Oum Kulthum: artystka, która miała większą władzę niż politycy
i
kadr z filmu „Szukając Oum Kulthum”, zdjęcie: materiały prasowe NH
Przemyślenia

Oum Kulthum: artystka, która miała większą władzę niż politycy

Ewa Szponar
Czyta się 14 minut

Oum Kulthum była jednym z symboli narodowych Egiptu, nieoficjalną królową. Kiedy przejeżdżała przez miasta, tłumy wiwatowały na jej cześć i oddawały jej honory godne monarchini. Bo był taki moment, gdy miała większą władzę niż politycy. Rozmowa z Shirin Neshat i Shoją Azarim, autorami filmu „Szukając Oum Kulthum”.

Ewa Szponar: Czy pamiętacie, kiedy po raz pierwszy usłyszeliście głos Oum Kulthum?

Shirin Neshat: Dorastałam w Iranie i pamiętam, że często słyszałam jej głos, bo moi rodzice lubili jej muzykę. Mimo że nie znaliśmy arabskiego, słuchaliśmy jej piosenek. Oum Kulthum była szeroko znana na całym Bliskim Wschodzie i w krajach Maghrebu.

Shoja Azari: Moje wspomnienia związane z muzyką Oum Kulthum to przede wszystkim wspomnienia z podróży. Z siedzenia w rozklekotanym autobusie i przemieszczania się pomiędzy miastami w rytm jej głosu płynącego z radia. Jeśli podróż była długa, trwała całą noc, a Oum nie dawała ci zasnąć. Słuchali jej chyba wszyscy kierowcy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

S.N.: I to nie tylko autobusów. Do dziś można natknąć się na jej utwory na przykład w taksówce w Maroku.

Czy jej muzyka trafiła do Was od razu, czy musieliście dojrzeć, żeby ją docenić?

S.N.: Paradoks twórczości Oum Kulthum polega na tym, że zdobyła ogromną popularność, pomimo że trudno nazwać ją łatwą czy lekkostrawną. Te piosenki nie od razu wpadają w ucho, trzeba się z nimi osłuchać, wyrobić w sobie pewien smak. Ale to samo dotyczy przecież zachodniej muzyki klasycznej. Początkowo brzmi ona obco i niezrozumiale, przynajmniej dla osób spoza tego kręgu kulturowego.

Kiedy pokonałam swój początkowy dystans, szczerze pokochałam niektóre z utworów Oum. Doceniłam wagę niuansów pojawiających się w jej muzyce. Ona traktuje dźwięki z energią nieomal seksualną, co zresztą bardzo działa na słuchaczy, budzi ich odzew, ma charakter orgazmiczny. Jestem pod wielkim wrażeniem sposobów, na które Oum używa swojego głosu, tego jak bawi się słowami, powtarzając je i przetwarzając. Po arabsku taka technika nazywa się tarab i polega na wielokrotnym powracaniu do tych samych fragmentów tekstu. Z tym że za każdym razem śpiewa się je inaczej, nadając im inną barwę i uczuciową wymowę.

Czy zachodnia publiczność, nieznająca arabskiego, jest w ogóle w stanie zauważyć i docenić te szczegóły?

S.N.: Wierzę w to, że muzyka nie potrzebuje przekładu. Niektóre z piosenek Oum opierają się głównie na technice, ale większość działa przez uniwersalne emocje. Porusza do głębi, można nawet powiedzieć: sięga samych trzewi, niezależnie od tego, czy mówi się językiem Oum.

Oum Kulthum nazywano „Eleonorą Roosevelt, Ellą Fitzgerald i Elvisem Presleyem w jednej osobie”, mówiono, że w pojedynkę uosabia arabską muzykę. Na czym polegał jej fenomen?

S.A.: Początków trzeba szukać w jej dzieciństwie. Zaczęła publicznie występować już jako mała dziewczynka, ale, co ciekawe, ze względów obyczajowych przebrana za chłopca. Brała udział w religijnych rytuałach, podczas których recytowała święte wersety Koranu. To bardzo stara arabska tradycja. Opiera się na bardzo konkretnej, ściśle przestrzeganej technice, nie ma tu miejsca na dowolność. W związku z tym, żeby zacząć śpiewać, trzeba przejść specjalny, bardzo wymagający trening. I ona została mu poddana.

