Marian Henel to artysta szczególny. Przez trzy dekady tkwił za murami szpitala psychiatrycznego, gdzie kreował światy, które przesuwają granice wyobraźni. Niczym pająk tkał sieć erotycznych fantazji, tworząc dzieła intrygujące, ale też przerażające. Co znajdziesz, gdy zdecydujesz się wejść w tę pajęczynę? Czy jego twórczość to soczyste kuriozum okraszone sadystyczną erotyką i mrocznymi podszeptami? A może mamy przed sobą case study, które każe na nowo przemyśleć, czym naprawdę jest sztuka?
Nadarza się wyjątkowa okazja do poszukania odpowiedzi na te pytania: pierwsza wystawa, na której zaprezentowano dzieło życia artysty samouka – jedenaście monumentalnych, wizjonerskich dywanów, które stworzył podczas swojego pobytu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Branicach na Dolnym Śląsku. Organizator ekspozycji, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, zatytułował ją Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic.
Tytuł sugeruje, że wizja Henela jest szaleństwem. Jego twórczość to przypadek, a więc fenomen nadający się raczej na przedmiot studiów medycznych niż krytyki sztuki. Sam autor nazywany jest staroświecko „lubieżnikiem” i porównywany do marionetki poruszanej sznurkami, za które pociągały jego popędy oraz obsesje. Henel spędził w szpitalu pół życia i zmarł w nim w 1993 r., ale ‒ jak widać ‒ w oczach instytucji, zarówno muzealnych, jak i psychiatrycznych, pacjentem nie przestał być nawet po śmierci. Z dziełem „lubieżnika” nie da się jednak rozprawić, ograniczając się wyłącznie do pojęć z zakresu psychopatologii; przecież na jego wystawę idziemy nie dlatego, że był pensjonariuszem szpitala, tylko dlatego, że przekroczył status pacjenta, stając się artystą.
Gobeliny okrutne
Dywany Henela już w przeszłości opuszczały szpital w Branicach. Jeden z nich oglądaliśmy dwa lata temu na wystawie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zatytułowanej Opowieści okrutne. Aleksandra Waliszewska i symbolizm Wschodu i Północy. Wcześniej pojedyncze prace artysty były pokazywane m.in. w krakowskim MOCAK-u i w Muzeum Śląskim. We Wrocławiu Henel po raz pierwszy ma całą wystawę tylko dla siebie.
Debiutancki dywan pochodzi z 1969 roku. Artysta wykonał go w ramach zajęć w Pracowni Ekspresji Sztuki Psychopatologicznej, którą w szpitalu w Branicach zorganizował młody wówczas terapeuta Stanisław Wodyński. Pacjent pracował na zadany temat. Na wełnianym gobelinie widać trzech średniowiecznych muzykantów oraz łacińską sentencję: Verbum, gaudium, labor et musica… etiam medicina (Słowo, radość, praca i muzyka… a nawet medycyna). Pomyślany został jako alegoria pozafarmakologicznych strategii leczenia chorób psychicznych. Wiejące na świecie wiatry antypsychiatrii docierały już w tym czasie do Polski. Leczenie oparte na faszerowaniu ludzi lekami psychotropowymi, traktowaniu ich elektrowstrząsami i poddawaniu lobotomii stało się przedmiotem krytyki. Popularność zdobywała myśl, że z pacjentami można również rozmawiać, angażować ich w twórcze zajęcia, traktować jak osoby, a nie tylko przedmioty medycznych operacji. Pracownia Ekspresji Sztuki Psychopatologicznej w Branicach powstała na gruncie tej nowej filozofii.
Kunszt, z jakim Henel wykonał gobelin według dostarczonego mu wzoru, zrobił w Branicach takie wrażenie, że uzdolnionemu pacjentowi pozwolono tworzyć kolejne dywany na podstawie własnych, autorskich pomysłów. Efekty przeszły najśmielsze oczekiwania szpitalnego personelu.
