Niezwykła opowieść rosyjskiego pielgrzyma o niebezpiecznym spotkaniu z wilkiem, nocnych widziadłach i potędze modlitwy wewnętrznej. Czyli iście münchhausenowska przygoda na duchowej drodze bohatera jednej z najniezwyklejszych książek w dziejach literatury rosyjskiej.
***
Nadszedł czas wyrębu lasu, zaczęli się schodzić ludzie i przyszło mi zostawić moje ciche schronienie. Podziękowałem leśnikowi, pomodliłem się, ucałowałem ten kawałek ziemi, na którym Bóg tak obdarzył mnie niegodnego swą miłością, zarzuciłem torbę z książkami i powędrowałem dalej. Jakoś długo tułałem się po różnych miejscach, nim dobrnąłem do Irkucka. Moją pociechą i radością w czasie całej tej drogi, podczas wszystkich spotkań była spontaniczna modlitwa serca. Nigdy nie przestawała mnie radować, choć w różnym stopniu, cokolwiek czyniłem, gdziekolwiek się znajdowałem, niczemu nie przeszkadzała, nic jej nie mogło powstrzymać. Przeciwnie, gdy coś robię, a w sercu moim trwa spontaniczna modlitwa, to i wszystko lepiej mi idzie; gdy słucham czegoś uważnie albo czytam, a modlitwa wciąż nie ustaje, w tym samym czasie odczuwam i jedno, i drugie, tak jakbym się rozdwoił albo jakbym w jednym ciele miał dwie dusze. Mój Boże! Jak pełen tajemnic jest człowiek!…
„Jak liczne są dzieła Twoje, Panie! Ty wszystko mądrze uczyniłeś…” (Ps 104,24). Wiele też napotkałem na mej drodze cudownych przypadków i wydarzeń. Chciałbym je wszystkie opowiedzieć — dzień za krótki. Choćby na przykład ten: kiedyś pod wieczór zimą idę sam przez las, nocować w jakiejś wiosce. Już ją widziałem, były do niej jakieś dwie wiorsty. Znienacka napada na mnie, rzuca się, wielki wilk. Miałem akurat w ręku wełniany różaniec starca (zawsze nosiłem go ze sobą). Zamachnąłem się na wilka i cóż się stało? Różaniec wyrwał mi się z ręki, zaczepił o szyję wilka, a ten odskoczył ode mnie przez jakiś kolczasty krzak, tylnymi łapami się w nim zaplątał, a różańcem zaczepił o sęk suchego drzewa i zaczął się szarpać. Nie miał się jednak jak wyrwać, bo różaniec zacisnął mu się na szyi. Uczyniłem z wiarą znak krzyża i podszedłem, by go uwolnić, a jeszcze bardziej z obawy, że gdy on zerwie różaniec i ucieknie z nim, to przepadnie ten mój drogocenny przedmiot. Ledwie zdążyłem podejść i chwycić różaniec, gdy rzeczywiście wilk zerwał się i przepadł bez śladu.
Podziękowawszy Bogu i wspomniawszy mego błogosławionego starca, szczęśliwie dotarłem do wsi, zaszedłem do zajazdu i wyprosiłem nocleg. Wszedłem do izby. W bliższym jej kącie siedziało przy stole dwu ludzi, jakiś staruszek, a drugi, taki grubszy, w średnim wieku; nie wyglądali na ludzi prostych. Obaj popijali herbatę. Zapytałem chłopa pilnującego ich koni: co to za jedni? Odpowiedział, że staruszek jest nauczycielem w szkole ludowej, a ten drugi to pisarz w sądzie ziemskim, obaj szlachetnie urodzeni.
— Wiozę ich na targ, jakieś dwadzieścia wiorst stąd. Trochę posiedziałem, poprosiłem kobietę o igłę z nitką, podszedłem do świecy i zacząłem zszywać mój porwany różaniec. Pisarz popatrzył i mówi: — Pewnieś za gorliwie bił pokłony, skoroś różaniec zerwał? — Nie ja go rozerwałem, a wilk — mówię. — Hm, czyżby to wilki się modliły — powiedział, śmiejąc się, pisarz. Opowiedziałem im więc szczegółowo, co się stało, i jak cenny jest dla mnie ten różaniec. Pisarz znowu się zaśmiał i powiada: — Dla was, świętoszków i obłudników, wszędzie same cuda! A cóż tu świętego? Po prostu rzuciłeś tym w wilka, on się przestraszył i uciekł. Przecież i psy, i wilki boją się, gdy w nie rzucasz. A że się zaczepił w lesie? Nic trudnego. Mało to rzeczy bywa na tym świecie i zaraz wszystkiemu wierzyć, że to cuda?
Nauczyciel, gdy to usłyszał, powiada: — Nie można tego tak, łaskawy panie, osądzać! Nie zna pan przecież naukowej strony zagadnienia… A ja dostrzegam w opowieści tego wieśniaka tajemnicę natury i zmysłowej, i duchowej.
— Jakże to? — zapytał pisarz.
