Październik jak zachód słońca, listopad jak zmierzch Październik jak zachód słońca, listopad jak zmierzch
i
"Jesienny krajobraz o zmierzchu", 1885 r., Vincent van Gogh, Centraal Museum, Utrecht
Opowieści

Październik jak zachód słońca, listopad jak zmierzch

Henry David Thoreau
Czyta się 21 minut

„Ponad wszystko nie możemy sobie pozwolić na to, by nie żyć teraz” – pisał Henry David Thoreau. A teraz właśnie, we wrześniu, w październiku i listopadzie, do przeżycia jest niezwykły spektakl natury: liście i trawy przybierają mocną barwę, dowód dojrzałości. Kontemplujcie tę przemianę razem z Thoreau!

Europejczycy przybywający do Ameryki są zaskoczeni jaskrawością naszego jesiennego listowia. W angielskiej poezji nie znajdziemy nic na temat podobnego zjawiska, drzewa bowiem nie przybierają w Anglii szczególnie wyrazistych kolorów. Wszystko, co ma o tym do powiedzenia Thomson w wierszu Jesień, zawiera się w wersach:

Patrzaj, jak blakną wielobarwne drzewa,
Jak
w całym kraju ciemnieją odcienie,
Jak
brązowieją, jak się gniewnie tłoczą
Świtem
i zmierzchem, od zieleni po czernie.

W innym wersie pisze zaś o:

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jesieni, co promienieje nad żółtymi lasy.

Jesienna przemiana naszych lasów nie odcisnęła na razie swego piętna w literaturze, a październik nie zabarwił poezji.

Wielu ludzi, którzy żyją w miastach i nie zdarza im się odwiedzać prowincji o tej porze, nie widziało nigdy, jak wygląda dojrzały kwiat czy raczej owoc roku. Pamiętam, jak podróżowałem jesienią z pewnym jegomościem; choć fala naj­jaskrawszych kolorów przetoczyła się parę tygodni wcześniej, rozmówca mój i tak był wielce zaskoczony i nie chciał uwierzyć, że krajobraz wyglądał jeszcze barwniej. Nie słyszał dotąd o podobnym zjawisku. Mało który mieszczuch oglądał je na własne oczy, a na dodatek większość prędko o nim zapomina.

Zdaje się, że mylą odmienione liście z liśćmi uwiędłymi, choć to jakby mylić jabłko dojrzałe ze zgniłym. Ja sam zmianę koloru liścia uważam za dowód osiągnięcia późnej i pełnej dojrzałości, podobnie jak to się ma z owocami. Z reguły najsampierw zmieniają się liście najniższe i najstarsze. Ale jak owad o doskonałych skrzydłach i wyjątkowo jaskrawym kolorze żyje krótko, tak i liście dojrzewają, by wkrótce opaść.

Każdy owoc, dojrzawszy, przybiera jasny kolor, zaraz przed spadnięciem, gdy zaczyna fazę żywota bardziej samodzielną i indywidualną, potrzebując mniej pożywienia z ziemi czerpanego przez łodygę oraz ze słońca i powietrza. Podobnie sprawa wygląda w przypadku liści. Fizjolog powie, że to „kwestia zwiększonej absorpcji tlenu”. Taką wykładnię podaje nauka, prezentując po prostu fakt. Mnie jednak bardziej interesuje pąsowy policzek aniżeli to, co jada jego właścicielka. Liście i trawy, będące osłonką ziemi, muszą przybrać mocną barwę, dowód dojrzałości – jak gdyby cały świat był owocem na łodydze skierowanym ku słońcu.

Kwiaty to po prostu kolorowe liście, dojrzałe owoce. Jadalną część większości owoców fizjolodzy określają mianem „parenchymy” lub „miękiszu liścia”, z którego te owoce powstały.

Apetyty nasze z reguły sprawiają, że o dojrzałości i o tym, co jej towarzyszy – o barwach, miękkości, doskonałości – myślimy jeno w odniesieniu do owoców właśnie. Łatwo nam zapomnieć, że Natura co roku odbywa wielkie zbiory tego, czego nie jemy, a nawet prawie w ogóle nie wykorzystujemy. Na wystawach ogrodniczych i pokazach bydła prezentuje się owoce, co uważamy za wielką atrakcję, choć przecież przeznaczenie ich jest mało szlachetne i nie urodę w nich głównie cenimy. A tymczasem w miastach i w ich okolicach co roku odbywa się pokaz innych owoców, nieskończenie wystawniejszy, choć jedyny apetyt, jaki mogą one zaspokoić, to nasz apetyt na piękno.