Kiedy Henel zaangażował się w zajęcia w pracowni, przebywał w szpitalu już od dziewięciu lat. Trafił tam prosto z więzienia. Siedział za podpalenie zabudowań gospodarskich w PGR-ze, w którym pracował pod koniec lat 50. Jego losy poprzedzające wyrok to historia pełna białych plam, a może raczej spowita mgłą niejasności. Częściowo rozsnuwał ją sam Henel. Informacje o życiu, jakie wiódł, zanim trafił do szpitala, pochodzą niemal wyłącznie z opowieści, które przedstawiał lekarzom.
Droga przez piekło
Na świat przyszedł najprawdopodobniej w 1926 r., bez wątpienia we wsi Przystajń koło Częstochowy. Jak twierdził, był dzieckiem z gwałtu. W wieku sześciu lat został sierotą i trafił pod opiekę gminy, co w praktyce oznaczało to, że od najmłodszych lat musiał pracować jako parobek. Opowiadał, że był bity, wykorzystywany, a także upokarzany i wyszydzany z powodu swojej zdeformowanej fizyczności. Stanisław Wodyński, który prowadził z Henelem terapię zajęciową w Branicach, tak opisuje jego postać w tekście opublikowanym pod znamiennym tytułem Plugawy żywot lubieżnika z Branic: „[…] miał około 150 cm wzrostu […]. Twarz miał owalną, rozszerzoną nabrzmiałymi policzkami. Prosta grzywka fryzury strzyżonej jak u średniowiecznych mnichów na rondel, przykrywała mu niskie czoło […]. Szyi u niego tak naprawdę w ogóle nie było widać. Głowa jego osadzona była na pękatym tułowiu o krótkich nogach, miał dosyć długie ręce. Całą posturą przypominał bardziej wyrośniętego krasnoludka z klechdy […]. Śmiało mógł uchodzić za dobrotliwego, pociesznego skrzata, żeby nie jego twarz – o urodzie eskimoskiej kobiety: wąskie, zaciśnięte do dołu, w grymasie wiecznego niezadowolenia, usta. Nadmiernie mrugał przy tym czarnymi, lekko skośnymi oczyma. Idąc – wypinał swój tyłek niczym owadzi odwłok. Do przodu przy tym wysuwał głowę tak, że wyglądał na pochylonego, jakby do zadania ciosu „bykiem”. Kołysał się przy tym jak kaczka na boki, a w chwilach zadowolenia – klepał się w zadek”.
Po drugiej wojnie światowej Henel znalazł się na liście do poboru. Jak opowiadał, bał się tego, co może czekać go w koszarach, więc za radą kolegi zatrudnił się w Urzędzie Bezpieczeństwa; służba w tej instytucji zwalniała z wojska. Trafił do powiatowego UBP w Kluczborku. Pracował jako palacz w kotłowni, ale – jak utrzymywał – śledczy angażowali go do pomocy przy torturowaniu aresztantów, a nawet przy przeprowadzaniu wykonywanych w katowni egzekucji. Nie sposób potwierdzić, czy Henel rzeczywiście uczestniczył w ubeckich zbrodniach, czy tylko napatrzył się na popełniane przez polityczną policję okrucieństwa. Mógł tam widzieć niejedno. Jednostka z Kluczborka cieszyła się wyjątkowo ponurą sławą, nawet jak na Urząd Bezpieczeństwa. Ze wspomnień Stanisława Wodyńskiego wynika, że Henel z upodobaniem nasycał opowieści o swoim życiu drastycznymi i obscenicznymi szczegółami, czerpał przyjemność z szokowania słuchaczy. Terapeuta zauważa też, że pacjent przejawiał skłonności sadystyczne. Dawał im wyraz, znęcając się nad zwierzętami. Z wyjątkową zaciekłością miał polować na szczury w szpitalnych piwnicach. Gryzonie chwytał żywcem i w wymyślny sposób okaleczał, zanim je zabił.
