Patrzę na ten Fejs, na te wszystkie pomniki i marsze. Ktoś bardziej się zrywa, ktoś inny już tylko bez komentarza szeruje. Czasem przy większym stole jakieś rozmowy o tym, co się dzieje. Częściej za granicą, pytają, o co właściwie tam u was chodzi. Kiedy to się stało, żeby tak żyć tą polityką codziennie? Żeby ten jeden rodzinny chociażby stół podzielił siedzących przy nim. Każdy z nas tego jakoś doświadcza. Może się zainteresował na tyle, żeby zajrzeć w konstytucję albo doczytać, czym właściwie zajmuje się trybunał. Coś jest i dzieli. I wypływa w różnym natężeniu i przepływa przez tę codzienność, pewnie nawet w przysłowiowych Bieszczadach. Kiedy już rzucimy wszystko i wyjedziemy, to i tak dopadnie.
Jak o tym opowiedzieć obrazem? Żeby nie oceniać, żeby nie stygmatyzować, żeby już bardziej nie dzielić. Adrian Wykrota w książce Nie próbuje. Zaczyna się symbolicznie, bo książka złamana na pół. Zdjęcie też przerwane. Dwie kolejki. Spotkają się tam w środku. Potem są marsze, manifestacje, ale i okazje zwykłe – bal maturalny, środek osiedla, jakieś wesele. Życie codzienne. Zdjęcia wnikliwe i często zabawne. Skadrowane perfekcyjnie, dopieszczone i wysmakowane. Życie codzienne z odrobiną precyzji. Mocne zestawy, ułożone dynamicznie. Można czytać dwie części naraz, można pojedynczo. Swoje zestawy poskładać też można. Zdystansować się albo wziąć udział. Z grubsza – co komu wygodniej, z zaangażowaniem lub bez. Życie codzienne, Polska. No, świetnie!
„Nieprawdziwy jest też obraz Polski pękniętej na dwie części frontem oddzielającym dwie zwalczające się od lat partie. Ta narracja, choć atrakcyjna i na pozór wiele wyjaśnia, została wymyślona przez polityków na bieżące potrzeby. Polaryzacja wygląda elegancko, ale nie pomoże zrozumieć współczesnych procesów społecznych. Obecne przemiany mają charakter bardziej entropiczny. Wewnętrznych pęknięć, linii niezgody czy wręcz wojennych frontów jest bowiem w rzeczywistości znacznie więcej” – to Jerzy Piątek.
Jeszcze są inne teksty. Można je odłożyć, bo nikt nie każe tego czytać. Zdjęcia są zostawione same sobie. Ale jak ktoś nie chce, proszę bardzo. Jednak teksty są jak te zdjęcia. Precyzyjne, prawdziwe, świetnie wyważone. Życie codzienne. Czuje się, że to realia. To mogłam być ja, w tej windzie. To mogła być Twoja matka, przy stole. Jerzy Piątek w kilku krótkich powiastkach zapisuje codzienność. W słowach, choć dotąd znałam go ze zdjęć. Aż bym przeczytała całą książkę o tym tylko, jak ludzie ze sobą rozmawiają albo milczą. Z tą całą Polską w tle. Nawet nie tylko nad Odrą czy Wisłą, bo jak się okazuje, geografia nie determinuje tego podziału. Podsłuchane, lepiej, zapamiętane świetnie.
Wszystko świetnie. Zdjęcia dopracowane, co nie zdarza się zbyt często. Opracowane specjalnie do druku. Świetnie. Typografia pasuje, a nie narzuca się wcale, świetnie. No i tu trzeba z tym świetnie skończyć. W ogóle z recenzją. Tutaj. Koniec. Gruba kreska.
Znajomy wysłał mi książkę. Po prawdzie wysłał ich aż pięć, bo tyle ostatnio zrobili w wydawnictwie, centrum fotografii. Miejscu dedykowanym: spotkania, warsztaty, festiwale, wystawy, no, rewelacja. Wśród tych pięciu tytułów wreszcie jego książka, debiut w roli autora. Znajomy dobry, ileś tam lat się znamy. Kilka razy pokazywałam jego zdjęcia na wystawach zbiorowych. Znam je i cenię. Nawet ten projekt gdzieś podglądam od pewnego czasu. Próbowałam nim zainteresować nawet jakąś galerię. Patrzę w podziękowania w książce i widzę same znajome nazwiska. I to porządne nazwiska. Znające się na rzeczy – na książkach, na edycji, na narracji, na obróbce zdjęć, na projektowaniu, na środowiskowych niuansach, na mapie fotografii w kraju. Świetnie!