Październik to miesiąc malowanych liści. Ich intensywny blask skrzy się wszędzie dokoła. Owoce, liście i nawet światło dnia nabierają jasności zaraz przed jesienią, albowiem rok zbliża się ku końcowi. Można rzec, że październik jest niczym zachód słońca, a listopad niczym zmierzch.

Pomyślałem niegdyś, że warto by zebrać po jednym okazie liścia z każdego przeistaczającego się drzewa, krzewu i z każdej rośliny, kiedy liście te nabierają najwyrazistszej barwy w swej wędrówce od zieleni do brązu. Następnie zamierzałem odrysować ich kształty i dokładnie skopiować kolor. Powstałaby wówczas książka Październik albo Barwy jesieni. Na początek te, które czerwienią się pierwsze, czyli wiciokrzew, następnie klon, hikora i sumak oraz inne liście, pięknie nakrapiane, a mniej sławne, aż wreszcie dąb i osika. Jakąż pamiątką jesieni byłaby ta książka! W dowolnym momencie roku można by, przewracając kartki, iść wśród jesiennych drzew. A jeszcze lepiej, gdyby udało się zachować same niewyblakłe liście. Niewielkie osiągnąłem jednak postępy. Zamiast tego postanowiłem opisać wszystkie te jasne barwy w kolejności ich pojawiania się. Poniższe to wybór z mych notatek. […]

Czerwień klonu

Klon czerwony zaczyna dojrzewać z reguły przed 25 września. Niektóre większe okazy drzewa zmieniały się ostentacyjnie już od tygodnia i teraz są wyjątkowo jaskrawe. Zauważam pewien drobny klon po pół mili wędrówki przez łąkę. Odcina się od zielonego zagajnika; czerwieńszy jest niźli jakiekolwiek kwiaty spotykane latem na gałęziach, a i bardziej widoczny. Obserwowałem to drzewo przez kilka lat i każdej jesieni przechodzi ono przemianę wcześniej niż jego brać, niczym owoc, który dojrzewa jako pierwszy. Ów klon zapowiada zapewne nadejście nowej pory roku. Żal by mi było, gdyby został ścięty. Znam jeszcze rosnące w innych częściach naszego miasta bodaj dwa lub trzy podobne drzewa, które można by rozsławić jako pierwsze zwiastuny wrześniowej pory, a ich żołędzie zachwalać na rynku niczym nasiona rzodkiewek, gdybyśmy tylko równie dużą wagę do nich przywiązywali.

Na razie owe krzewy gorejące stoją głównie na skrajach łąk albo spostrzegam je z daleka tu i ówdzie na wzgórzach. Czasem widzę wiele drobniejszych klonów pośród bagien. Nabrały już barwy karmazynowej, choć drzewa wokół nich są wciąż najzupełniej zielone – tym bardziej klony wydają się więc jaskrawsze. Potrafią cię zaskoczyć. Kiedy idziesz przez pole wczesną jesienią, zda ci się, że widzisz wesoły obóz czerwonoskórych albo innych mieszkańców lasu, którzy zjawili się tu po cichu.

Pojedynczy, zupełnie szkarłatny klon, widziany na tle swych pobratymców nadal okrytych świeżą zielenią albo pośród drzew wiecznie zielonych, bardziej może w pamięci utkwić niż całe zagajniki. Jakże to piękne, gdy drzewo jest niczym ogromny, czerwony, soczysty owoc, gdy płonie każdy liść, od najniższej gałązki po sam czubek, zwłaszcza jeśli oglądasz je pod słońce! Nie znajdziesz chyba bardziej niezwykłego widoku. Dostrzeżesz taki klon z odległości wielu mil i nie dasz wiary, jak bardzo jest jaskrawy. Gdyby owo zjawisko wystąpiło tylko jeden jedyny raz, natychmiast stałoby się częścią mitologii i byłoby przekazywane potomnym w opowieściach.