Wodyński opisuje Henela jako potwora, osobnika o odrażającej powierzchowności i nikczemnym charakterze, zdemoralizowanego socjopatę. Teksty arteterapeuty z Branic dostarczają cennych informacji, ale trudno je nazwać źródłem światła, z którego wyłaniałby się obiektywny obraz „lubieżnika”. Wodyński jest bowiem jak najdalszy od obiektywizmu. Z jednej strony przedstawia się jako odkrywca talentu pacjenta – i nie bez racji, bo sztuka Henela rozwinęła się wszak dzięki zajęciom zorganizowanej przez Wodyńskiego pracowni. Terapeuta nazywa go wręcz swoim „golemem”, twierdzi, że stworzył go jako artystę. Z drugiej strony zaś darzy swój „twór” niechęcią, a nawet pogardą. Narracja Wodyńskiego pełna jest emocjonalnych epitetów, moralnych osądów, a także klasowych uprzedzeń i wątków politycznych. Arteterapeuta był zdecydowanym przeciwnikiem PRL-owskiego systemu, w czasach „Solidarności” został działaczem opozycyjnym, za co zresztą zwolniono go z pracy w szpitalu. W jego opowieści losy Henela momentami jawią się jako rodzaj alegorii reżimu komunistycznego – rewolucyjnego, bezbożnego porządku, w którym władza trafia w ręce pozbawionego zasad moralnych, rozpustnego, okrutnego, prymitywnego, choć zarazem chytrego plebsu.
Szpital, czyli dom
Na wystawie we Wrocławiu oglądam Maniusia w reżyserii Jerzego Boguckiego – film dokumentalny o Marianie Henelu ukończony tuż przed jego śmiercią w 1993 roku. Główny bohater, już sędziwy, ale wciąż jeszcze energiczny, chętnie zasiada przed kamerą, opowiada o swoim życiu. Mogę sobie wyobrazić ambiwalentne uczucia, które ten człowiek budził w osobach obcujących z nim na co dzień. Opowieści Henela są drastyczne, w nim samym jest coś fascynującego i jednocześnie niepokojącego. Niezależnie jednak od tego, ile szczegółów ze swojej szokującej autobiografii zmyślił, a ile doświadczył na własnej skórze, faktem pozostaje, że zanim trafił do Branic, wiele przeszedł. Los sieroty i odmieńca na przedwojennej wsi, bieda, wykluczenie i życie na marginesie społeczeństwa, okropności drugiej wojny światowej i brutalne realia powojennych lat utrwalania władzy ludowej, pobyt w więzieniu, w którym – jak relacjonował – był maltretowany i gwałcony przez innych osadzonych – z takim bagażem doświadczeń przyszedł do szpitala. Pełen przemocy świat, w którym spędził pierwszą połowę życia, przypominał piekło na ziemi.
A szpital? Na kliniki psychiatryczne często patrzymy przez pryzmat Lotu nad kukułczym gniazdem. Postrzegamy je jako alegorię opresji, jakiej system poddaje jednostkę. Dla Henela placówka w Branicach też na początku była więzieniem: trafił do niej z zakładu karnego na specjalny oddział dla kryminalistów, u których rozpoznano zaburzenia psychiczne. Z czasem jednak jego status się zmieniał. Na podstawie opinii psychiatrycznej zwolniono go z przymusowego internowania w szpitalu, mimo to pozostał tam. Nie miał dokąd pójść. Instytucja stała się dla niego azylem, a nawet domem – pierwszym i ostatnim, jaki miał w życiu. Okazała się także miejscem, w którym do głosu doszedł w nim artysta.
Wielki performer
Zanim Henel został słynnym twórcą dywanów, był znany w społeczności Branickiego szpitala jako autor rysunków. Ich tematyka – jak pisze Bogusław Habrat w tekście Zamek Sinobrodego w szpitalu psychiatrycznym opublikowanym w katalogu wystawy artysty – była niezmienna: przedstawiały erotyczne fantazje rysownika, miały charakter pornograficzny, nierzadko pojawiały się w nich również motywy skatologiczne. „Lubieżnik” nie tylko chętnie pokazywał swoje prace, lecz także rozdawał je w prezencie, zwłaszcza szpitalnemu personelowi.
