Ostatnie pożegnanie
i
rysunek: Mieczysław Wasilewski
Doznania

Ostatnie pożegnanie

Bianca Bellová
Czyta się 12 minut

Lepiej nie czekać z pogrzebem dłużej niż rok. To nieuprzejme wobec zmarłego i znacznie utrudnia logistykę uroczystości.

Czy czegoś żałuję? Mógłbym po prostu stwierdzić, że to był wypadek i w ogóle się nie tłumaczyć.

Cała sytuacja była dość niewesoła. A raczej niewesoła w ..uj.

No bo sami powiedzcie: ilu macie prawdziwych kumpli, takich od najmłodszych lat? Z którymi za dzieciaka ostrzy­liście oszczepy i podglądaliście gołe dziewczyny? Z którymi możecie siąść przy ognisku, po czym bitą godzinę bez słowa gapić się w płomienie, bo wiecie już o sobie absolutnie wszystko? No, ilu? Jednego, dwóch? Żadnego?

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ja miałem Boba. Zawsze ratował mi dupę. O wiele lepiej niż ja dogadywał się z moimi rodzicami. Wprawdzie potem wyjechałem na studia, a on został, ale i tak widywaliśmy się w wakacje czy święta i w naszej relacji nic się nie zmieniało. Na tym polega prawdziwa przyjaźń – po dłuższej rozłące możecie bez trudu podjąć dyskusję w miejscu, w którym przerwaliście ją kilka lat wcześniej. Nie trzeba niczego wyjaśniać. Macie własny wszechświat, w którym panują tylko dla was zrozumiałe prawa fizyki.

Zawsze kiedy przyjeżdżałem do domu, szliśmy z Bobem na piwo, to był stały punkt programu, nawet już po mojej przeprowadzce za ocean. Więc pewnie wyobrażacie sobie, co czułem, kiedy przyszedł SMS od Moniki, że Bob nie żyje.

Monika była rok starsza i chodziła z nami do podstawówki, obaj na nią lecieliśmy, bo miała największy biust ze wszystkich dziewczyn w dziewiątej klasie. Wiadomo, z wiekiem dochodzi się do wniosku, że są w życiu rzeczy ważniejsze niż cycki, ale my mieliśmy wtedy po czternaście lat, a jej dekolt naprawdę zwalał z nóg. Monika, rzecz jasna, nie chciała żadnego z nas, zeszli się z Bobem wiele lat później, kiedy oboje byli po rozwodach. Bob grał na basie w kapeli country, w weekendy kopał piłkę na naszym stadionie gminnym, a na co dzień zajmował się blacharką samochodową. Solidny, uczciwy fach. Bez szybkiej kasy czy podejrzanych machlojek, precyzyjna robota, nigdy nie patrzyłem na niego z góry z jej powodu, raczej mu zazdrościłem.

Nie dotarłem na pogrzeb, bo moja Klára miała lada dzień rodzić. Obiecałem Monice, że kiedy następnym razem przyjadę, urządzimy coś w rodzaju ostatniego pożegnania, tylko dla najbliższych przyjaciół.

Ale wiecie, jak to jest, trudno się wyrwać z domu przy noworodku i raczkującym berbeciu. Jak nie zapalenie krtani, to jelitówka, wiecznie jedno łapie coś od drugiego, potem starsza córa skręciła kostkę, miesiąc w gipsie, krótko mówiąc: nie mogłem zostawić Kláry. Ostatecznie udało mi się przyjechać w rodzinne strony dopiero półtora roku po śmierci Boba.

***

Monika zaproponowała, żebym zatrzymał się u niej; że będzie jej miło. Czekała na mnie przy furtce i kiedy wysiadłem z samochodu, bez słowa padliśmy sobie w ramiona, dość wylewne powitanie. Pachniała pracą w ogrodzie i świeżym powietrzem, ładnie. I jak tak staliśmy, nagle ona, wciąż z głową na mojej piersi, najzwyczajniej w świecie się poryczała, całkiem przemoczyła mi koszulę. Rana nadal była świeża. Sam prawie się rozkleiłem.

Miała ładny domek z widokiem na rynek, zadbany ogród i czarnego kota. Piersi nadal niezłe, choć już nieco niżej. Drobne zmarszczki wokół oczu i ust, jak to bywa u kobiet w jej wieku. W garażu ciągle trzymała masę rzeczy Boba: narzędzia, rower, ciuchy robocze, rękawice, gumiaki. No i urnę.

Przygrzała smaczny, gęsty kapuśniak. Paliła papierosa, patrząc, jak jem. Za oknem zapadł zmrok.

