Najinteligentniejsza w naszej rodzinie jest świnia, najłagodniejszy – pies. Papuga była urodzonym liderem, baran cierpiał na nadmiar testosteronu, a żółw – energii. Po sąsiedzku wpada jeszcze koń…
Początek dnia oznajmia przyjacielskie chlaśnięcie ogonem i mlask. Ogon mierzy ponad metr i ma siłę bicza. Wymiata z łóżka. Mlask, mlask, mokry jęzor ląduje mi na twarzy. Bestia wie, że tego nie znoszę, ale albo nie może się powstrzymać, albo uważa, że nie ma skuteczniejszego sposobu, żeby przerwać mi sen. Ma rację.
Przed szóstą rano psy dostają jeść, ludzie piją kawę. Potem psy i ludzie idą biegać do lasu. Psy uważają to za najpiękniejszy moment dnia. Ludzie – bywa – mają zdanie odrębne. Kiedy godzinę później zmęczone psy kładą się na trawie i kończą śniadanie, ludzie jadą odwiedzić konia, który też lubi być wyprowadzany na spacer.
Kiedy ludzie wrócą z lasu, karmią resztę przychówku: koty, owce, świnie, króliki, ryby, płazy, ptaki, gady czy co tam jeszcze akurat kręci się, skacze, biega, pełza po obejściu. Zwierzęta trawią, odpoczywają i oddają się krotochwilom, a ludzie jadą do pracy, żeby zarobić na karmę dla nich. Tak właśnie urządzony jest świat. A jeśli nie cały świat, to przynajmniej nasze gospodarstwo.
Dzięki zwierzętom ludzie odnajdują sens życia, utrzymują kondycję i zdrowie, a także zachowują właściwą proporcję między czasem spędzanym w biurze i na łonie natury, określaną w literaturze fachowej jako work-life balance. Zwierzęta są odpowiedzialne za część life, czyli za życie. Ludzie, którzy nie mają zwierząt, dla utrzymania work-life balance mogą potrzebować pomocy innych ludzi, określanych w literaturze fachowej mianem coachów.
„Baś, baś, mój baranku”
Pierwszym z naszej zagrody, którego umiejętności coachingowe zostały docenione w świecie, był Lucek. Zacznijmy od tego, że wydawało nam się kiedyś, że w dobrym tonie jest utrzymywać wokół domu gładki, równy i zielony trawnik. Teren mamy rozległy, a trawa za nic miała nasze wysiłki, gościnnie przyjmując wszystko, cokolwiek wiatr przywiał – od łubinów, ostów, maków, cykorii i wyki po diabelsko skoligacone wrotycze. Mąż wytrwale kosił, nawoził, kosił, marząc o murawie Wimbledonu, aż któregoś weekendu oznajmił: „Basta, dość tego. Kupujemy owce”.
Znaleźliśmy ogłoszenie o sprzedaży baranka, niedaleko, w Piasecznie. „Lucek, czyli Szczęściarz” – właścicielka przedstawiła nam puchatą kulę wełny, podejrzanie wielką jak na trzymiesięczne jagniątko. Ale co tam ja, mieszczuch, mogę wiedzieć o owcach. Lucek wylądował w bagażniku mojej renówki clio i ruszyliśmy do domu. Jestem więcej niż pewna, że nie było auta, którego kierowca nie patrzył na nas.
Lucek przenikliwie beczał, więc poruszaliśmy się na dość osobliwym sygnale. A że miotał się po bagażniku, auto poruszało się po podejrzanie krętej trajektorii.
Jazda była trudna, ale prawdziwym wyzwaniem okazało się doprowadzenie Lucka na łąkę. Włożyliśmy mu psią obrożę, tyle że baranek bynajmniej nie chciał chodzić na smyczy. Mąż ciągnął, ja popychałam Luckowy zadek, ale baran to zapierał się jak osioł, to dziko podskakiwał na boki. A po którymś takim podskoku spadł prosto na łeb i znieruchomiał. Najwyraźniej skręcił sobie kark. I co teraz? Lekarz? Weterynarz? Ale jak go z powrotem zanieść do auta? A zresztą, co weterynarz pomoże w takiej sytuacji? „Może zrobimy grilla” – nieśmiało zaproponował mąż. „Beeee” – baran uniósł głowę i, dalibóg, popatrzył z wyrzutem.
Owczy pęd
Miesiąc później do Lucka dołączyła Lucynka i rozpoczęliśmy sielankę. Jak u klasyka – baranek, wianek i motylek. Sielanka trwała krótko, bo w połowie lata Lucek osiągnął blisko 150 kg wagi i dojrzałość płciową, po czym zaczął trykać, czyli atakować ze łba wszystko, co się rusza.
Przy tym poruszał się skokami ruchem konika szachowego, jak baranek Shaun z kreskówek. Szczęśliwie jako przedstawiciel rasy mięsnej okazał się bezrogi, ale i tak zderzenie z zalaną testosteronem rozpędzoną kulą mogło skończyć się niewesoło. Na teren kontrolowany przez Lucka wchodziłam tylko w przypadku wyższej konieczności i zawsze uzbrojona – z tarczą rycerską pozostałą po rekonstruktorskich pasjach synów.
