi poprzez Al-Andalus. Przyglądanie się z bliska historii Półwyspu Iberyjskiego pozwala dostrzec, że islam i kultura arabska od wieków kształtowały Europę.
Można by pomyśleć, że convivencia, czyli pokojowe współżycie przedstawicieli trzech wielkich religii na terenie Al-Andalus, jest jednym z tych mitów, których bardzo potrzebujemy obecnie w Europie.
Jest trochę tak, że szukamy w Al-Andalus pewnej utopijnej wizji współżycia. Trochę też nie mieści nam się w głowie, że była taka przestrzeń, był taki czas, kiedy żydzi, muzułmanie i chrześcijanie żyli razem w miarę pokojowo.
Oczywiście trzeba się tej idei podejrzliwie przyglądać. Tam też były napięcia. To nie była idylla.
Ale już w samym fakcie, że na Półwyspie Iberyjskim żyli ludzie różnych wyznań, którzy nie wyrzynali się nawzajem, a do tego współtworzyli niezwykłą, bardzo bogatą kulturę, jest coś odświeżającego. Wręcz rewolucyjnego z dzisiejszego punktu widzenia.
Convivencia budzi jednak sporo emocji.
Na gruncie nauki trwa spór na temat tego, czym była convivencia i czy w ogóle była. W książce poświęcam trochę miejsca na zreferowanie tej dyskusji. Jest ona bardzo żywa. Odbijają się w niej różne współczesne bolączki oraz punkty widzenia na świat tych, którzy badają przeszłość.
W książce dla zilustrowania tego, jak convivencia mogła wyglądać w praktyce, portretujesz żydowskiego lekarza, który pełni ważną funkcję na dworze kalifa.
To Chasdaj ibn Szaprut, który pochodził z żydowskiej rodziny. Żył w X w. Był niezwykle uzdolnionym dyplomatą i erudytą, władał wieloma językami, był też lekarzem. To właśnie jego wiedza medyczna doprowadziła do tego, że zdobył zaufanie pierwszego kalifa Al-Andalus. Zaszedł bardzo wysoko. Pełnił funkcję nieformalnego wezyra, czyli ministra spraw zagranicznych.
Poświęcam tej postaci cały rozdział, ale jest jedna anegdota, która mnie wzruszyła. To opowieść o Sanchu, królu Leon, który przeszedł do historii jako Sancho I Gruby. Nie bez powodu, bo rzeczywiście cierpiał na otyłość. Ważąc 240 kg, nie był w stanie rządzić. Nie mógł wsiąść na konia, brać udziału w bitwach, nie cieszył się szacunkiem poddanych. Przez to stracił tron.
Wtedy do akcji wkroczyła jego babka, Toda, królowa Nawarry. Bardzo charyzmatyczna postać. Widząc, że w innych chrześcijańskich państwach nie ma co szukać pomocy, bo nikt nie dysponuje taką wiedzą, zwróciła się do kalifa Al-Andalus, swojego kuzyna. W zamian za uznanie jego zwierzchności, kalif obiecał pomoc armii w odzyskaniu tronu i wsparcie swojego zdolnego lekarza w odchudzeniu Sancho.
Chasdaj ibn Szaprut zaaplikował Sanchowi drakońską dietę. Podawał mu mieszanki ziół, przywiązywał do łóżka, zmuszał do wysiłku fizycznego. Sancho zrzucił ponad 100 kg i odzyskał tron.
„Żydowski lekarz kalifa uzdrowił chrześcijańskiego króla” krzyczałyby nagłówki gazet, jak piszesz. Tyle że wtedy nie istniały gazety. A sam krzykliwy nagłówek odzwierciedla raczej nasze dzisiejsze spojrzenie na historię.
Właśnie dlatego często przytaczam tę historyczną anegdotę. Ona pokazuje tę bardziej cielesną i przyziemną stronę życia ówczesnych władców i elit. Bo jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o historii w wielkich, monolitycznych kategoriach. Islam, judaizm, chrześcijaństwo, Północ, Południe. A tutaj są sojusze, negocjacje, wpływy, interesy. Codzienna koegzystencja. Dogadywanie się. A także zadziwiające pokrewieństwo władców chrześcijańskich i islamskich królestw. Pokrewieństwo, które wcale nie było czymś wyjątkowym. Matkami emirów i kalifów Al-Andalus bardzo często były Baskijki, Frankijki, Katalonki.