– Masz może coś mocniejszego do picia? – zapytałem i podniosłem się, żeby odnieść talerz. Kiedy wróciłem, na moim krześle leżał czarny kocur.

– Bądź grzecznym kiciusiem, pan jest naszym gościem. – Monika wzięła go na ręce. Kot prychał, najwyraźniej średnio zachwycony „gościem”. – Nie wiem, muszę sprawdzić. Ja prawie nie piję, ale może znajdę jakieś zapasy Boba.

Otworzyła przeszklony kredens, dojrzałem stare pisma i inne szpargały, dłuższą chwilę w zadumie badała zawartość szafki. Wreszcie wyjęła porto, uniosła butelkę i potrząsnęła nią pod światło. Rozlała resztkę wina do dwóch małych szklanek ze słoików po musztardzie.

– No to za Boba! – wylałem odrobinę wina na podłogę, za jego pamięć. Kot, czarny włochaty skurczybyk, pacnął mnie łapą w kostkę, po czym zwiał przez szparę w drzwiach.

– Za Boba – Monice załamał się głos i znów pociekły łzy.

– Podjadę do miasta, wezmę jakieś whisky – powiedziałem, zakładając kurtkę.

– Jedź, ja w międzyczasie rozpalę w kominku. – Wytarła nos w rękaw.

***

Nikt, nawet wychowanka klasztoru Sióstr Niepokalanek, nie jest w stanie upić się pięćdziesiątką porto. To absolutnie niewykonalne. Z czego wnioskuję, że wracałem ze sklepu trzeźwy jak skowronek. Tyle że było ciemno, na ulicy nie paliły się latarnie, a ten czarny łachudra dosłownie wskoczył mi pod koła. Rozległo się złowieszcze chrupnięcie. Zatrzymałem auto, wysiadłem i poszedłem zerknąć. Niestety, nie było już czego oglądać. Leżał z łapkami rozrzuconymi na cztery strony świata, z łepka została miazga. Chwyciłem go za ogon i wrzuciłem do wyłożonego folią bagażnika. Auto z wypożyczalni, trudno. Nie chciałem, żeby Monika zastała rano taki widok. I tak już była cała w nerwach.

Zastałem ją przy kominku, siedziała z nogami wyciągniętymi przed siebie i patrzyła w ogień.

Dopiero po drugiej szklance nieco się rozluźniła. Opowiedziała o ich ostatniej nocy. Wyszli z Bobem w sobotę wieczorem na miasto, nawet trochę potańczyli, a potem, w domu, kochali się. „Cudownie było, wiesz?” A rano znalazła go w garażu. Wisiał w tym swoim durnym garażu, między kanistrami z benzyną a maską spawalniczą. „Wyobrażasz to sobie?” Odparłem, że nie. No bo jak tak można?

Bob miewał chandry jesienią i na wios­nę, lekarz pewnie zdiagnozowałby depresję, ale on nigdy nie był u lekarza, nie uznawał takich chorób. Nie zostawił listu ani nic. Monika podejrzewała, że załamał się, kiedy wykryli mu zmiany na prostacie.

– Po co to zrobił, kur.., po co? Przecież co drugi facet w jego wieku ma kłopoty z prostatą. – Przyznaję, że te słowa trochę mnie dotknęły. – Leczenie nie jest zbyt skomplikowane, a pacjenci żyją po nim długo i szczęśliwie. I dlaczego nic mi nie powiedział?

Nie odpowiadałem, bo raczej dobrze wiedziała. Chciał jej tego oszczędzić. Nie chciał jej martwić. I nie chciał, żeby próbowała go powstrzymać.

– Masz jakiś konkretny plan na jutro? – zapytałem. Położyłem jej rękę na kolanie.

– Przyjdzie paru dobrych kumpli, trochę znajomych. Pójdziemy tu, na górkę.

Nie zabrała mojej ręki.

– Pomyślałam, że moglibyśmy wziąć łyżkę, każdy by nabrał popiołu z urny i rozsypał na łące. Coś takiego chyba spodobałoby się Bobowi.

– No nie wiem. Moim zdaniem powinnaś to zrobić sama. Po prostu wysypać prochy.

– Mówisz?

– Tak, tak będzie lepiej. Łyżka to dziwny pomysł, zaraz mi się przypomniało, jak na obozie nabieraliśmy na stołówce dżemu ze słoika i strzelaliśmy w siebie truskawkową papką.

– No dobra, chyba masz rację. – Położyła mi głowę na ramieniu. – Tak zrobię. Sama wszystko wysypię. Nie widziałeś przypadkiem kota?

