Zmieniała mnie na każdym etapie życia w istotę lepszą, bardziej świadomą. Wkraczała zawsze, gdy świat trzeszczał i załamywał się pod naporem problemów. Patronka niepewnych, ale otwartych, królowa mądrych, choć wątpiących. Literatura.
Pewnie jeszcze nie potrafiłam sama czytać, kiedy usłyszałam od matki mojej matki historię o mitycznym grajku Orfeuszu, który swoim muzykowaniem i poezją czynił wielkie rzeczy. Przywołując ten mit, babka Olga kładła szczególny nacisk na terapeutyczną moc Orfeusza – jego muzyka wraz z poetyckim śpiewem zdolna była uspokajać rozgniewanych ludzi, przekupywać strażników niedostępnych dla nikogo królestw (jak zaświaty – w podziemiach Hadesu), wyciszać rozszalałe oceany. Sprawiała, że śpiewakowi kłaniały się drzewa, kruszały przed nim głazy, a drapieżne zwierzęta stawały się nagle przyjazne.
Nie wiem, gdzie moja babka usłyszała albo przeczytała o tym niezwykłym dziecku bogów – najpewniej w szkole, bo słynnej książki Parandowskiego o mitach na pewno nie mieliśmy na półce. Poza tym nie była ona czytelnikiem pilnym. A może tylko nie miała czasu przy gromadce dzieci (a później wnuków) i wiecznie zabrudzonym przez dziadka – miłośnika zwierząt wielu gatunków – domu. Najczęściej kradła więc chwilę na lekturę, gdy wpadła jej w ręce jakaś gazeta albo broszurka. Lubiła także łowić opowieści. W sklepowych kolejkach, w autobusie – wszędzie, gdzie tylko się znalazła, nadstawiała uszu. Wieczorne opowieści dla wnuków splatała z tego, co w ciągu dnia dostała od ludzi, ale też z powidoków szkolnych lektur, opowieści z kronik kryminalnych i przepisów gospodyń domowych (babka wycinała bez opamiętania wszystkie receptury znalezione w gazetach). Dzieliła się z nami również czymś, co sama otrzymała w spadku od swojej babki: skarbem rodzinnych historii.
Usypialiśmy najczęściej przy melodii jej głosu – rozkołysanego odmówioną wcześniej Litanią loretańską do Najświętszej Marii Panny. Baśnie, które nam opowiadała, opalizowały wieloma językami i sensami naraz. Były istnym sezamem, przede wszystkim jednak – co miałam pojąć dopiero po kilkunastu latach już jako studentka filologii polskiej – wstępem do czytania i przeżywania literatury.
Orfeusz i sygnalistka
Babka była uosobieniem dobrego działania literatury. Opowiadając nam historie, uważała, że szczepi nas przeciwko wszelkim truciznom i chorobom przyszłego życia. Łagodziła nie zawsze szczęśliwy krajobraz dzieciństwa. Niczym Orfeusz za ukochaną Eurydyką schodziła z nami do ciemnych oraz niebezpiecznych miejsc: trudnych emocji, takich jak gniew, który w niezrozumiały dla dorosłych sposób targał naszą niewinnością. Dziecięce złości i upory kruszały pod wpływem nowo wymyślonych bajek. Babka oswajała lęki i niezgłębione dla nas tematy (np. pierwsze w naszym życiu niepojęte śmierci – chomików i papużek falistych). Dzięki niej literatura przypominała wiedzę tajemną: łagodzącą napięcia, ale też uczącą zadawania pytań nieoczywistych. Babka zachęcała nas do patrzenia na drugiego człowieka jak na skarbiec zawierający w sobie – niczym książka – inne, ciekawsze opowieści.