— Niech pan posłucha: choć nie ma pan wyższego wykształcenia, to przecież raczył się pan uczyć krótkiej historii świętej Starego i Nowego Testamentu, z tego szkolnego wydania, w pytaniach i odpowiedziach. Pamięta pan, że kiedy pierwszy stworzony człowiek, Adam, był w stanie świętej niewinności, to wtedy wszystkie zwierzęta były mu poddane, podchodziły do niego z lękiem, a on nadawał im imiona. Starzec, do którego należał kiedyś ten różaniec, był człowiekiem świętym, a czymże jest świętość? Niczym innym jak przywróceniem w człowieku grzesznym, poprzez liczne trudy, stanu niewinności pierwszego człowieka. Kiedy uświęca się dusza, to i ciało ulega uświęceniu. A w dłoniach człowieka uświęconego był zawsze ten różaniec. Zatem poprzez dotknięcia tego człowieka, zroszenie jego potem, wszczepiona mu została święta moc, moc stanu niewinności pierwszego człowieka. Oto tajemnica natury duchowej! Zdolność odczuwania tej mocy dziedziczą do dziś wszystkie zwierzęta, wyczuwają ją węchem, bo u zwierząt nos jest najważniejszym narzędziem zmysłów. I tak mamy tajemnicę natury zmysłowej!
— Wy, ludzie uczeni — powiedział na to pisarz, podchodząc do szafki — dysponujecie wielkimi mocami, posiadacie mądrość, a my wszystko traktujemy tak, po prostu, zwyczajnie: nalejesz kieliszek wódki, strzelisz sobie jednego, to i siła się znajdzie. — To już pana sprawa — powiedział nauczyciel — a wiedzę naukową proszę pozostawić nam. Podobało mi się to, co mówił nauczyciel. Podszedłem do niego i powiedziałem: — Pozwolę sobie, ojczulku, powiedzieć coś jeszcze o moim starcu. I opowiedziałem mu, jak go widziałem we śnie, jak dawał mi wyjaśnienia, jak zaznaczył kartkę Dobrotolubija. Nauczyciel słuchał tego wszystkiego uważnie, a pisarz, leżąc na ławie, burczał: — Prawdę ludzie mówią, że rozum tracą, a jednak Biblię czytają. Tak to jest! Jakiż to leśny diabeł ci po nocach książki znaczył? Sam we śnie zrzuciłeś książkę na podłogę i wymazałeś sadzą… To ci dopiero cud! Oj, ci cwaniacy! Wieluśmy z tej braci w życiu widzieli! Pisarz wymamrotał to, odwrócił się do ściany i zasnął.
Słysząc to, zwróciłem się do nauczyciela, mówiąc: — Jeśli ma pan chęć, to pokażę tę książkę, w której jest rzeczywiście znak, a nie jakieś maźnięcie sadzą. Wyjąłem z torby Dobrotolubije i pokazuję je, mówiąc: — Dziwię się tej mądrości, jak mogła dusza, która nie posiada przecież ciała, pisać węgielkiem?
Nauczyciel obejrzał znak i powiedział: — Jest to tajemnica duchów. Wyjaśnię ci ją, posłuchaj. Duchy, gdy pojawiają się w cielesnej postaci żywemu człowiekowi, tworzą sobie ciało z powietrza i świetlistej materii, a kiedy kończy się czas ich pojawienia, oddają to, co wzięły z żywiołów. A ponieważ powietrze jest sprężyste, ma moc ściskającą i rozprężającą, to dusza, obleczona w nie, może wszystko brać, czynić, pisać. Ale jaką to masz książkę? Dajże mi, popatrzę! — Otworzył akurat na mowie Symeona Nowego Teologa. — Och, to pewnie dzieło teologiczne. Nigdy go nie widziałem… — Książka ta, ojczulku, prawie cała zawiera pouczenia o wewnętrznej modlitwie serca polegającej na przyzywaniu imienia Jezusa Chrystusa. Wyjaśnione to jest ze wszystkimi szczegółami przez dwudziestu pięciu świętych ojców. Znam modlitwę wewnętrzną — odpowiedział nauczyciel. Pokłoniłem mu się do nóg i prosiłem, by mi coś o niej powiedział. – Cóż, w Nowym Testamencie jest napisane, że człowiek i wszelkie stworzenie poddane jest marności nie z własnej woli i całe oczywiście wzdycha, dąży, pragnie wejść do wolności dzieci Bożych (Rz 8,20–21). Owo tajemnicze wzdychanie stworzenia i wrodzone dążenie dusz jest właśnie modlitwą wewnętrzną. Nie trzeba się nam jej uczyć, trwa we wszystkich i we wszystkim! — Ale — zapytałem — jak ją posiąść, odkryć i poczuć w sercu, uświadomić ją sobie i przyjąć swoją wolą, dojść do tego, by działała w sposób jawny, napełniała słodyczą, oświecała i ratowała? — Nie pamiętam, by pisano gdzieś o tym w teologicznych traktatach — odpowiedział nauczyciel. A tu, tu wszystko jest opisane — wskazałem na książkę. Nauczyciel wziął ołówek, zanotował nazwę Dobrotolubije i powiedział, że na pewno zamówi tę książkę w Tobolsku i przyjrzy się jej lepiej. Tak rozstaliśmy się.
Powyższy fragment pochodzi z książki Opowieści pielgrzyma w tłumaczeniu Andrzeja Wojnowskiego, wydanej przez „Wydawnictwo W drodze”, Poznań 2019.