– Niestety – odparłem smutnym głosem.

– Pewnie znów poszedł na ksiuty.

– Pewnie tak.

***

Musiałem wstać wcześnie, przed Moniką. Nie czułem się zbyt rześko. Kac to może za dużo powiedziane, jednak lekko bolał mnie łeb i lepiej, żebym nikomu nie chuchał. Zamknąłem oczy, świat jeszcze delikatnie wirował, ale kiedy podniosłem się z łóżka, jako tako złapałem pion.

Otworzyłem drzwi do garażu. W środku było chłodno i wilgotno. Wziąłem kilof, szpadel i odszedłem kawałek dalej, za niewidoczną z domu szopę na drewno. Wykopałem tam mały grób. Niezbyt głęboki i nieszczególnie szeroki; czasu było mało, a ziemia kamienista, zaraz pod pierwszą warstwą gleby trafiłem na skałę. Wziąłem płócienny worek i owinąłem nim kota. Serce miałem w gardle, po plecach spływały mi strużki zimnego potu. Gdyby Monika mnie przyłapała, w życiu bym się z tego nie wyłgał.

Na szczęście spała twardo. Wrzuciłem kota do dołu. Pech chciał, że dopadło go już stężenie pośmiertne i za diabła nie chciał się zmieścić. Musiałem go lekko przydepnąć. Chrupnęło, jakby pękła gałąź. Szybko zasypałem grób ziemią i przesunąłem na niego pieniek do rąbania drewna. Nikt nic nie zauważy.

Zanim Monika wstała, zdążyłem jeszcze wziąć prysznic i zagotować wodę na kawę.

– Dzień dobry – powitała mnie zaspanym głosem. – Nie wiesz, czy kot wrócił?

***

Wszyscy chyba znacie scenę z filmu Big Lebowski, kiedy kumple idą rozsypać prochy Donny’ego, ale wiatr zaczyna wiać w ich kierunku i Walter, zamiast do ocea­nu, wysypuje popioły prosto na Lebowskiego, który stoi wkurzony, z całą głową i okularami słonecznymi uwalanymi w truposzu. Wzięliśmy to pod uwagę tamtego dnia, bacznie obserwując kierunek i prędkość wiatru. Chcieliśmy urządzić Bobowi godne pożegnanie, nie żenadę rodem z amerykańskiej komedii.

Przyszło paru kumpli z podstawówki, chłopaki od Boba z zespołu, kilku stałych bywalców baru, który odwiedzał, koledzy z warsztatu. Brakowało byłej żony Boba, Monika zapomniała ją zaprosić. Wszyscy zebraliśmy się w ogrodzie, tam pociągnęliśmy po łyczku whisky, trochę zostało z wczoraj. Potem wspólnie ruszyliśmy na górkę za domem.

Był bezwietrzny, miły poranek, nawet słońce zdawało się nam sprzyjać. Poklepałem Monikę po plecach na znak, że wszystko będzie dobrze.

– Może poniesiesz urnę? – zapytała nagle. – Byłeś jego najlepszym przyjacielem.

– Jasne, będę zaszczycony.

– Dziękuję. Na pewno by tego chciał.

Nie wiem, czego konkretnie chciałby Bob, ale muszę wam powiedzieć, że urna była ciężka jak sam skur..syn. Zawsze myś­lałem, że taki pojemnik z ludzkimi prochami jest lekki, wszystko przez te filmy, wiecie: starowinka wyciera kurz na półce, podnosi urnę i przerzuca ją sobie z ręki do ręki jak gdyby nigdy nic, 21 gramów i tak dalej. Ale ta drewniana skrzyneczka ważyła chyba ze sto kilo. Z Boba był kawał chłopa, może miał też ciężkie kości, w każdym razie mogę z całą pewnością stwierdzić, że przedźwigałem się jego prochami.

Kiedy doszliśmy na szczyt, byłem spocony jak szczur. Stanęliśmy w kole, Monika podziękowała wszystkim za przybycie. Láďa, hipis w haftowanej katanie, kompetentny głównie w temacie halucynogenów, rozpoczął mowę pożegnalną. Co chwilę robił pokłon w stronę słońca i wygłaszał jakieś ezoteryczne banialuki. Monika chyba też miała małego kaca, okulary słoneczne zasłaniały jej pół twarzy, lekko dygotała, jakby za moment miała odpłynąć. Kiedy przemowa dobijała do dziesięciu minut, nachyliła się do Láďi i warknęła tak zwanym głośnym szeptem:

– Skończ!