Kiedy z wynagrodzenia otrzymywanego za pracę w szpitalnej tkalni udało mu się odłożyć pieniądze na prosty aparat fotograficzny, porzucił rysowanie na rzecz robienia zdjęć. Znakomita ich większość to autoportrety. Stawał przed obiektywem przebrany za swój wielki erotyczny fetysz – kobietę o rubensowskich kształtach, zazwyczaj ubraną w białą koszulę, czasem w strój pielęgniarki. W celu przeistoczenia się w przedmiot swoich seksualnych fantazji Henel starał się przybierać na wadze, tuczył się wręcz. Sporządzał też specjalne protezy, sztuczne pośladki i piersi oraz inne elementy kostiumu nadające mu bardziej obfitych i kobiecych kształtów. W przebraniu nie tylko się fotografował, lecz także realizował na terenie szpitala swego rodzaju performansy. Szczególnie cieszyło go, kiedy osoby odwiedzające oddział, a nawet sami lekarze, brali go za jedną z pielęgniarek.
Po autoportretach fotograficznych przyszła kolej na sceny erotyczne, które Henel aranżował przed kamerą, w rolach głównych obsadzając lalki. Przebierał je we własnoręcznie szyte stroje. Tu również bohaterkami pozostawały postacie otyłych kobiet, które często przywdziewały pielęgniarskie kitle, jednak bardziej niż z pracownicami instytucji medycznej kojarzyły się z neolitycznymi boginiami płodności.
Demoniczny raj
Na wystawie we Wrocławiu oglądamy wybór fotografii Henela, ale jesteśmy tu przecież dla gobelinów, które zapewniły mu sławę i miejsce w historii polskiej outsider art. Reprodukcje nie są w stanie oddać niezwykłego charakteru tych tkanin. Wrażenie robi skala. Największy, Wisielec z 1983 r., mierzy 263 × 620 cm, inne niewiele mu ustępują. Wymiary tym bardziej imponują, jeśli weźmie się pod uwagę ogrom mrówczej pracy niezbędnej do ręcznego wyplecenia takiego dywanu. Gobelinów oczywiście nie wolno dotykać, choć pokusa jest wielka: puszyste, grube kobierce z miękkiej wełny aż się proszą, by je pogłaskać.
Tematy obsesyjnie powtarzające się na rysunkach i fotografiach Henela powracają w jego gobelinach, ale zyskują tam nowy wymiar. Znów jesteśmy w świecie zaludnionym przez przedmiot pożądania artysty – ogromne kobiety. Henelowskie boginie nie są jedynymi mieszkankami tego uniwersum. Towarzyszą im roje insektów, ptaki nocy, nietoperze, koty, pająki, ropuchy, węże, a także potwory, których próżno szukać w atlasach realnie istniejącej fauny. Trwa tam nieustanna orgia, erotyczna gorączka: wydzieliny i wytrzeszczone, nabiegłe krwią oczy, ciała ludzkie i cielska bestii, postacie, które gonią się nawzajem, dopadają, obmacują, prężą i wypinają. Trudno w tych panseksualnych wizjach odróżnić akty przemocy od aktów pożądania.
