Oksymorony
Przemyślenia

Oksymorony

Anna Wyrwik
Czyta się 6 minut

Pandemia trwa w najlepsze, od roku (z przerwami) prawie wszystko jest pozamykane i od roku słyszę o pragnieniu powrotu do normalności. Nie rozumiem, co ci pragnący powrotu do normalności mają na myśli, używając słowa „normalność”. Zawsze uważałam, że normalność to taka średnia naszych zachowań, mediana tego, co w głowie i w portfelu, nie miasto i nie wieś, nie profesor i nie sprzątaczka, nie czarny i nie biały frak ani też nie dres, a coś pośredniego, możecie sobie wyobrazić, coś zwykłego, bo normalność to taka zwykłość, jakkolwiek byśmy ją definiowali.

Bracia Damiano i Fabio Roberto D’Innocenzo nakręcili film o normalności. Jesteśmy w Spinaceto, czyli na dalekich przedmieściach Rzymu na drodze nad morze. Mieszka tu sobie niższa klasa średnia, domy, szeregowce, rodziny, pełne bądź nie, podwórka z porozrzucanymi po nich rupieciami, estetyka grillowa, krótkie portki i basen ogrodowy z promocji dla całego sąsiedztwa, nieudane fryzury, wyblakłe ubrania, pożółkłe i podniszczone zęby, plastikowe talerze z resztkami pizzy przywiezionej z pracy w restauracji albo wysmażone marketowe jedzenie. Licho i tanio. Taki świat, w którym, jak położysz łokieć na stole, to pewno się do niego coś przyklei. I jest lato, są wakacje, ten czas w roku, kiedy cały świat staje się jakby bardziej naturalny, kiedy światło uwydatnia nie tylko brzydotę w cielesnych, spoconych niedoskonałościach, ale też piękno w swobodzie ruchów nieograniczanych przez ciężkie ubrania, bo te są zwiewne i lekkie. Słychać cykady i inne odgłosy skwierczącej w upale przyrody, widać upalną kolorystykę, trochę jak światło gorącego popołudniowego słońca przebijające się przez szybę samochodu, w którego wnętrzu panuje duchota, i czuć tę duchotę pokrytą takim odcieniem sepii jak ze starych taśm, na które ludzie kręcili kamerami rodzinne weekendy koło domu.

Ale dzieci niewiele mają z tego lata, bo dziecięcy bohaterowie filmu braci D’Innocenzo nie biegają radośnie po łąkach, nie wskakują szaleńczo do rzek i nie przeżywają przygód, jak to czyniły miliony innych dzieci bez względu na konteksty i potrafiły to robić nawet na tyłach nędznego motelu w Orlando (patrz: Florida Project), a nawet w obozie koncentracyjnym (patrz: Życie jest piękne). Nie, Dennis, Alessia, Geremia i Viola są tak przytłoczeni trudami, bolączkami, kompleksami i niemocą swoich rodziców, że w każdej scenie wyglądają, jakby dźwigali ten ciężar. Może któreś z nich było niechciane, może któreś przypadkowe, może któreś wymarzone, a może dorośli nie do końca wiedzieli, na co się porywają, tak czy siak teraz te dzieci są dla nich kompletnie niezrozumiałymi bytami z innych światów, z którymi nie do końca wiadomo, jak się obchodzić. Wykorzystują je więc do tego, by gdzieś przelać swoje frustracje, by pochwalić się sąsiadom dobrymi ocenami na świadectwie, a czasem też, by poczuć się podziwianym. Psychologiczny kocioł.

Jeśli idzie o świat dorosłych, to w filmie braci D’Innocenzo reprezentują go przede wszystkim mężczyźni: Bruno Placido (Elio Germano), Amelio Guerrini (świetny Gabriel Montesi), Pietro Rosa (Max Malatesta) i wszyscy zagrani rewelacyjnie. Jednak nie reprezentują go dlatego, że to jakiś szczególnie patriarchalny świat, bo z patriarchami ci bohaterowie mają tyle wspólnego, co wiewiórka ze skuterem wodnym. Są dzicy i jakby cofnięci w rozwoju – nie w sensie, że oni sami się cofnęli, ale że cofnął się cały gatunek. Chodzą, gibiąc się na boki, wykonują gwałtowne, zamaszyste ruchy, reagują nerwowo i wydają atawistyczne okrzyki. Od lat słyszymy, że na świecie ma miejsce kryzys męskości spowodowany niejasnymi oczekiwaniami, skrajnymi i wzajemnie wykluczającymi się wymaganiami – od świata, od kobiet, od dzieci. Ci mężczyźni są tego kryzysu podręcznikowymi ofiarami, a reżyserzy świetnie się w dyskusję o tym kryzysie wpisują. Pokazują nam samców z fryzurami stylizowanymi na żołnierzy z amerykańskich filmów, którzy chcieliby być bardzo alfa, ale nawet nie wiedzą, w którym to alfabecie. Chcieliby dziarsko i odważnie stawiać czoła kolejnym dniom, a tymczasem świat pogardliwie na nich pluje. Wybuchają więc co chwila i wyżywają się na ludziach, przedmiotach i zwierzętach: tu coś kopną, tu przywalą, tu zepsują, tu rozwalą, poznęcają się, poprzechwalają, poobniżają tembr głosu, poopowiadają kumplowi, co to oni by z tamtą kobietą nie zrobili, a to wszystko, by mieć sposobność do wypięcia owłosionej klaty i walnięcia w nią rytmicznie parę razy zaciśniętymi dłońmi. Tacy mężczyźni. Co do kobiet, to ich rola jest tu marginalna, jednakże nie dlatego, że są pochowane po kuchniach przy zlewozmywakach, ale bardziej dlatego, że ich kryzys chyba jest taki, że są po prostu nijakie. Żony niewkurzone i nieznudzone, żony obok tych skaczących po ogródkowych grillach mężczyzn, które z jednej strony niby patrzą na nich z podziwem, z drugiej zaś, gdy bronią ich emocjonalnych wyskoków, to odnosi się wrażenie, że robiły to bardziej z litości niż z miłości, a już na pewno nie z jakiejś genderowej zależności.