A to prowadzi wprost do mojego ulubionego pytania: W jakim języku te matki śpiewały przyszłym władcom arabskiego państwa kołysanki?
To pytanie bez odpowiedzi, ale spodobała mi się idea zadawania sobie takich pytań.
Amerykańska historyczka sztuki D. Fairchild Ruggles stworzyła drzewo genealogiczne Umajjadów, władców al-andaluzyjskich. Wyszło jej, że matki tych władców w większości nie były Arabkami. A oni sami często mieli niebieskie oczy albo rude brody.
Mimo że jest to tekst naukowy, autorka zadaje w nim pytania: Czy te matki pamiętały smak wędzonej szynki z Północy? W jakie zabawy bawiły się ze swoimi dziećmi? A w ślad za tymi codziennymi pytaniami, idą też inne: Co to jest „arabskość”? Co to jest „hiszpańskość”? Czym jest tożsamość?
Pod wpływem tej badaczki ja również odważyłam się stawiać w Lajli niełatwe czasem pytania.
Samo słowo „kołysanka”, w języku hiszpańskim nana, ma arabskie pochodzenie. Tak samo jak 8% słów w hiszpańskim słowniku.
Zaskoczyło mnie, że arabskie słowa, które zadomowiły się w hiszpańskim, dotyczą właściwie wszystkich dziedzin życia.
A mnie zaskoczyło, że ojalá – oby – słowo, którego zdecydowanie nadużywam, wywodzi się od Allaha. Przecież to nawet logiczne. Ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy.
Z tego samego źródła wywodzi się też ultrahiszpański okrzyk: olé!
Czytając książkę, miałam wrażenie, że wykonałaś kawał historycznej pracy.
Jest na szczęście mnóstwo ludzi, którzy wykonali tę pracę przede mną. Ja tylko podejrzałam efekty ich wieloletnich badań. Kumulacja wiedzy na temat Al-Andalus jest ogromna. Gdy się już zacznie zgłębiać temat i ma się dostęp do angielskojęzycznych i hiszpańskojęzycznych opracowań, wyłania się ocean. Moje zadanie w warstwie historycznej polegało na tym, żeby przez niego przejść i dokonać wyboru. A największym wyzwaniem było odnalezienie tych wątków i historii, które mogą być ciekawe dla nas dzisiaj.
Napisałaś reportaż historyczny czy zbiór esejów?
Nie mnie to oceniać.
W książce pozwalam sobie na różne wycieczki teoretyczne. Pozwalam też sobie na subiektywne rozważania o historii, snucie i plątanie różnych wątków, zadawanie pytań bez odpowiedzi.
Książki historyczne pisane po polsku są bardziej akademickie. Natomiast w anglosaskiej tradycji o historii pisze się tak, żeby taką książkę czytało się niemal jak powieść.
Nieprzypadkowo więc w bibliografii Lajli jest dużo książek anglojęzycznych. Oczywiście jeszcze więcej jest książek hiszpańskojęzycznych na temat historii Al-Andalus, ale one są o wiele bardziej niszowe, akademickie, trudniejsze w lekturze. I nie zawsze udawało mi się w nich znaleźć to, czego szukałam. A szukałam historii i postaci, które da się ożywić. Anglosasi potrafią to robić. Byli więc moimi przewodnikami.
Rozmawiamy dużo o historii, a przecież Twoja książka tak naprawdę nie jest o tym.
To prawda.
W wydanej niedawno książce O czasie i wodzie islandzki pisarz, Andri Snær Magnason, opowiada o swojej babci, o rozmowie z Dalajlamą, o lodowcach, ale tak naprawdę szuka nowego języka do tego, by mówić o najważniejszym wyzwaniu naszych czasów, o którym powiedziano chyba wszystko i o którym nikt nie chce już słuchać. Książka, która mówi o czasie i wodzie, jest tak naprawdę książką o kryzysie klimatycznym. Opowiada z czułością o tym, co możemy stracić.
Przemawia do mnie ta filozofia, żeby pisać z jakiegoś innego punktu widzenia. Poruszać się po peryferiach, po to, żeby złapać uwagę na końcu. I by rzucić zupełnie nowe, zaskakujące światło na współczesne sprawy i palące problemy.
Cieszę się, że odczytujesz Lajlę w ten sposób.
No to zapytam raz jeszcze: O czym piszesz, kiedy piszesz o historii Al-Andalus?
Książka powstała z głębokiej potrzeby znalezienia innej opowieści dla najbardziej palącego problemu, z jakim boryka się obecnie Europa.