S.N.: Można go porównać do nauki śpiewu operowego w zachodniej kulturze.

S.A.: Oum poznała tę technikę, co uczyniło ją absolutnie wyjątkową na „świeckiej” scenie muzycznej. Kiedy sięgnęła po utwory miłosne czy po prostu popularne, wykorzystywała dawny sposób śpiewania. Jego ślady można znaleźć we wspomnianych przez Shirin niuansach, drobnych zabiegach, którym poddawała śpiewane słowa, co z kolei sprawiało, że nawet zwykłe teksty w jej wykonaniu nabierały głębszego znaczenia.

S.N.: Nie zapominajmy o tym, że Oum Kulthum była nie tylko wybitną artystką. Egipcjanie mają do niej stosunek wyjątkowy, bliski nabożności. Ona nie tylko sprawiała im radość czy dostarczała rozrywki. W ich oczach Kulthum funkcjonowała na zasadzie symbolu narodowego. Była osobą publiczną, nieoficjalną królową kraju. Często jeździła z prezydentem Naserem w służbowe podróże, prawie jak jego żona, pełniąc funkcje dyplomatyczne, będąc głosem Egiptu w innych krajach arabskich. Kiedy przejeżdżała przez miasta, tłumy wiwatowały na jej cześć i oddawały jej honory godne monarchini.

Co sprawiło, że zasłużyła sobie na taką pozycję?

S.A.: Szczególne znaczenie miała wojna sześciodniowa między Izraelem a Egiptem, Jordanią i Syrią w 1967 r. W tym czasie prezydent Naser codziennie pojawiał się w telewizji i aż do samego końca siał propagandę, że wojna jest zwycięska dla strony arabskiej, co oczywiście było kłamstwem. Kiedy porażka wyszła na jaw, Egipcjanie poczuli się oszukani i kompletnie zniszczeni. Zapanowała powszechna, głęboka depresja. Zwłaszcza że kraj znajdował się również w opłakanej sytuacji gospodarczej. Wówczas Oum Kulthum zaczęła intensywnie koncertować, angażować się w podnoszenie morale rodaków. Nastrój w kraju powoli się poprawiał, a ona została ogłoszona bohaterką.

Była siłą łagodzącą wewnętrzne napięcia i konflikty?

S.N.: Zaczęła śpiewać o kwestiach narodowych, tchnęła nowego ducha w Egipcjan. W jej pogrzebie w 1975 r. uczestniczyły 4 mln ludzi. Podaj mi choć jeden przykład zachodniej artystki, która osiągnęła taką popularność czy wręcz stała się postacią kultową na dwóch poziomach: artystycznym i patriotycznym. Nie ma nikogo takiego.

S.A.: Oum Kulthum służyła jednocześnie jako łączniczka między krajami Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Niestety, obecnie żyjemy w świecie pełnym konfliktów, a nie zawsze tak było. W tym kontekście nasz film, historia egipskiej pieśniarki opowiedziana przez parę Irańczyków, służy jako akt polityczny. Robiąc research w Egipcie, przyjechaliśmy do Kairu i poszliśmy na plac Tahrir. To serce miasta, miejsce naznaczone historycznie, chociażby jako centrum wydarzeń arabskiej wiosny. W 2011 r. z głośników płynął tam głos Oum jako głos rewolucji. Nasz film to ma m.in. upamiętnić i tamto wydarzenie. Przekaz, który z niego płynie, to przekaz na rzecz zjednoczenia i jedności, czego Kulthum była symbolem.

S.N.: Nie nakręciliśmy jej kompletnej biografii, bo zależało nam nie tyle na faktach czy chronologii, ile na przypomnieniu zachodniemu światu o dziedzictwie arabskiej kultury. Chociażby po to, żeby uzmysłowić wam, że Arabowie czy muzułmanie to nie tylko religijni fanatycy siejący zamęt i przemoc. Był taki czas w historii, gdy potrafiliśmy pokojowo współegzystować. Był taki moment, gdy artystka miała większą władzę niż politycy.

Co ciekawe, była prawdziwym uosobieniem demokracji. Słuchali jej wszyscy: bogaci, biedni, wykształceni i niepiśmienni, konserwatyści i spragnieni nowoczesności.

