Choć niezmordowana wytwórnia Instant Classic działa z Krakowa, niewiele w jej katalogu pozycji związanych z tym miastem. A na pewno żadna wcześniejsza nie jest w nim tak mocno zakorzeniona jak wydany właśnie album zespołu Obiekty. Grupy, która nie tylko wywodzi się z tego miasta, ale również nawiązuje do niego w tytułach swoich utworów oraz ich atmosferze. Nie chodzi tu jednak bynajmniej o gwar Piwnicy pod Baranami, melodię hejnału i smak obwarzanka. Czarne miasto to raczej stada gawronów krążących wokół Szkieletora w listopadowy wieczór i pył zbierający się na zębach podczas mroźnych poranków. Bardziej tramwaj na Prokocim niż przejazd bryczką po rynku.
Jeśli pochodzenie wyróżnia Obiekty w katalogu wytwórni, to brzmienie zespołu wpisuje się już dokładnie w stylistykę bliską Instant Classic. Czarne miasto składa się z czterech kilkunastominutowych utworów: minimalistycznych, transowych, opartych na repetycji. Te postrockowe sympatie nie dziwią, gdy okazuje się, że w zespole występuje m.in. Michał Smolicki – perkusista związany przez lata z postrockowym zespołem New York Crasnals. Rzeczywiście, Obiekty bardzo mocno czerpią z tej formy, choć unikają przy tym odkręcania wzmacniaczy i stawiania potężnych gitarowych ścian w duchu Mogwai. Być może to kwestia deklamowanych tekstów, ale zespołem, którego twórczość wydaje się najmocniej naznaczać Czarne miasto, jest Ewa Braun. Z tym że krakowskiej grupie nie udaje się wyjść ponad sprawny epigonizm.
Najsłabszym w moim odczuciu fragmentem płyty jest Wawel. A dokładniej jego druga część. Ten powolny, osnuty wokół wybrzmiewających w nieskończoność dźwięków gitar utwór potrzebuje czasu, by przykuć uwagę. Kiedy to się dzieje i pomału chwyta mnie ten – niemal ambientowy w swojej nieregularności – numer, wchodzi wokal. I jeszcze przez moment mam wrażenie, że to się wszystko zazębi. Że to będzie jakaś krótka poetycka fraza, niedopowiedziana impresja. Niestety, powtarzane w kółko i z narastającą pretensją „[…] nie wracam dziś do domu”, „[…] nie proś mnie, nie wracam dziś do domu” brzmi jak prolog awantury w Świecie według Kiepskich. Jestem złośliwy, ale naprawdę czuję się, jakby ktoś gadał mi nad uchem podczas projekcji filmu, w który zaczynam się angażować. Bez szans – cały nastrój rozwiewa się w mgnieniu oka.
Aby oddać sprawiedliwość Obiektom, w następnych utworach sytuacja ta się nie powtarza, bo tekst jest już znacznie lepiej wkomponowany w muzykę. Niezależnie od tego, czy jest śpiewany, czy deklamowany („czasami tutaj wieje”), a same utwory czerpią mocniej z dziedzictwa space rocka bądź post rocka. Nie zmienia to ogólnego wrażenia, że Czarne miasto to płyta spójna, operująca określonym nastrojem i dobrze brzmiąca, ale mało kreatywna i niepotrafiąca zatuszować tych braków wyrazistością: wwiercającym się w głowę riffem, chwytającą za gardło ekspresją. Biorąc pod uwagę standard, do którego przyzwyczaił mnie Instant Classic, nie potrafię przyjąć Obiektów bez obiekcji.