Drzewo, co dojrzewa przed swymi braćmi, zyskuje wyjątkową widoczność, czasem na tydzień albo dwa. Podnieca mnie ten widok: szkarłatny sztandar pośród pułku zielonych mundurów. Zbaczam pół mili z drogi, by mu się bliżej przyjrzeć. Pojedyncze drzewo staje się klejnotem całej łąki w dolinie, a cały otaczający je las od razu wydaje się dzięki niemu ożywiony.

Niewielki klon czerwony rósł może daleko, milę od drogi, u wejścia do opuszczonej doliny, niezauważony przez nikogo. Gorliwie wypełniał tam swe klonowe obowiązki, całą zimę i całe lato, żadnego nie zaniedbał. Rósł w górę, więc stał się bliższy niebu, niż był wiosną. Wydzielał soki, zapewniał schronienie zbłąkanym ptakom. Gdy dojrzały jego nasiona, powierzył je wiatrom i mógł pomyśleć z zadowoleniem, że tysiąc nowych, małych, posłusznych klonów zaczęło gdzieś życie. Dobry to przedstawiciel swego gatunku. Jego liście pytały od czasu do czasu szeptem: „Kiedy się zaczerwienimy?”. I wreszcie teraz, we wrześniu, miesiącu podróży, gdy ludzie spieszą nad morze, w góry lub nad jeziora, ten skromny klon, choć nie rusza się ani o krok, sięga po sławę. Wciąga szkarłatny sztandar na wzgórze. W jedenastej godzinie roku drzewo, którego nikt by nie dostrzegł, gdy było najbardziej pracowite, ukazuje się wreszcie w swej dojrzałości i w swych czerwieniach nieuważnemu podróżnikowi w oddali, odciąga jego myśli od pokrytej kurzem drogi do tej samotni, gdzie dzielnie roś­nie. Mieni się krzykliwie, cnotliwe i piękne, jak na klon – Acer rubrum – przystało. Szkarłat świadczy o jego cnotach, nie o grzechach.

Choć klon czerwony to najbardziej szkarłatne z naszych drzew, ustępuje sławą klonowi cukrowemu, a Michaux w swoim The North American Sylva nie wspomina nawet o jego jesiennych kolorach. Około 2 października drzewa te, zarówno mniejsze, jak i większe, nabierają niezwykle jaskrawych barw, mimo że wiele z nich wciąż pozostaje zielonymi. Zdają się rywalizować ze sobą i zawsze jedno będzie się wyróżniało czerwienią, przeto nawet z oddali przyciągnie nasz wzrok. Duży zagajnik klonów czerwonych w szczytowym okresie przemiany to bodaj najjaskrawsze, co można zobaczyć w mojej okolicy, wiele bowiem drzew tych tu roś­nie. Różnią się znacznie od siebie kształtem i kolorem. Wiele spotkamy po prostu żółtych, jeszcze więcej szkarłatnych albo karmazynowych, w intensywniejszej czerwieni. Spójrz z oddali, może z odległości ćwierć mili, na zagajnik klonów przemieszanych z sosnami u stóp wzgórza, na którym rosną te drugie. Ukaże ci się wówczas w pełni ten efekt kolorystyczny, a przy tym nie ujrzysz niedoskonałych liści. Żółte, szkarłatne i karmazynowe ognie płonąć będą wśród zieleni. Niektóre klony też są jeszcze zielone: żółć lub czerwień dopiero liznęła ich korony. Inne pokryły się już szkarłatem. Jedne mają regularny, symetryczny kształt oraz gałęzie, co rozchodzą się jak żyłki liścia. Z kolei drugie są mniej harmonijne. Kiedy lekko przechylę głowę, nie dostrzegam pnia drzewa, lecz żółte bądź szkarłatne chmury, wieńce albo tumany śniegu nawiewane przez wiatr. Zagajnik nabiera piękna o tej porze roku, choć bowiem mogą w nim ros­nąć drzewa tylko jednego gatunku, przestaje być jednolitą masą koloru – wydaje się, że składają się na niego różne drzewa o różnych barwach i odcieniach, a każda korona wygląda inaczej i każda odcina się od pozostałych. Mimo to malarz oszczędziłby sobie wysiłku i nie namalowałby ich w całej tej różnorodności.