S.N.: Wydaje mi się, że Oum, mimo prowincjonalnego pochodzenia, była bardzo rozważna i umiejętnie balansowała między arabską tradycją, konserwatywną i religijną, a nowoczesnością, fascynacją kulturą europejską. Z jednej strony zawsze ubierała się skromnie i ze smakiem, unikając strojów zanadto podkreślających sylwetkę. Z drugiej, wzorowała się na zachodnich modach, do swojej orkiestry wprowadziła na przykład gitarę. Chciała być częścią współczesnego życia, a jednocześnie pozostawała wierna swoim korzeniom i religii. Ponoć zawsze modliła się przed wyjściem na scenę. Ten umiar i umiejętność zachowania balansu przysparzały jej różnorodnych słuchaczy: miała publiczność elitarną, lecz słuchali jej również chłopi czy robotnicy. Podobała się laikom i fundamentalistom.

Macie nadzieję, że jej symbol pozostaje żywy?

S.N.: Mamy nawet na to dowody. Jednym z koproducentów filmu jest Austria, część materiału, tego we wnętrzach, kręciliśmy w tym kraju, m.in. scenę pierwszego koncertu Oum. Jako statystów, grających publiczność filmowej pieśniarki, udało nam się zatrudnić uchodźców mieszkających w Wiedniu, a byli to przedstawiciele całego arabskiego świata: Egipcjanie, Irakijczycy, Libańczycy, Syryjczycy i inni. Bardzo emocjonalnie zareagowali na tę scenę i samą muzykę Kulthum. To było autentyczne wzruszenie, bez pozy i udawania. Sama też bardzo to przeżyłam. Nigdy nie zapomnę tamtego dnia.

S.N.: Te wielkie emocje wzięły się stąd, że piosenki Oum obudziły w tych ludziach tęsknotę za dawnym życiem w ich ojczyznach, jej muzyka oddała ich poczucie wykorzenienia.

Mając tę próbkę reakcji na twórczość artystki, pewnie poczuliście jeszcze większą presję, by oddać jej sprawiedliwość?

S.N.: Praca nad tym filmem była pasmem niekończących się wyzwań: logistycznych, finansowych, międzykulturowych. Niektórzy ludzie, z którymi konsultowaliśmy kolejne pomysły, uważali nasze irańskie pochodzenie i status migrantów za atut, gwarancję niezbędnego dystansu. Inni z kolei patrzyli na nas sceptycznie, zarzucając nam, że nie znamy arabskiego, co uniemożliwia uchwycenie fenomenu Oum.

S.A.: Znaleźliśmy na to podwójne rozwiązanie. Po pierwsze, zamiast klasycznego dzieła biograficznego wybraliśmy formułę filmu w filmie, opowiadając o naszych rozterkach przez pryzmat trudności fikcyjnej ekipy filmowej. Po drugie, przywiązywaliśmy ogromną wagę do muzyki, kostiumów i charakteryzacji. Czuliśmy, że są to najbardziej „niebezpieczne” obszary, punkty zapalne, na które arabska, a zwłaszcza egipska widownia będzie szczególnie wyczulona. Dołożyliśmy więc wszelkich starań, żeby wypaść perfekcyjnie i wiarygodnie. Ponieważ nie wykorzystywaliśmy oryginalnych nagrań, nasz kompozytor, Amin Bouhafa, szukał wokalistek o odpowiednim głosie w całej północnej Afryce. Jako członków zespołu zatrudniliśmy prawdziwych muzyków, którzy grali na instrumentach używanych w tamtej epoce. Niektórzy z nich, na co dzień grający w kairskiej orkiestrze, pamiętali jeszcze współpracę z Oum.

S.N.: Z podobną pieczołowitością traktowaliśmy kostiumy i fryzury artystki, dbając o to, żeby były adekwatne i nienaganne. Mimo że mieliśmy ograniczony budżet, wiedzieliśmy, że muszą odzwierciedlać nie tylko elegancję Kulthum, ale również to, jak nosiła się w różnych okresach swojej działalności, jak zmieniał się jej styl.

Słuchając Was, domyślam się, że zaczęliście „szukać Oum Kulthum” – jak głosi tytuł Waszego filmu – zafascynowani jej fenomenem łączącym sztukę i politykę. Zastanawiam się, czy i jak udało się Wam odnaleźć ją jako człowieka?