Lucek szalał i realizował swoje marzenia o wielkim stadzie, a Lucyna rok w rok rodziła mu nowe baranki. Jednego barana było nam dość, więc obdarowywaliśmy przychówkiem okoliczne agroturystyki. Ale z czasem chętnych na takie nasze dary zaczęło brakować.
Z pomocą przyszedł hodowca, który obiecał przyjąć Lucka w zamian za dwie małe owcze dziewczynki. Pamiętając przygody sprzed roku, z niepokojem myślałam, jak uda nam się załadować go do auta, tym bardziej że zaczynało już się zmierzchać.
„Pani się nie martwi, sam przyjdzie” – obiecał hodowca, wyładowując z przyczepki owce. Przy okazji wyskoczyły jeszcze jakieś małe stworzenia, przemknęły jak cienie i zniknęły w trawie. A może tylko mi się wydawało?
Trzy minuty później równym krokiem, bez trykania i podskoków podszedł baran: „Pan pozwoli, że się przedstawię: Lucjan jestem” – ukłonił się szarmancko.
Oniemiałam. Hodowca coś szepnął, znowu cienie zaszurały w trawie, po czym Lucek zgrabnie wskoczył do przyczepki, a cienie zniknęły w samochodzie.
„Będzie z niego znakomita owca treningowa – zadzwonił do mnie następnego dnia hodowca. – Prawie 200 kilo wagi, z takim gościem moje psy pasterskie rzadko się stykają”.
Łagodny jak Bestia, szybki jak żółw
Chociaż w przekonaniu naszego psa, zwanego pieszczotliwie Bestią, ludzie powinni 2–3 godziny dziennie biegać po polach i lasach, a resztę czasu poświęcić na głaskanie, a konkretnie głaskanie Bestii, pan i pani na wiele godzin dziennie znikają z domu. Całe towarzystwo pozostawione sobie musi więc ułożyć wzajemne relacje pod nieobecność człowieka.
Nasze psy – choć jakoby z natury agresywne (były czarne teriery rosyjskie, molosy, a teraz jest wilczarz) – nigdy nie miały dość charakteru, żeby objąć przywództwo. Ot, Bestia, wilczarz irlandzki, niemal 80 kilo żywej wagi, a kuli się na podłodze, jeśli jego legowisko akurat zajmuje któryś z kotów (mam wrażenie, że one często robią to złośliwie, przecież mają własne posłania). Daje też sobie bezkarnie wyciągać skrawki mięsa z miski. Przegrał również sromotnie potyczkę z prosiakiem: świnia dziabnęła go kłem, kiedy uznała, że podchodzi za blisko do mnie, a Bestia nie mógł się jej odgryźć, bo… jego zęby nie poradziły sobie z grubą skórą, szczeciną i potężną warstwą tłuszczu na zadzie.
Na dole drabiny społecznej obok psów plasują się żółwie, z którymi doprawdy mało kto się liczy. Wyjątkiem od tej reguły był Rybak, żółw błotny. Lata temu kupiłam go na ulicy od gościa o wzroku dzikim i sukni plugawej. Gdy do nas zawitał, Rybak miał zaawansowaną grzybicę i kłopoty z pazurami, ale po sesjach naświetlań w domowym solarium, lekach i witaminach wszystko mu przeszło. W odróżnieniu od żółwi lądowych był gibki, sprawny i szybki. Szybszy od kotów, którym podkradał karmę i którym potrafił wyciągać z paszczy szprotki. Raz na jakiś czas napełnialiśmy mu wannę i wpuszczaliśmy zbierane w parku dżdżownice, a wtedy Rybak oddawał się rozkoszom nurkowania i polowania.
Rosół szczeka, miauczy, dzwoni
Uważna obserwacja otaczającej nas menażerii pozwala stwierdzić, że przywództwo objąć (i utrzymać) potrafią wyłącznie jednostki inteligentne, niezależne i niemal całkowicie pozbawione empatii. Urodzonym liderem był Rosół – papug żako, który rządził domownikami w czasach, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w mieście. Latem Rosół urzędował na balkonie, a wtedy manipulował już całą kamienicą. Opanował dźwięki miasta.
„Budzę się w niedzielę o szóstej rano i słyszę, jak pokrzykuje ekipa malująca budynek i jak skrzypi ten ich przeklęty wózek na rusztowaniach – skarżyła mi się sąsiadka. – No bez przesady – żali się – te piski i wrzaski nie dawały mi spać w tygodniu, ale przy niedzieli doprawdy wypadałoby dać ludziom odpocząć. Wychodzę na balkon, a tu pusto, ani żywej duszy, tylko ten pani przeklęty papug nadaje audycję”.