Nauczyła mnie w końcu tego, czego człowiek może nauczyć się od literatury – „pragnienia nieistniejącego”. Tak nazwał to uczucie literaturoznawca Ryszard Koziołek w swojej książce: Wiele tytułów. Eseje przygodne. „Dzięki temu, że symulowanie i antycypowanie daje nam przyjemność i poczucie wolności, praktykowanie fikcji uczy nas od dzieciństwa projektowania i rozważania przyszłości. I to nie tylko w specyficznych gatunkach, jak utopia czy science fiction. Każdy utwór literacki z przeszłości, który uznajemy za aktualny, jest rodzajem proroctwa. Takie utwory nazywamy »klasycznymi«, to znaczy stwierdzamy, że pracują dla czasów, które nadejdą, gdyż mają zagadkową zdolność mówienia o przyszłości czytelnika, nawet jeśli powstały na długo przed jego narodzinami” – pisze Koziołek w Humaniście sygnaliście, eseju otwierającym książkę.
Z początku może zadziwić nas twierdzenie, że fikcja – coś, co nie zdarzyło się naprawdę – potrafi obudzić w człowieku moc wieszczenia, a nawet więcej: „projektowania i rozważania przyszłości”. Czy rzeczywiście da się w tym wyćwiczyć, czytając – jak sugeruje Koziołek – Balzaca i Sienkiewicza? Tak. A jeśli wciąż w to nie wierzymy, autor esejów proponuje nam ciekawe ćwiczenie. Należy wziąć tekst literacki, przyłożyć go do którejś z niepokojących obecnie kwestii (np. kryzysu klimatycznego, cynicznej polityki rządzących, kruchej kondycji psychicznej dzieci) i spróbować utworzyć między nimi „połączenie alarmowe”. Jeśli to się uda, w naszej „świadomości […] rozlegnie się ostrzegawczy dźwięk rozpoznania, że oto współczesność została rozpoznana przez pisarza z przeszłości”.
W takiej chwili literatura staje się sygnalistką, demaskatorką ludzkich intencji. Odsłania zagubioną w krzykliwych mediach prawdę. Wspomnianą teorię Koziołek ilustruje własnym „połączeniem alarmowym”. Otóż fragment powieści Żeromskiego pt. Puszcza jodłowa przykłada do projektu Ustawy o bezpieczeństwie ekologicznym z 8 maja 2017 r. oraz długiego medialnego sporu o wycinkę w Puszczy Białowieskiej. Dzięki temu w 2019 r. – wtedy, kiedy wyszła książka Koziołka – Żeromski brzmiał tak samo adekwatnie i aktualnie jak w roku 1926, kiedy odbyła się premiera powieści: „Lecz któż może wiedzieć, czy z plemienia ludzi, gdzie wszystko jest zmienne i niewiadome, nie wyjdą znowu drwale z siekierami, ażeby ściąć do korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu czy czyjegoś zysku”.
Klucze do wielu furtek
Literatura płynie starym, dobrym i leniwym nurtem. Jest niczym gęsta i głęboka rzeka żłobiąca koryto w różnych kierunkach – statecznie, wytrwale. Owym korytem jest nasz umysł. Literatura – w przeciwieństwie do współczesnych mediów – to rzecz fantastyczna: umożliwia spokojną pracę wyobraźni, działa jeszcze długo po skończonej lekturze. Czytanie pozwala w końcu na tworzenie pajęczych mikrosieci między wieloma rozmaitymi kwestiami oraz ideami; pozwala wiązać w pary postacie: literackie i rzeczywiste. Kiedy któryś z pisarzy albo poetów nazwie jakąś rzecz trafniej, niż można to zrobić w języku codziennym, uzyskujemy możliwość pochwycenia w mocną sieć czegoś migotliwego, wymykającego się.
Teksty literackie – odmiennie od tweetów, postów na Facebooku, nie wspominając o szalonej prędkości publikacji na TikToku – stanowią pewną stałość. Są dotykalne, fizyczne, jak zawieszone w przedpokoju lustro, w którym można bez końca oglądać fragmenty mieszkania z różnych stron. Bo wracać do tych samych lektur to obracać wciąż w głowie znane już obrazy, postacie, relacje, ale też nawiązywać z nimi dialog. Widzieć Emmę Bovary, jak ceruje swoją białą pończochę, którą niebawem skusi Rudolfa, to widzieć siebie na tle więzi z innymi ludźmi, opłakiwać swoją kobiecą samotność, nudę i zmieniające się ciało. Przyglądać się narratorowi W poszukiwaniu straconego czasu to przyglądać się światu – zabudowującemu się coraz gęściej, wikłającemu bohaterów w coraz bardziej skomplikowane związki – bez obaw, że za chwilę zniknie.