S.N.: Na samym początku – zapewne tak jak wielu słuchaczy Oum – myśleliśmy o niej w kategoriach fascynującego zjawiska. Wydawało nam się, że nie tylko miała najpiękniejszy głos w całym arabskim świecie, ale musiała być także fascynującą osobą, skoro dotarła na szczyt, tam, gdzie nie było przed nią żadnej kobiety i, co jeszcze trudniejsze, udało się jej na nim utrzymać przez kilka dekad. W przeciwieństwie do wielkich diw zachodniego świata pozostała sobą aż do samego końca: nie stoczyła się, nie była uzależniona od narkotyków, nie popełniła samobójstwa. Urodziła się, odniosła sukces i umarła spełniona w wieku 76 lat.

Początkowo chciałam nakręcić klasyczną biografię wedle tego schematu. Jednak badając jej historię, nie potrafiłam za bardzo znaleźć punktu zaczepienia. Wtedy pomyślałam, że być może dobrym tropem będzie spojrzeć na nią przez własny pryzmat – jako kobiety i artystki. Wydawało mi się, że Oum była mistrzynią godzenia życia zawodowego z prywatnym. Dla mnie to zawsze jest walka.

Miałaś nadzieję, że czegoś się od niej nauczysz?

S.N.: Okazało się, że nie potrafię dostrzec w niej kobiety z krwi i kości. Ona była ikoną, mitem, a mitu nie da się poznać ani przeniknąć. Ostatecznie doszłam do wniosku, że jej życie wcale nie było normalne i harmonijne. Kto wie, może w ogóle go nie miała? W związku z tym z jej biografii trudno czerpać jakiekolwiek inspiracje – poza muzycznymi – bo tak naprawdę niewiele o niej wiadomo.

Dlaczego?

S.N.: Bardzo strzegła swojej prywatności i starała się w pełni kontrolować informacje o sobie, które docierały do prasy i słuchaczy. Kiedy szukaliśmy materiałów do filmu, udaliśmy się do jej rodzinnej wioski. Wprawdzie spotkaliśmy tam ludzi, którzy mieli o niej sporo do powiedzenia, ale ich wersje były całkowicie niespójne. Nawet teraz, po tylu latach od jej śmierci, trudno nakreślić jednolity portret Oum.

S.A.: Jedyne, co tak naprawdę o niej wiadomo, to fakt, że w już w dzieciństwie zarabiała na życie występami, na które zabierał ją ojciec. Informacja ta znalazła się w jej 10-stronicowym pamiętniku poświęconym latom wczesnej młodości. Skoro ta historia pochodzi od niej samej, postanowiliśmy w nią uwierzyć. Reszta pozostaje absolutną tajemnicą.

Powiedziałaś, że postanowiłaś przefiltrować tę historię przez samą siebie, a Shoja wspomniał o tym, że Szukając Oum Kulthum składa się z dwóch warstw: opowieści o reżyserce, która kręci biografię wielkiej artystki, i z historii jej bohaterki. Nasuwa mi się pytanie, na ile można utożsamiać Was z tymi postaciami?

S.N.: Rzeczywiście sytuacja reżyserki Mitry jest do pewnego stopnia odbiciem moich własnych doświadczeń. Tak jak ona jestem Iranką, która żyje za granicą i nie może wrócić do ojczyzny. Też mam jednego syna i całe życie walczyłam o zachowanie równowagi między byciem artystką i matką. Mimo to nie przeniosłam moich rozterek na ekran w skali jeden do jednego, ale odpowiednio je udramatyzowałam.

Czuję się całkowitym przeciwieństwem Oum. Postrzegam ją jako skałę, a sama jestem nerwowa i delikatna, choć równocześnie potrafię zaskoczyć wewnętrzną siłą. Mitra budzi sprzeczne uczucia w swoim otoczeniu, ale dla mnie jest przede wszystkim ofiarą własnej wrażliwości, która sprawia, że często balansuje na krawędzi. Kiedy kręciliśmy zdjęcia w Maroku, nieomal przeszłam załamanie nerwowe, tak bardzo przytłoczył mnie rozmiar tego projektu, jego złożoność językowa, kłopoty finansowe, zawirowania polityczne itp. Przez chwilę byłam Mitrą, ale podobnie jak ona znalazłam w sobie moc, żeby dokończyć ten projekt.