Jasnym popołudniem idę przez łąkę ku rudobrunatnemu grzbietowi niskiego wzniesienia i pięćdziesiąt prętów przed sobą, pod słońce, widzę naraz szczyt klonowego zagajnika. Szeroki jest chyba na dwadzieścia prętów, a długi na dziesięć. Jaskrawe szkarłaty, pomarańcze i żółcie mogą się równać z każdym kwiatem i każdym owocem, z każdą namalowaną kiedykolwiek barwą. Podchodzę bliżej. Grzbiet wzgórza, będący niczym dolna rama obrazu, odsłania coraz więcej głębi barw zagajnika, więc odnosi się wrażenie, że cała dolina wypełniona jest kolorami. Można by się spodziewać, że zjawią się poborcy podatków i ojcowie miasta, chcący sprawdzić, co też wyczyniają te drzewa w swej bujności – czy aby nie szykują się tu jakieś psoty? Nie wiem, co porabiali purytanie w owej porze roku, kiedy klony rozpalają się szkarłatem. Z pewnością nie odprawiali wówczas nabożeństw w zagajnikach. Przeciwnie, może celowo budowali ciemne domy modlitewne i odgradzali je płotami?

Wiąz

Również teraz, 1 października albo trochę później, szczyt swego jesiennego piękna osiągają wiązy. Ogromna, brązowawo-żółta masa ich liści, ciepła jeszcze po wyjęciu z wrześniowego pieca, wisi nad gościńcami. Liście owe są w pełni dojrzałe. Czy taką samą dojrzałość osiągają ludzie żyjący w ich cieniu? Patrzę na naszą ulicę, przy której rosną wiązy – zarówno pod względem kształtu, jak i koloru przypominają mi one żółcące się snopy zboża, jak gdyby sianokosy odbyły się w samej osadzie. Powinniśmy móc wreszcie znaleźć nieco dojrzałości i charakteru w myślach mieszkańców, bo przecież jakże pod tymi jaskrawymi, szeleszczącymi żółtymi liśćmi, gotowymi spadać na głowy przechodniów, istnieć mogłoby jakiekolwiek prostactwo czy infantylność myśli albo czynu? Widzę, jak sześć dużych wiązów chyli się nad domem, i czuję, jak gdybym znalazł się wewnątrz wielkiej dyni, jak gdybym sam był jej miąższem, choćby cokolwiek zwłókniałym i zbyt pełnym pestek. Czymże jest wiąz pospolity, zielony niczym ogórek poza sezonem, co nie wie, że już nie jego pora, jeśli porównać go ze złocistą dojrzałością amerykańskiego wiązu? Warto by porozsadzać więcej tych drzew, choćby ze względu na ich wartość jesienią. Pomyślcie o owych ogromnych parasolach nad naszymi głowami i domami. Niech ciągną się przez wiele mil, niech uczynią osadę jedną zwartą całością – niech powstanie ulmarium, będące zarazem szkółką, w której rosnąć będą ludzie! Wiązy łagodnie, niepostrzeżenie zrzucają ciężar, który dźwigają, i przepuszczają słońce, gdy tylko go potrzeba. Liście ich po cichu spadają na nasze dachy i ulice. Parasol nad osadą zamyka się. Widzę handlarza zbożem, który wjeżdża do osady i znika pod baldachimem wiązów jak w ogromnym spichlerzu. Też kusi mnie, by się tam znaleźć. Pragnę łuskać moje myśli, gdyż te suche są i dojrzałe, gotowe, by je obierać. Ale niestety! Spodziewam się, że zostaną mi głównie łupiny, nędzne ziarno nadające się jeno na cienką kaszkę. Tyle bowiem zbierzesz, ile zasiałeś.