Podobnie jak wielu innych artystów z kręgu art brut, Henel napędzany jest swoistym horror vacui i w przedstawianiu przestrzeni nie stosuje perspektywy. A jednak ten z pozoru płaski świat jest w swej istocie wielowymiarowy. To uniwersum, które istnieje na granicy jawy i delirycznej halucynacji. Motywy zaczerpnięte z życia codziennego w Branicach przeplatają się z elementami pochodzącymi z ludowych baśni, legend i mitów. W obrazowaniu tego świata artysta inspiruje się komiksem i karykaturą z pism satyrycznych, których był namiętnym czytelnikiem, ale jednocześnie w jego gobelinach pobrzmiewają echa Goi, Chagalla czy Hieronima Boscha ‒ to ich albumy pacjent przeglądał bowiem podczas terapii zajęciowej. Szczególnie ten ostatni malarz zrobił na nim ogromne wrażenie. Czy Bosch nie był wszak mistrzem w przedstawianiu zarówno ziemskich rozkoszy, jak i piekielnej grozy? Wkraczając w świat Henela, bez wątpienia zstępujemy do infernum, lecz nie takiego, do którego trafia się za karę. Wręcz przeciwnie: to właśnie w osobliwie radosnym i utkanym z miękkiej włóczki piekle artysta znalazł swój prywatny raj.
Uwalniając demony i siebie
Sztuka outsiderów była jednym z wielkich mitów artystycznych XX wieku. W twórczości samouków, dzieci, osób wykluczonych poza nawias społecznej i psychicznej normy poszukiwano wymiarów niedostępnych dla wyszkolonych akademicko artystów, których wyobraźnia krępowana jest edukacją, konwencjami, historią sztuki, kalkulacją.
Twórczość Henela należy do dowodów, że nadzieje pokładane w outsider art rzeczywiście czasem się spełniają. Jego dorobek prowokuje do pytań o samą istotę sztuki. W jakim stopniu jesteśmy na przykład w stanie oddzielić dzieło od jego autora? Stanisław Wodyński opisuje Henela jako człowieka, z którego wychowanie, środowisko i traumatyczne doświadczenia uczyniły monstrum, sadystę opętanego seksualnymi obsesjami, postać o cechach niemalże demonicznych. Jednak z zebranych w katalogu wystawy we Wrocławiu tekstów wyłania się też inny obraz autora obscenicznych gobelinów. To pacjent, który zachłannie pochłania książki, pilnie zgłębia tajniki fotografii, sam konstruuje machiny do wykonywania odbitek i bez reszty angażuje się w zakrojony na szeroką skalę projekt, jakim było tworzenie dywanów, których wykonanie wymagało miesięcy, a nawet lat wytężonej pracy. To także pensjonariusz, który krok po kroku poszerza zakres swojej wolności w murach instytucji, zyskuje kolejne przywileje, np. takie jak swoboda poruszania się na terenie ośrodka czy posiadanie kawałka prywatnej przestrzeni, która służyła mu za pracownię – rzeczy z pozoru drobne, ale dla kogoś w sytuacji Henela bezcenne.
Do Branic przybył jako osoba z samego dołu drabiny społecznej – skazaniec zdeformowany fizycznie i uznany za odbiegającego od normy psychicznej, przedmiot wyroków, medycznych orzeczeń, sądowych ekspertyz. Droga do upodmiotowienia w jego przypadku wiodła właśnie przez sztukę. Tkając gobeliny, po raz pierwszy w życiu zrobił coś, co zasłużyło na aprobatę, a nawet podziw otoczenia; przekonało innych, by dostrzec w nim osobę ludzką. Paradoksalnie, aby to osiągnąć, nie musiał iść na kompromisy ze społecznymi oczekiwaniami. Jako pacjent szpitala psychiatrycznego znajdował się poza zasięgiem jakiejkolwiek normy moralnej, obyczajowej czy estetycznej cenzury – mógł sobie pozwolić na całkowitą szczerość. Odmienność, która w pierwszej połowie życia była jego przekleństwem, w latach spędzonych w Branicach stała się kapitałem. Nie tyle wyegzorcyzmował swoje demony, ile je uwolnił – wyzwalając przy okazji samego siebie. Nie istnieje jedna definicja sztuki, może być ona wieloma różnymi rzeczami: bywa nawet, że jest grą o człowieczeństwo. I właśnie w takiej rozgrywce zatriumfował Marian Henel.
Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic, Muzeum Etnograficzne – Oddział Muzeum Narodowego we Wrocławiu, do 26 lutego 2025 r., kurator: Piotr Oszczanowski, www.mnwr.pl