Podstawową siłą literatury jest operowanie wieloma językami naraz. Zapożycza je z rozmaitych rejestrów, nie ma bowiem własnej ojczyzny. Słowo w powieściach czy poezji pochodzi z różnych terytoriów jednocześnie – w tym sensie literatura to zupełnie inna niż upraszczająca, czarno-biała mowa mediów. Dobre książki operują językiem mojej babki: pstrokatym, wielokształtnym, otwierającym wiele furtek równocześnie.
Nie da się rozumieć mowy innych osób – różniących się od nas przynależnością etniczną, seksualnością, religią, odmienną historią – bez dotykania światów za pomocą lektury książek, tych bliskich i tych zza wielkich oceanów, napisanych wieloma językami, pełnych kodów kulturowych. Nie dziwi mnie więc to, że w pierwszych doświadczeniach pisarzy, poetów, naukowców humanistów, a także czytelników zawodowych (jak ja) znajdziemy mnogość dyskursów i pomieszanych historii. Za największymi z największych, jak Schulz czy Gombrowicz, stoi wielokulturowość, pamięć rodzinnych gniazd, w których przeplatały się różne języki oraz tradycje. A inni mają tylko swoją babkę i jej wielokształtną mowę. Niektórzy zaś szczęśliwie doświadczyli jednego i drugiego. Choćby wspomniany Gombrowicz (dzięki babce – Anieli Kotkowskiej) czy Ryszard Koziołek przywołujący w swojej książce dwie babki, które wychowały go na czytelnika: Helę – luterankę, „prawdziwą chłopkę chodzącą boso od czerwca do sierpnia” oraz Milkę – katoliczkę, „grubą matkę-boską-wszystko-wybaczającą”.
A czymże, jeśli nie uosobieniem mocy literatury jest postać babci z najsłynniejszej baśni Andersena Królowa Śniegu? To ona – właśnie poprzez opowieści – przygotowuje Kaja i Gerdę do samotnych wypraw, które wkrótce ich czekają, do przyszłych zmagań ze światem, do całego dorosłego życia. Gerda stanie się empatyczna i uważna. Ruszy śladem zaginionego Kaja. Będzie rozmawiała ze zwierzętami i roślinami, zrozumie mowę gołębi, reniferów oraz kwiatów, co koniec końców pozwoli jej przetrwać niebezpieczną wędrówkę i przywieźć do domu ukochanego Kaja.
Pochwycić płomień
Edward O. Wilson, amerykański biolog (o którym również wspomina Koziołek w swojej książce), całkiem niedawno sformułował śmiałą teorię, że to wcale nie nauki przyrodnicze stanowią prawdziwą oś naszej ewolucji jako gatunku, lecz jest nią humanistyka. Wykombinowanie ognia z kawałka drewna czy kamienia nie było rzeczą łatwą, a co dopiero przenoszenie go, podtrzymywanie, metodyczne wzniecanie ognisk. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie umiejętności, które człowiek w przeciwieństwie do innych gatunków rozwinął na tak niesamowitą skalę. O czym mówi Wilson? Oczywiście o ludzkim komunikowaniu się, zbieraniu przez neandertalczyków ziarenek słów, by utworzyć podobnie brzmiące zdania. Opowiadaniu sobie pierwszych prostych historii i powielaniu ich, by w końcu – tysiące lat później – czytać. Bycie człowiekiem, w najgłębszym rozumieniu tego słowa, oznaczałoby więc – pisze Wilson w książce pt. Znaczenie ludzkiego istnienia – stale „pozostawać w bliskim kontakcie z ludźmi i znać niezliczoną mnogość osobistych historii” (tłum. Bogdan Baran). Im lepsze, głębsze rozumienie siebie nawzajem, tym większa zdolność przetrwania. To, co zrobiły lata ewolucji, a później wynalazek Gutenberga – umożliwienie szybkiego powielania słowa pisanego – zupełnie zmieniło ludzki świat. Sprawiło, że mogliśmy realnie myśleć jako gatunek o przyszłości, dojrzewać w myślach i na papierze. Czytanie i literatura pozwoliły dosłownie złapać pierwszy ogień, tyle że w inny sposób.