Bo wydanie książki to najczęściej miesiące mordęgi. Skanowanie i poprawianie, przekładanie, porzucanie i wracanie, szukanie pieniędzy, promowanie siebie, szukanie tytułu, zastanawianie się, czy na pewno paginacja pasuje do koncepcji. Jak to zszyć, jak skleić, jaki papier, jaka okładka. Kto to potem obejrzy, gdzie ja to mam wysłać, jak pokazać i z czyim tekstem. Decyzję o wydaniu książki można znienawidzić kilka razy, poddać się i rzucić, no i te Bieszczady… Jak się ktoś już na książkę porywa, a potem nie zostaje z tym sobie sam, to ja to szanuję. Bo potem co i tak jest tego maksymalnie ile, 500 sztuk? Autor już nie patrzy na książkę z dumą, że nazwisko wydrukowane na grzbiecie, tylko jakaś ulga i strach. Czy na pewno się udało. I te miesiące pracy i zmagań, żeby ktoś łaskawie zapłacił i kupił, za ile, za 40 złotych? Taniej niż dobry makaron. I tylko kilkaset osób, o ile się znajdą w tym wielomilionowym kraju. Już nikt nawet nie marzy, że to się zwróci. Bo to nie ma jak się spiąć. Bo to jest inwestycja na później, w karierę i nazwisko, na zaś i na kiedyś. Bo nawet jak wygra w konkursie ta książka, to będzie ładne promo i nawet jak zejdzie cały nakład, to i tak te miesiące zmagań są niepoliczalne, żadne honorarium tego nie ma jak pokryć. Więc to wszystko jest robota dla absolutnych freaków i miłośników. I to jest do szanowania.
I teraz, co z tym wszystkim mam zrobić? Kiedy otwieram tę książkę, ten debiut, ten owoc zmagań i nocnych koszmarów autora, i widzę jak na moim ulubionym zdjęciu leci czarna nitka dokładnie po twarzy głównego bohatera fotografii? No, co zrobisz na moim miejscu? Niby to nic takiego, oj tam czepialstwo. Przecież książkę trzeba jakoś zszyć, wiadomo. Nie obejrzysz tego zdjęcia już bez tej nitki, trzeba sobie książkę rozpruć? No nie zrobisz tego. Ale co z tym faktem? Napiszesz autorowi, zadzwonisz i powiesz: „Stary robota świetna, ale…”. A on trzy dni temu, grzecznie się dopytywał, jaki odbiór, czy się podoba. I co mu powiesz, po tym „ale”? Przecież już za późno. Przecież już poszło w tych 500 egzemplarzach w świat. Przecież już wystawy i promo, dalsze życie książki, żeby się sprzedała i poszła w świat. Nawet jeśli to tylko środowisko i tak małe. I co mu powiesz – „Stary, tak się nie robi!”? Przemilczeć się nie da. Ja nie bardzo umiem. Skoro nieznajomych za to przeklinam, to dlaczego znajomego traktować według taryfy ulgowej. No i jeszcze ten „Przekrój”. Napisać o tym, obejrzy to i przeczyta kilkaset osób. Będzie krzywda i skończy się przesyłanie fajnych książek z jednego z najważniejszych wydawnictw fotograficznych w tym kraju. Nie chcę żadnej wojny. Więc myślę, że nie napiszę. Powiem mu to kiedyś po cichu i w zaufaniu, licząc, że może nikt nie zauważy.
A potem przychodzi ta myśl, że jak wytłumaczę i odkryję karty, to wszystkim nam jakoś będzie łatwiej. Książki już nikt nie poprawi, żeby ten szew nie leciał po twarzy, żeby się kartki rozklejały tak, żeby nie zabierać twarzy innym bohaterom zdjęć, żeby wyklejka nagle pasowała, a nie odstawała od okładki. Przecież to tylko technika. Na to zwracają uwagę nieliczni. Ale niewskazanie tego kłóci się z moją rolą.
Nie Wykroty jest genialne, jest w punkt, jest o nas. Z tego szwu nie ma się jak wytłumaczyć, nie ma żadnej taryfy ulgowej. Tak się nie robi. Nie neguje to tych miesięcy zmagań, bo projekt dalej jest o czymś turboważnym, bo same zdjęcia i jak idą po sobie, to ważna opowieść. Literówki w tekście nie odbierają mu sensu. To ciągle jest życie codzienne. I mimo wszystko w tę książkę musicie spojrzeć. Powinniście spędzić z nią czas, wczytać się w teksty i zdjęcia. I też musicie zauważyć tę cholerną nitkę, i też się na nią zdenerwować. No, trudno, nie udało się perfekcyjnie. Mam nadzieję, że znajomy i jego doskonałe grono doradców już nigdy nie przepuszczą takiej wtopy technicznej. Tym bardziej że serio nadają ton w kraju. Może jeszcze kiedyś mi ktoś wyśle książkę, a redaktor „Przekroju” zaakceptuje plan kolejnych recenzji. Przecież chodzi o widzenie więcej i szanowanie się.