Opadające liście

[…] Idę nad rzekę dzień po największej fali opadania liści, 16 października, i znajduję moją łódkę. Liście wierzby, pod którą zacumowałem, leżą na dnie i na siedziskach. Wypływam więc z tym ładunkiem i słyszę, jak szeleści pod mymi stopami. Jeśli opróżnię łódkę, nazajutrz znów się zapełni. Nie traktuję liści jak śmieci, które trzeba usunąć, ale raczej jak słomę czy inną wyściółkę dna. Wpływam na rzekę Assabet, poroś­niętą z obu stron drzewami. Całe floty liści unoszą się na powierzchni, zmierzając ku morzu. Sporo mają miejsca z lewej i prawej. Natomiast nieco dalej przy brzegu gęstsze są niż piana, pokrywają powierzchnię wody na pręt szerokości pod olchami, guzikowcami i klonami. Wciąż są zupełnie lekkie i suche, ich włókna się nie rozluźniły. Na skalistym zakręcie rzeki zatrzymuje je poranny wiatr, czasem więc tworzą szeroki i gęsty półksiężyc w poprzek rzeki. Kieruję dziób łodzi w tamtą stronę i wywołuję falę. Ta uderza suche liście – i jakże przyjemny dźwięk się rozlega, gdy ocierają się o siebie. Niekiedy odsłaniają wodę pod spodem. Zdradzają też każdy krok żółwia leśnego stąpającego na brzegu. W połowie rzeki, kiedy wiatr się wzbiera, słyszę, jak fruną, szeleszcząc. Dalej obracają się w jakimś wirze rzecznym, choćby koło choin, gdzie woda jest głęboka, a prąd silnie podmywa brzegi.

Zdarza się po południu takiego dnia, kiedy rzeka jest spokojna i pobłyskuje, że wiosłuję pomału z głównym nurtem aż do cichej zatoczki. Tam nieoczekiwanie otaczają mnie nieprzeliczone liście, towarzysze mojej podróży. Zda się, że łączy nas ten sam cel – czy może raczej jego brak. Widzę wielką flotę rozproszonych liściowych łódeczek, pośród której wiosłuję, w tej spokojnej zatoczce, i każda łódeczka jest zawinięta po obu stronach przez zręczne słońce, każdy nerw zesztywniały – a są tu łodzie wszelakich rodzajów, pewnie i łódź Charona, przy czym jedne mają wysokie dzioby i rufy niczym dostojne starożytne statki i ledwo kołyszą się w powolnym nurcie – oto więc wielkie floty, łódeczki stłoczone gęsto jak tłum zmierzający na targ w jakimś chińskim mieście, w Kantonie albo może i u nas, w Nowym Jorku. Jakże łagodnie zostały zwodowane! Bez gwałtu, bez przemocy, choć może przy ich spuszczaniu na wodę serca biły mocniej. Kolorowe kaczki, w tym przepiękne karolinki, często przybywają tu pławić się pośród malowanych liści niczym łodzie jeszcze szlachetniejszego modelu.

Jakże zdrowe napoje ziołowe rozlewają się teraz na bagnach! Jakże silnym lekarstwem są zapachy rozkładających się liści! Deszcz pada na świeżo wyschnięte liście i zioła, przemienia wodę w rowach i kałużach w herbaty – zielone, czarne, brązowe i żółte, o najprzeróżniejszej mocy. Starczy to wszystko, by przyroda się rozplotkowała. Nieważne, czy naprawdę będziemy pić, czy też nie – liście, wysuszone przez Naturę, mają tak rozmaite, czyste i delikatne odcienie jak sławne herbaty Orientu.

Mieszają się tu przeróżne gatunki: dąb i klon, kasztan i brzoza. Nie zaśmiecają jednak otoczenia, Natura to bowiem doskonały rolnik i potrafi wszystkie je wykorzystać. Jakże wielki plon spada co roku na ziemię! Oto prawdziwe żniwa, z którymi nie może się równać zbiórka zwykłych zbóż. Drzewa z procentem spłacają ziemi zaciągniętą pożyczkę. Gruba warstwa liści użyźni glebę i tak oto w piękny sposób Natura zapewnia sobie nawóz. Śmieszą mnie ci, co tymczasem gadają mi o siarce i o kosztach jej transportu. Rozkładanie się liści wzbogaca nas wszystkich. Bardziej interesują mnie te zbiory niż angielska trawa czy kukurydza, przygotowują one bowiem dziewicze gleby pod przyszłe pola i lasy, które wykarmią ziemię. Utrzymują domostwo nasze w dobrym stanie.

A pod względem piękna żaden inny plon się nie umywa. Nie tylko mamy tu typowy żółty kolor zbóż, ale niemal wszystkie znane nam barwy, nie wyłączając błękitu. Jest zarumieniony wcześnie klon, trujący bluszcz, który grzechy swe ubiera w szkarłat, morwowy klon, bogata żółć topoli, jaskrawoczerwone borówki, którymi wymalowane są grzbiety wzgórz. Mróz tylko ich dotknie i jakimże deszczem spadać będą następnego dnia! Ziemia jest cała upstrzona liśćmi. One jednak wciąż żyją w glebie, użyźniając ją i rozwijając. Żyją też w lasach, co na glebie takiej rosną. Spadają, lecz z czasem powrócą, przenikną wyżej za sprawą subtelnej chemii – trafią do soku drzew, do pierwszych owoców nowego drzewka i wreszcie przyozdobią jego koronę, gdy z upływem lat stanie się monarchą lasu.