W filmie braci D’Innocenzo na uwagę zasługuje sprawne połączenie w całość różnych wątków, historii i wyrazistych postaci, zresztą nie bez powodu film dostał Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszy scenariusz na zeszłorocznym Berlinale. Opowieść zamyka się w pętli czasowej, w którą wpadliśmy my jako społeczeństwo, czy wpadła część z nas, ta klasa średnia, te przedmieścia, ci dorośli rodzice i te ich dzieci, to trwa i przechodzi z pokolenia na pokolenie jak pozycja ekonomiczna i kulturowa. Tak jakby kolejne pokolenia szły po osi czasu, popełniając błędy, które rykoszetem uderzają w tych młodszych z tyłu, więc oni je powtarzają i tak to dalej idzie. Sztafeta generacji w niemocy, dzień za dniem wyzbywających się marzeń i nadziei, dzień za dniem niepotrafiących w żaden sposób podołać roli rodzica i robiąc z tych dzieci psychiczne wraki. Dzień za dniem przy tym grillu, w tym małym ogródku, przed tym szeregowym domkiem, w tym zwykłym miasteczku.

Tytuł filmu braci D’Innocenzo to Złe baśnie i jest to jeden z lepszych tytułów, z jakimi się spotkałam. Bo w nim zawiera się wszystko: i te dzieci, i ci dorośli, i magia możliwej opowieści o przekraczaniu granic pomiędzy rzeczywistością „normalną” a tą cudowną, która gdzieś tam, za jakimś tajemnym przejściem może istnieje i może, jak w baśni, zawsze wygrywa tam dobro… Bum! Pojawia się twarda ściana, z którą ta możliwa opowieść się zderza. Osią opowieści jest pamiętnik małej dziewczynki, który filmowy narrator (obecny na ekranie tylko głosem z offu) znalazł i który czyta, dopowiadając do jej dziecięcych przemyśleń możliwe dorosłe historie. W taki sposób dzieciom baśnie zostają zabrane i zamienione w rzeczywistość. Złe baśnie to przecież jakiś językowy oksymoron, ale skoro normalnym i zwykłym nazywam świat przedstawiony w tym filmie przez Damiana i Fabia Roberta D’Innocenzów, to może nasza rzeczywistość w ogóle jest oksymoronem. Od jakiegoś czasu wielu z nas miało poczucie, że – jak powiedziała Olga Tokarczuk – „coś jest ze światem nie tak”. Wielu z nas o tym myślało, rozmawiało, i wiedzieliśmy, że coś się zbliża, że możemy spodziewać się jakiejś katastrofy. A teraz siedząc całymi dniami przed ekranami i tęsknie wzrokiem zezując w stronę okna, myślimy o powrocie do normalności, czyli do przeszłości, w której coś ze światem było nie tak.

Czytaj również:

Film o Włoszech
Przemyślenia

Film o Włoszech

Anna Wyrwik

Zdrajca Marca Bellocchia jest filmem o mafii w zupełnie innym stylu. To w pełni włoski film, w ogóle nie amerykański, nie Martin Scorsese i nie brawurowe sceny z Joem Pescim czy nowojorski styl Roberta De Niro. Nie ma tu takiej typowej mafijnej akcji, bo rzecz zaczyna się właściwie wtedy, kiedy mafia się kończy. Zdrajca to historia Tommasa Buscetty, członka cosa nostry, który się jej postawił i został informatorem władz włoskich i amerykańskich.

Ten film jest nakręcony w stylu lat 80. czy 90.: mamy montaż dobrany do takiej właśnie, trwającej ponad 20 lat i skaczącej w niedługie retrospekcje historii, wspomagany podpisami, by wiadomo było kto, co, kiedy, gdzie – bo to przecież na faktach. Jak większość włoskich filmów rozpoczyna się przyjęciem pełnym bawiących się bohaterów z włoską muzyką w tle. W ogóle muzyka robi tu dużo. Jak cały film jest w starym stylu, klasyczna, zawsze idealnie oddająca klimat chwili, czasem lekko buduje napięcie albo je rozładowuje, nie narzuca się. Akcja po części dzieje się na sali sądowej podczas Maksiprocesu z lat 1986–1987, kręconego z dbałością o każdy szczegół, by oddać idealnie ten prawdziwy. Zarówno na sali, jak i wW całym filmie, ale i na sali najlepiej pokazany jest ten włoski ferment. „Oni” cały czas krzyczą, nie mówią, przekrzykują się, a do tego po sycylijsku, z tym takim swoim zaciąganiem. To głównie zasługa aktorów, którzy wyglądają jak żywcem wyjęci z tamtych lat (brawo charakteryzacja i casting), tacy właśnie mafiosi – grubi, z krzywymi brwiami nad spod byka patrzącymi oczami (jak charakterystyczny Nicola Calì w roli Tota Riiny), chudzi z dłuższymi włosami (Fabrizio Ferracane jako Pippo Calò czy Luigi Lo Cascio jako Totuccio Contorno) i cała reszta, a przede wszystkim kobieciarz, główny bohater w stylu latino Pierfrancesco Favino jest w swej roli świetny. To na nim opiera się ten film i też on ze swojego zadania wywiązuje się znakomicie, a jego spokój schowany za przeciwsłonecznymi okularami i łagodnym uśmiechem długo pozostaje w pamięci.

Czytaj dalej