Mówisz o zdjęciach w Maroku, czemu nie kręciliście w Egipcie?

S.N.: Nie udało nam się zdobyć pozwolenia. Sytuacja polityczna była wówczas na tyle niepewna, że praca w Egipcie stawała się po prostu zbyt niebezpieczna.

S.A.: Jadąc do Maroka, mieliśmy uczucie déjà vu, ponieważ nasz poprzedni film, Kobiety bez mężczyzn, też kręciliśmy w Casablance. Wówczas udawała Teheran, teraz odgrywała rolę Kairu. W tym powrocie było coś wyzwalającego, potwierdzającego nasz status nomadów, którzy ciągle muszą tworzyć nowe światy na własny użytek.

Szukając Oum Kulthum przypomina też Wasz pierwszy wspólny projekt, krótkometrażowy Turbulent z 2002 r., metaforyczną opowieść o odebraniu prawa głosu irańskim kobietom. Jego bohaterka śpiewa w pustym teatrze, a w pewnym momencie nowego filmu Oum Kulthum traci głos…

S.N.: Pamiętasz tę scenę, kiedy aktorka grająca Oum staje przed mikrofonem, a na widowni nie ma ludzi, którzy zjawiają się tam dopiero później? To bezpośrednie przedłużenie Turbulent i wyraz naszego przekonania, że najpierw zawsze śpiewasz z siebie i dla siebie, a w środku nie masz przecież żadnej publiczności. Potem, gdy stajesz przed pełnym audytorium, zmieniasz się na jego użytek. Czy można więc powiedzieć, że nadal śpiewasz własnym głosem?

Przyznam ci się, że oglądając Szukając… podczas weneckiej premiery wraz z publicznością, prawie dostałam ataku paniki. Chociaż mam już pewne doświadczenie z machiną filmową i w kontakcie z odbiorcami, nagle poczułam, że efekt mojej pracy – w którą włożyłam tyle wysiłku i serca – jest niewiele wart i wstydzę się pokazać go ludziom. Wtedy pomyślałam sobie: „Shirin, kto to tak naprawdę panikuje? Czyje to uczucia? Mitry? Oum? Ghady grającej ją w filmie? A może wasze wspólne?”.

Cały film bazuje na tej niejednoznaczności. Można by więc zapytać, o kim naprawdę opowiada. I czyja to w końcu historia?

Czytaj również:

Terry Gilliam będzie dębem
i
„Człowiek, który zabił Don Kichota”, reż. Terry Gilliam, zdjęcie: materiały prasowe NH
Opowieści

Terry Gilliam będzie dębem

Jan Pelczar

Po Nowych Horyzontach nie mogę znaleźć sobie miejsca. Chciałbym zamieszkać w filmie „Lato” (pisałem o nim w poprzedniej relacji), ale Leningrad już nie istnieje i wcale nie był taki sympatyczny. 

To dlatego, że „kino kłamie”. To połowa cytatu z Godarda, przypomnianego w filmie John McEnroe – mistrz doskonałości. Druga połowa brzmi: sport nie kłamie nigdy. I też jest bliska fałszu. W innej chwili Godard mówił przecież o tym, że kino to prawda „24 klatki na sekundę”. W dokumencie wybrano cytat, który zestawia kłamstwo filmu z prawdą sportu, bo bohaterem opowieści jest tenisista kojarzony przez większość kibiców z łamaniem rakiet i statusem bad boya z kortów. Julien Faraut pokazał, z grand finale w postaci meczu McEnroe–Lendl o zwycięstwo w turnieju na kortach Rolanda Garrosa w 1984 r., że ten rodzaj zachowania skrywał wrażliwą jednostkę obciążoną nie tylko talentem, ale i zamiłowaniem do perfekcji. Czy dążenie do mistrzostwa musi oznaczać pożegnanie z normalnością i szczęściem? Esej francuskiego twórcy o związkach sportu i sztuki stanowił na Nowych Horyzontach znakomite dopełnienie jednej z tutejszych światowych premier. To niewiarygodne, że Córka trenera odpadła w kwalifikacjach do Gdyni. Mówi nam to wiele o sędziach, którzy dokonali tego wyboru. I niewiele oddaje sprawiedliwości talentom twórców gorzkiej komedii ulepionej z doświadczeń zdobytych na mączce prowincjonalnych kortów.

Czytaj dalej