Potem puściłem urnę w obieg. Każdy, kto brał ją w dłonie, reagował dokładnie tak samo: najpierw lekko uginały się pod nim kolana, potem rozglądał się po reszcie zebranych z niemałym zaskoczeniem na twarzy. Kiedy naczynie doszło do Moniki, znów o mało się nie rozbeczała.

– Szlag, jakie to ciężkie! – wymsknęło się jej. – Byłeś dobrym człowiekiem i dobrym kumplem. Lubiłeś przychodzić w to miejsce, na górkę, niech ci się tu dobrze… – urwała i pociągnęła nosem. Próbowała otworzyć urnę, bez skutku. Podała mi ją w milczeniu. Z całych sił pociągnąłem za wieko, chcąc je unieść.

– Uważaj, nie wysyp – syknęła.

– Muszę odkręcić. Z zewnątrz tego nie widać, ale w środku jest śruba.

Wreszcie podałem jej otwartą urnę.

Delikatnie nią potrząsnęła i przechyliła, żeby wysypać prochy. Wszyscy patrzyli na nią poruszeni, nikt nawet nie oddychał. Spróbowała jeszcze raz, tym razem potrząsnęła mocniej, zaczęła nią wręcz telepać. W końcu obróciła skrzynkę do góry nogami i popatrzyła na mnie skołowana. Prochy ani drgnęły. Z tej ciężkiej jak jasna cholera urny nie wypadł nawet atom.

– Daj. – Wyjąłem jej naczynie z dłoni i potrząsnąłem z całych sił. Bez skutku. Bob utknął w środku jak kupa zastygłego betonu.

– Co za szczęście… – wykrzyknęła tryum­falnie Monika – co za szczęście, że jednak wzięłam łyżkę!

Wyjęła ją z kieszeni spodni. Postawiłem urnę na trawie, Monika kucnęła obok i wbiła łyżkę w skorupę szarego popiołu. Rozległ się przenikliwy pisk, podobny do miauknięcia przytrzaśniętego drzwiami kota. Monika próbowała zeskrobać górną warstwę popiołu, bez powodzenia.

– Jezu, to jest twarde jak kamień! Przepraszam cię, Bob, co za wstyd.

– Bo takie prochy to chyba trzeba rozsypać jakoś niedługo po kremacji – doznał olśnienia Fred, bębniarz z zespołu Boba. Jeśli znacie jakichś perkusistów, wiecie na pewno, że takt i kulturę osobistą mają zwykle znacznie gorzej rozwinięte niż poczucie rytmu.

– Niby skąd miałam wiedzieć, idioto? – wydarła się na niego Monika. – Myś­lisz, że w krematorium dają instrukcję obsługi?

Bałem się, że zaatakuje Freda łyżką, więc chwyciłem ją w ramiona i przytuliłem. Inni bezradnie przestępowali z nogi na nogę, niektórzy wyjęli papierosy. Gdyby nie to, że rzuciłem, też chętnie bym zapalił.

– To my już chyba pójdziemy – odezwał się wreszcie jeden z chłopaków z kapeli. Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Powoli, ostrożnie schodzili po śliskiej trawie na ulicę, gdzie większość zaparkowała swoje auta. Mówili szeptem. Był chłodny, słoneczny sobotni poranek. Urna leżała w trawie, na boku. Jak naga pastereczka.

– I co teraz? – spytała bezradnie Monika. – Nie chcę dłużej trzymać Boba w tym głupim garażu.

– Coś wymyślę – powiedziałem, chociaż nie miałem pojęcia, co można zrobić z urną. Przecież nawet nie wpuściliby mnie z nią do samolotu, zresztą gdyby nawet, to co dalej? Miałem ją postawić na półce? Do śmieci też głupio wywalić. Ostatecznie wrzuciłem ją do bagażnika. Tymczasowo.

– Nic się nie martw – uspokoiłem Monikę.

– Jak sobie pomyślę, że tłukłeś się osiem godzin samolotem, żeby wziąć udział w czymś takim… – westchnęła.

– Daj spokój. Za kilka lat będziemy się z tego śmiać.

– No nie wiem.

Pojechaliśmy z Moniką na obiad do miasta. Wypiliśmy po irlandzkiej whisky, trochę pomogła, od razu zrobiło nam się lżej na żołądku. W świetle dziennym zauważyłem, że Monice robią się już starcze plamki na twarzy i dłoniach.

***

– Tak sobie pomyślałam – zagaiła Monika, kiedy wróciliśmy do domu – że mógłbyś mi pomóc z drewnem na opał. Zima za pasem, lubię czasem napalić w kominku. Sama sobie nie poradzę, mam rwę kulszową.