"Jesienny krajobraz o zmierzchu", 1885 r., Vincent van Gogh, Centraal Museum, Utrecht
„Jesienny krajobraz o zmierzchu”, 1885 r., Vincent van Gogh, Centraal Museum, Utrecht

Miło jest chodzić po dywanie tych świeżych, suchych, szeleszczących liści. Jakże pięknie idą do grobu! Jak spokojnie kładą się, by obrócić się w pleśń! Malowane tysiącami odcieni, udają się na ostatni spoczynek lekko i wesoło. Nie robią sobie grobowca, który obrośnie kwiatami, lecz rozsiewają się radośnie. Wybierają kwaterę i nie zamawiają żadnego żelaznego ogrodzenia. Szepczą o tym po całym lesie. Niektóre kładą się tam, gdzie pod ziemią gniją ciała ludzi, by spotkać je w pół drogi. Ile jeszcze trzepotów, zanim spoczną w ciszy! Rosły tak wysoko, a teraz zadowolone obracają się w pył, bez protestu rozkładają się u stóp drzew, by zapewnić pożywienie swym potomkom, co też będą szeleścili w górze. Uczą nas, jak umierać. I ciekawe, czy przyjdzie czas, kiedy ludzie głoszący wiarę w nieśmiertelność legną spokojni, dojrzali oraz gotowi i pogodnie – jak przystoi w babie lato – rozstaną się ze swymi ciałami, jak wcześniej rozstawali się z włosami i paznokciami.

Kiedy opadają liście, cała ziemia staje się cmentarzem, po którym miło chodzić. Uwielbiam wędrować po tych grobach i o nich rozmyślać. Żadnych kłamstw, żadnych pustych epitafiów. Nie posiadasz kwatery na cmentarzu Mount Auburn? Znajdziesz swoje miejsce na tym pradawnym, rozległym cmentarzysku – i nie będziesz musiał się o nie licytować. Wystarczy terenu. Krwawnica rozkwitnie, spizela polna zaśpiewa nad twoimi kośćmi. Leśnik i myśliwy będą twymi kościelnymi, dzieci będą się tu swobodnie zapuszczały. Pójdźmy po tym cmentarzu liści – oto twój prawdziwy Green-Wood Cemetery.

Klon cukrowy

Nie myśl jednak, że świetność roku już przeminęła. Jeden zielony liść nie czyni lata, a jeden opadły liść nie czyni jesieni. Najmniejsze klony cukrowe na naszych ulicach dają wspaniały pokaz już 5 października. Patrzę na Main Street i widzę malowane parawany rozstawione przed domami. A jednak wiele z nich wciąż się zieleni. A potem, około 17 października, kiedy większość klonów czerwonych i klonów srebrzystych jest już naga, duże klony cukrowe wchodzą w okres świetności. Jaśnieją żółcią i czerwienią, ukazują zaskakująco jaskrawe i delikatne odcienie. Niezwykłe są ich kontrasty: czasem do połowy pokrywa je rumiana czerwień, od połowy zaś zieleń. Przeradzają się w gęstwinę głębokiej żółci i szkarłatu. Stają się najjaskrawszymi drzewami na ulicy.

Duże osobniki na naszych publicznych błoniach wyglądają szczególnie pięknie. Dominuje delikatna żółć, cieplejsza niż złoto albo szkarłatne policzki. Jeśli jednak stanąć po wschodniej stronie błoni tuż przed zmierzchem, kiedy światło przebija przez liście, widać, że żółć ta potrafi przerodzić się w jednolitą czerwień, zwłaszcza na tle bledszego wiązu rosnącego w pobliżu. Mam przed sobą wielkie owalne korony żółci i szkarłatu. Słoneczne ciepło babiego lata wydaje się pochłaniane przez liście. Te rosnące najniżej mają zazwyczaj najdelikatniejszy kolor, przywodzący na myśl cerę młodzieńca. Dziś na błoniach odbywa się licytacja, ale trudno dostrzec zwyczajową czerwoną flagę pośród tych płomiennych kolorów.