Pięknie opowiada o tym Sándor Márai w swoim Dzienniku (trzeci tom, lata: 1957–1966), tłumacząc, skąd właściwie wzięła się literatura. Zimą 1965 r. węgierski pisarz, zaraz po spacerze, zanotuje takie oto zdanie: „Myśl – podobnie jak Światło czy Kolor – jest zjawiskiem nieposiadającym stanu. Błyska i znika, rozpada się. Trzeba było wynaleźć literaturę, by Myśl stała się zjawiskiem odczuwalnym” (tłum. Teresa Worowska). Wydaje się, że Márai w owych słowach dociera do źródła: po raz pierwszy to, co tylko igrało w środku ludzkiego umysłu jak ognik, przekształciło się w trwający już od wielu wieków płomień – w literaturę właśnie. Chwyta ona ów szybki, zmienny ogień myśli – tak migotliwy oraz łatwo gasnący – i przekształca w trwającą w nieskończoność żywą opowieść człowieka: od jego początków aż po schyłek antropocenu. Z gruntu więc literatura i jej opowieści są tym, co ocala świat przed znikaniem, zagładą jakiejś jego części, nawet jeśli to część maleńka – czyjaś drobna myśl.
Czytanie świata
Czy rzeczywistość empiryczna jest choć trochę podobna do świata fantazji? I czy może być podobnie zbudowana jak literatura? A czytanie i pisanie – czy są najbliższe działaniu ludzkiego, stale ewoluującego przecież umysłu? I czy mogą naśladować drogę – ten prawdziwy labirynt – szukania sensu w świecie przez człowieka? Nad tymi pytaniami spędził całe swoje dojrzałe lata Jorge Luis Borges, argentyński pisarz i poeta. Fikcje, jego najwybitniejsze dzieło, częściowo powstawały podczas drugiej wojny światowej. Gdy w 1942 r. świat trzeszczy w posadach, Borges siedzi w pokoju hotelowym i zastanawia się nad swoim mitycznym światem Tlönu. Od pożogi i wojny oddziela go też niezwykła książka – przez parę dni trzyma na kolanach barokowy utwór Urn Burial sir Thomasa Browne’a z 1658 r. Kilkadziesiąt lat później niż Borges amerykański literaturoznawca Harold Bloom wyczyta z książki tego XVII-wiecznego angielskiego pisarza, lekarza i naukowca (człowieka różnych języków oraz dziedzin) jedno z najpiękniejszych zdań w historii literatury: „Życie jest czystym płomieniem i żyjemy z niewidzialnym słońcem wewnątrz nas” (tłum. Anna Kunicka).
W tym samym czasie po drugiej stronie kuli ziemskiej – w Helsinkach – w swoim domu rodzinnym z zeszytem na kolanach siedzi fińska malarka Tove Jansson i podobnie jak Borges obawia się wojny. Wkrótce zanotuje słynne zdanie rozpoczynające książkę Małe trolle i duża powódź: „Musiało być już późne popołudnie, gdzieś pod koniec sierpnia, kiedy Muminek i jego Mama weszli w samo serce wielkiego lasu” (tłum. Teresa Chłapowska).
A jeszcze wcześniej, dekadę przed wojną, gdzieś na południe od Finlandii mały chłopiec – przyszły znakomity poeta Zbigniew Herbert – siedzi na kolanach ukochanej babci Marii z Bałabanów i słucha opowiadanej przez nią jednej z wielu historii. Wiemy, że ówczesny świat – m.in. tak bliski mu Lwów – niedługo spłonie w toczącej się wojnie. Zginą ludzie, a wraz z nimi ich dzieje. Przepadnie wiele cennych dzieł. W świecie pozostaną jednak czyjeś wnuki, ich opowieści i księgi, które niebawem napiszą.