Przycisnęła się do mojego boku, jakby liczyła na coś więcej. Zaleciało od niej jak od starej raszpli, która przed dansingiem wylała na siebie pół flakonu przedpotopowych perfum. Ale kto by odmówił kobiecie w żałobie. Odparłem, że oczywiś­cie, narąbię drewna, i rozejrzałem się za siekierą.

Pogoda była ładna, whisky przyjemnie mnie rozgrzała, rozebrałem się do samego T-shirtu i zabrałem do roboty. Monika usiadła na werandzie z kubkiem kawy i patrzyła na mnie. Raz po raz uśmiechała się, mówiąc, że miło popatrzeć na faceta przy robocie. Że stęskniła się za tym widokiem. Obiecałem sobie, że narąbię jej metr drewna, po czym jak najszybciej się ulotnię.

Uniosłem siekierę wysoko nad głowę i wtedy nagle poczułem, że w kostkę łaskocze mnie jakieś futerko. Widzieliście na pewno nieraz w kreskówce, jak śmiertelnie przestraszony czymś bohater podskakuje ze dwa metry nad ziemię i chwilę przebiera nogami w powietrzu. Słowo daję, że dokładnie to samo mi się wtedy przytrafiło. Wrzasnąłem z przerażenia.

Czarna bestia siedziała u moich stóp i przyglądała mi się z łepkiem przekrzywionym na bok.

– Szatan! Gdzieś ty się włóczył? – Ucieszyła się Monika i wstała, by wziąć kocura na ręce.

Przysięgam na Pana Boga, nie chciałem zrobić mu krzywdy. To był wypadek, odruchowa reakcja obronna. Przestraszyłem się i opuściłem ostrze, opadło raczej płasko, ale cios to cios. Kot nie zdążył nawet miauknąć.

***

Pytaliście, czy czegoś żałuję.

Obie moje córki są już dorosłe, a mnie wciąż śnią się po nocach czarne koty. Do dziś nie wiem, jakie stworzenie przejechałem autem, a jakie skróciłem o głowę. I czy w ogóle pogrzebałem wtedy kota za szopą, czy to był tylko sen.

Aha, Bob został w bagażniku auta z wypożyczalni. To też ciągle wraca do mnie w snach.

rysunek: Mieczysław Wasilewski
rysunek: Mieczysław Wasilewski

Opowiadanie Bianki Bellovej ze zbioru Tyhle fragmenty, wyd. HOST, Brno 2012. Lead i wykropkowania wulgaryzmów pochodzą od redakcji „Przekroju” (za zgodą autorki).

Czytaj również:

Treserki lwów
i
Markéta Luskačová, „Dziewczynki bawiące się swetrami na placu zabaw szkoły podstawowej”, Londyn, 1998 r.; zdjęcie: © VG Bild-Kunst, Bonn 2023
Przemyślenia

Treserki lwów

Agnieszka Rzonca

Pięć wybitnych artystek tworzących na przestrzeni ostatnich stu lat uwieczniało na swoich zdjęciach zarówno znane osobistości, jak i ginące światy czeskiej prowincji. I zdaje się, że żadna z nich nie zajęła się fotografią przez przypadek.

Nic na to nie poradzę – gdy myś­lę o fotografii w Czechach, od razu widzę przed sobą fikcyjną artystkę, Teresę z Nieznośnej lekkości bytu Milana Kundery. Wspaniałą, niejednoznaczną bohaterkę, wymykającą się wszelkim schematom. Wydaje nam się, że coś już o Teresie wiemy, a wtedy ona robi woltę. Tak samo nieschematyczne jest jej patrzenie na świat, a także robione przez nią zdjęcia. Fotografią zaczyna zajmować się niespodziewanie, po przeprowadzce z prowincji do Pragi. Jak wyjaśnia narrator powieści: „Energia, z jaką Teresa rzuciła się po przyjeździe w życie, była jednocześnie drapieżna i krucha […]. Dostała posadę w laboratorium fotograficznym, ale to jej nie wystarczało” (tłum. Agnieszka Holland). Wkrótce i ona zaczęła robić zdjęcia. Być może popchnął ją do tego ten sam wewnętrzny przymus, którego istnienie sugeruje bon mot autorstwa jednej z najsłynniejszych amerykańskich fotografek XX w., Dorothei Lange: „To nie przypadek, że fotograf zostaje fotografem, tak jak nie przez przypadek zostaje się treserem lwów”.

Czytaj dalej