I teraz waham się, bo jeśli zdradzimy to już tutaj, to może nie być tego efektu. Książkę reportażową o średniowiecznej Hiszpanii można sobie poczytać, bo to się wydaje odległe i bezpieczne. Więc się zastanawiam, na ile mówić, a na ile nie mówić. A jednocześnie jest to temat, który mnie bardzo interesuje.
No to mówmy.
Na początek zapytam o Twój aktywizm.
To nie są spektakularne rzeczy. Od czasu tak zwanego kryzysu uchodźczego w Europie, czyli od 2015 r., staram się angażować w różne działania, które są formą protestu wobec tego, co się dzieje. Kiedy zaczął się kryzys, miałam poczucie głębokiego wstydu, wręcz hańby. Myślałam, że to niemożliwe, żeby coś takiego – jak istnienie dzisiaj takiego obozu jak Moria – działo się w Europie ufundowanej na demokratycznych wartościach, która po drugiej wojnie światowej mówiła „nigdy więcej” i tak dalej. Staram się więc angażować jako obywatelka i robić chociaż niewielkie rzeczy. Jestem przekonana, że kryzys uchodźczy, to jak państwa europejskie na niego zareagowały, to co dzieje się z uchodźcami zamkniętymi w obozach, czyli wszystko to, co dzisiaj stało się już w jakimś sensie przezroczyste, znormalizowane, bardzo niedługo będzie naszym ogromnym wyrzutem sumienia. Jak wszystkie inne grzechy europejskie, od kolonializmu, przez obozy koncentracyjne.
Jak dzisiaj o tym rozmawiać?
Istnieje coś takiego jak compassion fatigue, zmęczenie, wyczerpanie współczucia. Zobojętnienie na pewien rodzaj opowieści. Co wiąże się ze znormalizowaniem tego stanu. Musi się wydarzyć coś naprawdę strasznego, jak pożar obozu w Morii i te dzieci śpiące na asfalcie, na stacjach benzynowych, żeby temat w ogóle zaistniał znowu w mediach, żeby wzbudził jakiekolwiek zainteresowanie.
Zdałam sobie sprawę z tego, że jest potrzeba znalezienia innej opowieści. Że trzeba atakować problem z mniej oczywistych miejsc.
Wyjście poza utarte ramy debaty pozwala czasem spojrzeć świeżym okiem. Może nawet trochę „odnormalizować” to, co się teraz dzieje. I trochę poczuć grozę i horror tego wszystkiego.
Albo poczuć gniew po prostu. Może to jest najzdrowsza reakcja.
Pamiętam jak na spotkaniu podczas festiwalu Non-Fiction w zeszłym roku salwadorski reporter Óscar Martínez, autor skrajnie przygnębiającej książki Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą, która mówi o migrantach z Ameryki Środkowej przemierzających Meksyk, został zapytany o to, jakiej reakcji oczekuje u swoich czytelników.
Odpowiedział, że nie chce smutku, przerażenia, nie chce współczucia. Chce wzbudzić gniew. Bo gniew jest motorem do działania.
Ja też planowałam zapytać, jakiej reakcji oczekujesz.
Napisałam tę książkę w odpowiedzi na dzisiejszą islamofobię. Nazywa się to problemem z islamem, ale tak naprawdę jest to niechęć do ludzi, którzy pochodzą z krajów, gdzie wyznaje się islam. Niechęć podszyta rasizmem i klasizmem.
Temat migracji naturalnie, organicznie wypłynął w książce. Bardzo ściśle wiąże się on z warstwą historyczną, do której się odwołuję. Jest częścią pytania o to, co robimy z tym historycznym dziedzictwem.
Zastanawia mnie, jak byśmy myśleli o Europie, gdyby jej historia była trochę inaczej sformatowana. Gdybyśmy mieli większą świadomość, że, jak to pięknie nazwała jedna z recenzentek książki, bardzo wielu różnych ludzi nazywało ją już przed nami domem.
Aleksandra Lipczak – dziennikarka i reporterka. Jest stypendystką europejskiego programu dla młodych autorów i tłumaczy CELA. Jej książkowy debiut Ludzie z placu Słońca został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników i krytykę i był nominowany do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Publikuje m.in. na łamach „Polityki” i „Przekroju”. Współtworzyła obywatelską inicjatywę Witajcie w Krakowie. Jej nowa książka Lajla znaczy noc ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Karakter.