Jedną z ulubionych rozrywek Rosoła było udawanie alarmów samochodowych. Szybko załapał, że gdy tylko zapiszczy jak kradziony wóz, właściciel wywołanego auta w podskokach zbiegnie na parking. Jestem więcej niż pewna, że czerpał z przyglądania się temu nielichą satysfakcję i z premedytacją wzywał to tego, to innego sąsiada. W mieszkaniu papug oddawał się zresztą podobnej rozrywce: „Strzyga, Strzyga, do nogi!” – przywoływał psa moim głosem, a kiedy tylko posłuszna suka zjawiała się na wezwanie, dostawała od wrednego ptaka dziobem w ucho. Rosół szczekał, miauczał, dzwonił i co jakiś czas uspokajającym męskim głosem zapewniał: „Zaraz, zaraz się tym zajmę, nie pali się przecież…”.
Jedynie z kotką Rosół utrzymywał stosunki jeśli nie przyjacielskie, to przynajmniej nacechowane obustronnym szacunkiem. Nie ruszał jej żarcia. Nie wyśmiewał jej. Za to ona, kiedy tylko udało jej się upolować na balkonie ptaka, przynosiła go do kuchni i składała pod żerdzią papuga. Jedno z dwojga: albo był to przyjacielski podarunek, albo zawoalowana groźba: „Zobacz, jak z pierzastymi postępuję!”. Ludziom papug potrafił się przymilać. Siadał na ramieniu i przeczesując włosy delikwenta, szeptał: „Rosół, Rosołek, Rosołku – kochasz mnie, Rosołku?”.
A to świnia. Obronna!
Najodważniejszym i najsprytniejszym z naszych zwierząt jest bezwarunkowo świnia, Słonina vel Sonia. Na co dzień inteligencję wykorzystuje w celu wyszukania i likwidacji wszystkich nadających się do spożycia zapasów. Potrafi otworzyć każdą szafkę, opróżnić półki, odróżnia kartony z mlekiem (te przegryza) od, dajmy na to, pudełek z butami. Pozostawiona w domu wyjadała cukier, mąkę i makarony. Dobierała się do puszek.
Postawieni przed alternatywą założenia zamków szyfrowych w kuchni podjęliśmy decyzję o wydaleniu Słoniny do ogrodu, gdzie otrzymała sporą budę (z ogrzewaniem elektrycznym) wraz z własnym ogródkiem owocowym.
Spryt, siła, gruboskórność, a także całkowity brak empatii pozwoliły Soni objąć przywództwo bandy. Mało istotnych ignoruje, ważniejszych podporządkowuje sobie. Na owce nie zwraca najmniejszej uwagi. Z jaszczurem spinała się tylko jesienią (jeden z pomieszkujących u nas ludzkich gości zostawił po sobie w spadku blisko 2-metrowego legwana, z racji upodobania do zajmowania miejsca na fotelu przed biurkiem nazywanego Dyrektorem). Dyrektor, podobnie jak Słonina, był amatorem śliwek, a świnia nie znosiła przy jedzeniu konkurencji.
Sonia spełniła moje marzenie o posiadaniu zwierzęcia nieustraszonego, gotowego w razie konieczności stawić czoła napastnikom. Wszystkie moje wielkie psy okazywały się zbyt ufne i zbyt towarzyskie, by chociaż warknąć na podejrzanych. Ona obcych nie znosi i nie toleruje. Któregoś dnia wracam do domu i zastaję na blacie stołu dwóch młodych mężczyzn. Wokół biega podenerwowane prosię. Biała, rzadka szczecina na karku postawiona na sztorc, wywinięte wargi odsłaniają kły. A chłopcy tłumaczą, że są kolegami mojego syna. Zaprosił ich, siedzieli razem, a teraz wyszedł na chwilę odebrać ze stacji kolejnego gościa. Kiedy tylko zniknął za drzwiami, Słonina zaatakowała…
Przepraszam, my po konia
Z tego, co pamiętam z życia w mieście, podstawową funkcją psa jest ułatwianie nawiązywania kontaktów międzyludzkich podczas spacerów („O, jaki piesek?”; „Ile ma lat?”; „Co jada?”). U nas w tej funkcji zadebiutował nieoczekiwanie koń.
Ma na imię Koran i mieszka w pensjonacie w sąsiedniej wiosce, więc na co dzień nie integruje się z całą rodziną, co bywa przedmiotem naszej troski. Któregoś letniego dnia mąż w ramach spaceru przyprowadził go lasami do domu.
Koran został rozsiodłany, napojony i postawiony na łące, na której trawę skubała Lucyna z przyjaciółkami. Coś jednak musiało mu nie pasować, bo w pewnym momencie nieoczekiwanie i prawie bez rozbiegu przeskoczył przez płot (bagatela – 160 cm!) i znalazł się w ogródku sąsiada, idealnie lądując w wolnym miejscu między samochodem a rowerami. Udaliśmy się więc do sąsiadów z wizytą zapoznawczą pod bardzo nietypowym pretekstem: „Przepraszam, my po konia”.