Paradoks Beksińskich, jeden z wielu: Zdzisław nie lubił rozmawiać o swoich obrazach, nie przepadał też za gośćmi w domu, był człowiekiem chyba raczej skrytym, a jednak zapamiętale dokumentował życie własnej rodziny, najpierw tylko w wersji audio, a potem w pełnym spektrum audio-wideo. Kłótnia z synem? Śmierć matki? Pobyt w szpitalu? Wszystko jest gdzieś na taśmie, łącznie z momentem autorefleksji – a może kokieterii? – kiedy malarz archiwista zastanawia się, po co to wszystko nagrywa i kto to w ogóle będzie oglądał. Uwaga: to właśnie o nas, ciekawskich widzach, chłonących domowe anegdoty rodziny B. Już po raz któryś z kolei, wciąż chętnie, wciąż z dziwną mieszaniną ulgi, empatii i perwersyjnej ciekawości.
Ciekawe, co powiedziałby na takie narodowe przerabianie Beksińszczyzny, jakie nam ostatnimi czasy zaserwowano, sam Zdzisław, człowiek, który w dzień czyichś odwiedzin już od rana chodził po domu wystrojony i cały w nerwach. Po jego śmierci nagle wszystkim zebrało się na odwiedziny. Na każdą biografię familii przypada przecież kontrbiografia, na każde wspomnienie – wspomnienie polemiczne, na każdy film wreszcie – jakaś filmowa errata. Gdzieś tam w sieci pewien cyniczny internauta skomentował fakt powstania dokumentu Beksińscy. Album wideofoniczny stwierdzeniem „bardzo oryginalny temat”, po czym rzucił w eter plotkę, jakoby o Beksińskich kręcono już… serial animowany. Plotka jest oczywiście wyssana z sarkastycznego palca, ale dobrze oddaje to, co się ostatnio wokół Beksińskich wydarzyło. W tym sensie tytuł fabularnego filmu Jana P. Matuszyńskiego okazał się nieudaną próbą zaklęcia rzeczywistości: o tej rodzinie wciąż nie powiedziano ostatniego słowa.
Dokument Marcina Borchardta pozwala włączyć się do dyskusji samym zainteresowanym. Oczywiście w ich charakterystycznym stylu: czyli zza grobu. Reżyser przekopał się tu przez archiwum, które pozostawił po sobie Beksiński ojciec, po czym zmontował z niego dokumentalną opowieść o rodzinie, opowiedzianą jej własnymi słowami i obrazami. Miła odmiana w gąszczu kłótni o to, jacy naprawdę byli Beksińscy, kto ich lepiej znał, a kto lepiej rozumiał. Żeby jednak nie było: nie ma się co łudzić, że wersja skomponowana przez Borchardta przyniesie czystą, obiektywną prawdę, nieskażoną wadliwą pamięcią, literackimi zabiegami czy kontrowersyjnymi aktorsko-reżyserskimi interpretacjami. Wybiórczość oka kamery, wybiórczość montażowego skrótu – nie mówiąc nawet o możliwości autokreacji ze strony występujących przed i za kamerą Beksińskich – skutecznie eliminują taką możliwość. Borchardt może jedynie próbować zbliżyć się do jakiejś prawdy. Do jakiej?
Pierwsze wrażenie – i już paradoks – Album wideofoniczny pozwala jeszcze bardziej docenić Ostatnią rodzinę i zarazem jakoś umniejsza film Matuszyńskiego. Kiedy widzimy uwiecznione przez Zdzisława wnętrza jego warszawskiego mieszkania, nie sposób nie docenić realizatorskiej maestrii, jaka pozwoliła wiernie odtworzyć ów dom w Ostatniej rodzinie. Podobnie jest z interpersonalną dynamiką familii, z licznymi zwyczajnościami bądź dziwactwami bohaterów, które Matuszyński sportretował czule i wiarygodnie, a które teraz otrzymały stempel autentyczności: tak było, mamy to nagrane. I w tym właśnie problem. Nagle widać bowiem, że Matuszyński musiał dopisywać, kumulować, intensyfikować dużo mniej, niż mogło się nam wydawać. Beksiński zwierzający się z „kamerowego niedopieszczenia” albo podsumowujący życie metaforą łódki, dramatyczna kuchenna rozmowa rodziców z Tomkiem – jeśli pamiętacie te sceny z fabuły, dokument dostarczy wam niezłego déjà vu. Otóż to: życie Beksińskich dorównuje legendzie.
Wersja Borchardta powinna jednak spodobać się nawet zapamiętałym krytykom Ostatniej rodziny. Po pierwsze, dostajemy tu Beksińskich w wersji „oryginalnej”. Po drugie zaś, reżyser bardzo sprawnie kondensuje kilkadziesiąt lat życia bohaterów, przeprowadzając nas ich śladem z Sanoka do Warszawy i kompilując materiały tak, by skutecznie dostarczyć zarazem informacji oraz atrakcji, ale niekoniecznie sensacji. Album wideofoniczny to bowiem film bardzo subtelny, przenikliwy, wrażliwy. Borchardt nie straszy Beksińskimi, nie przejaskrawia. Tomek jest bardziej ludzki niż w wydaniu Ogrodnika, więcej niż w Ostatniej rodzinie mówi się tu o Zdzisławie artyście, tylko Zofia wciąż krząta się na drugim planie, gotując, sprzątając, po cichu załamując ręce. A jednak – choć innymi środkami – Borchardt osiąga w końcu ten sam efekt co Matuszyński: wyłapuje fascynującą wewnętrzną sprzeczność mozolącej się przez upierdliwą codzienność zwykłej niezwykłej rodziny Beksińskich. Rodziny jak każda inna, tyle że może ciut bardziej.
Mozół egzystencji – nie tylko Beksińskich, ale i egzystencji w ogóle – najlepiej widać w montażowej sklejce dokumentującej proces powstawania jednego z obrazów Zdzisława. Dzień za dniem, krok za krokiem, wersja za wersją, malarz wciąż zmienia koncepcje, nakłada kolejne warstwy farby, przemalowuje, wątpi, histeryzuje, cieszy się, walczy. Paradoks Beksińskich numer 127: w tym monologu pracującego artysty więcej emocji niż w jego komentarzu do śmierci syna, beznamiętnym, rzeczowym, urzędowym niemal. Cóż. Oglądając Album wideofoniczny, można zobaczyć w Beksińskim artystę totalnego, oryginała, prekursora jakichś kompulsywnych konfesji rodem z reality TV czy social mediów, performera zmieniającego życie swojej rodziny w szalony happening. Ale – uwaga: tu banał, choć banał is trochę the point – można tu też zobaczyć człowieka, w całym – no właśnie – banale jego tak zwanej prozy życia. Czy to jego życie było sztuką, bo tyle było w nim Sztuki? A może sztuką jest właśnie po prostu: żyć, z dnia na dzień, robiąc kupę, jedząc zupę, uwieczniając rodzinę na wideo? Któż to wie… Na pewno nie krytycy filmowi.