Ojcowie miasta nie przewidzieli raczej takiego wspaniałego sukcesu, kiedy sprowadzili z odległej części kraju proste pnie z poobcinanymi czubkami i nazwali je klonami cukrowymi. Pamiętam, że kiedy je rozsadzono, asystent kupca z sąsiedztwa dla żartu zasiał przy nich fasolę. Drzewa, przezywane wówczas tyczkami, stanowią dziś bez wątpienia najpiękniejszą ozdobę naszych ulic. Warte są więcej, niż kosztowały (uwzględniając nawet fakt, że jeden z radnych przeziębił się podczas ich sadzenia i umarł), choćby dlatego, że zawsze z nadejściem października sycą oczy dzieci swymi kolorami. Nie prośmy, by dały wiosną cukier, skoro jesienią zapewniają nam tak piękny widok. Prywatne bogactwo odziedziczą nieliczni; tu, na publicznych błoniach, majątek jest równo rozdzielony. I wszystkie dzieci mogą cieszyć się tymi złotymi żniwami.

Drzewa z pewnością powinny być sadzone na ulicach ze względu na ich październikową wspaniałość, choć wątpię, czy Towarzystwo Przyjaciół Drzew kiedykolwiek brało to pod uwagę. Ale czy nie sądzicie, że poprawi to los dzieci wychowujących się pod klonami? Setki oczu chłoną te kolory. Drzewo to nauczyciel, co nawet wagarowicza przyciągnie i coś mu wpoi. Ba, w szkołach ani wagarowicz, ani prymus nie uczą się kolorów. Tu zaś mamy prawdziwe barwy, lepsze niż w witrynach aptek i sklepów. Szkoda, że na ulicach nie spotkamy już klonów czerwonych ani orzeszników. W naszej palecie brakuje sporo farb. Moglibyśmy zapewnić młodzieży naturalne kolory. Gdzież indziej młodzi mogą je studiować? Jakaż akademia sztuk pięknych się tu równa? Pomyślcie tylko: ileż nauki pobrałyby dzięki jesiennym barwom oczy wszelkiego rodzaju malarzy, producentów tkanin albo papieru, grafików i niezliczonych innych ludzi. Papeteria bywa kolorowa, ale nigdy nie są to kolory tak różnorodne jak na pojedynczym drzewie. Jeśli chcesz poznać różne odcienie jednej barwy, wystarczy spojrzeć na koronę drzewa albo na las. Liście nie zostały pokolorowane tym samym barwnikiem jak w farbiarni – malowało je światło o nieskończenie różnych natężeniach, następnie zaś suszyły się pomału na gałęziach. […]

Wróćmy jednak do klonów. Żebyśmy poświęcali chronieniu ich chociaż połowę wysiłku, jaki wkładamy w sadzenie, zamiast jak głupcy wiązać do nich konie…

Czemu ojcowie ustanowili tę doskonale żywą instytucję, zanim jeszcze pojawił się Kościół? Instytucję, która nie potrzebuje napraw ani malowania, bo sama wciąż się rozwija? Oczywiste, chyba że:

Wili się w smutnej świadomości,

Że nie uwolnią się od Boga.

Nie przypuszczali, sadząc drzewa,

Ile przybiorą one piękna.

Zaprawdę, klony są niczym kapłani, na których nie trzeba wiele łożyć. Ich kazania trwają pół wieku, wiek, półtora – i cały czas są wygłaszane z takim samym namaszczeniem, wciąż tak samo dobitnie. Słuchają ich kolejne pokolenia. Najskromniejszą odpłatą będzie zapewnienie starzejącym się klonom odpowiednich braci, gotowych podjąć dzieło.

Dąb szkarłatny

Dąb szkarłatny należy do rodzaju słynącego z pięknych liści, ale sądzę, że wyprzedza krewniaków. Oceniam to na podstawie bezpośredniej znajomości tuzina gatunków dębu oraz szkiców przedstawiających wiele innych.

Stań pod tym drzewem i spójrz, jak cudownie rysują się liście na tle nieba. Z każdego nerwu głównego wyrasta po kilka zaostrzonych blaszek, co przypomina podwójne, potrójne lub poczwórne krzyże. Są o wiele bardziej eteryczne niż liście innych dębów, mniej zwarte, mniej zaokrąglone. Zdają się przez to topnieć w świetle i rzadko mogą przesłaniać widok. Liście młodych osobników, podobnie jak liście innych gatunków dębu, sprawiają wrażenie prostszych, masywniejszych. Te tutaj rosną jednak wysoko na starych drzewach. Mniej łączy je z ziemią; zamiast tego z każdym rokiem bliżej bratają się ze światłem. Składają się z najmniejszej możliwej ilości materii, kierując się jak najbardziej ku niebu. Tańczą tam lekko, ramię w ramię ze słońcem – i wspaniałe wychodzą z tego pary. Tak gładkie i smukłe są liście dębu, że w owym splecionym tańcu trudno określić, co jest liściem, a co światłem. A kiedy nie wieje żaden zefir, stają się zdobnym maswerkiem w oknie lasu.

Miesiąc później wyściełają tam ziemię, leżą jeden na drugim pod mymi stopami i znów uderza mnie ich piękno. Z wierzchu są brązowe, od spodu zaś fioletowe. Wąskie blaszki i głębokie wcięcia, sięgające prawie do nerwu głównego, sugerują, że materiał był tani – albo że nie szczędzono kosztów ich stworzenia, skoro tak wiele ostatecznie wykrojono. A może to one stanowią pozostałość po wykrawaniu? Kiedy widzę je leżące na ziemi, przywodzą na myśl ścinki tkaniny.

Przynieś liść taki do domu i w wolnej chwili obejrzyj go przy kominku. Wygląda jak czcionka – nie oksfordzka ani nie baskijska, nie jest to też pismo klinowe i nie znajdziemy go na Kamieniu z Rosetty. Pewnego dnia warto jednak skopiować ów kształt w postaci rzeźby. Cóż za dzika, a zarazem przyjemna linia, połączenie łagodnych krzywizn i kątów! Oko z równie wielką przyjemnością spoczywa na tym, co nie jest liściem, i na tym, co nim jest – na szerokich, swobodnych, otwartych wcięciach i na długich, ostro zakończonych blaszkach. Prosty owalny obrys zawarłby to wszystko – lecz jakże bogatszy jest teraz wygląd liścia! Pół tuzina głębokich wycięć przyciąga oko i myśl patrzącego. Gdybym nauczał rysunku, poleciłbym moim podopiecznym, by szkicowali te liście. Nauczyliby się wówczas rysować pewnie i z wdziękiem. […]

Podczas przechadzek odważ się na małą przygodę. Wspinaj się na wzgórza! Jeśli pod sam koniec października staniesz na pagórku pod naszym miastem – a zapewne w swoich stronach także – i spojrzysz na las, ujrzysz to, co próbowałem opisać. A nawet i więcej, jeśli tylko jesteś gotowy widzieć, gotowy szukać. W przeciwnym razie, choć mówimy tu o zjawiskach powszechnych i powtarzalnych, choćbyś przez całe życie chodził po wzgórzach i w dolinach, las jesienny będzie ci się zdawał jeno uschnięty i zbrązowiały. Rozmaite przedmioty są przed nami ukryte nie dlatego, że coś je przesłania, lecz dlatego, że nie dość skupiamy na nich oczy i umysły. Oko to jedynie galareta, więc nie ma mocy, by dostrzegać. Nie zdajemy sobie sprawy, jak szeroko i daleko możemy widzieć – albo jak wąsko i blisko. Dlatego właśnie większość zjawisk naturalnych jest przed nami schowana. Ogrodnik widzi tylko ogród. Podaż zaspokaja popyt, podobnie jak w gospodarce. Przyroda nie rzuca pereł przed wieprze. Dokoła zobaczyć możemy tylko tyle piękna, ile jesteśmy gotowi ujrzeć, i ani odrobiny więcej. A to, co jeden człowiek zobaczy, stojąc na danym wzgórzu, różni się od tego, co zobaczy drugi, tak bardzo, jak ludzie ci różnią się między sobą. Gdy wędrujesz, dąb szkarłatny musisz mieć w pewnym sensie w swoich oczach. Niczego nie zobaczymy, póki nie owładnie nami idea owego czegoś, póki nie umieścimy tego w umyśle. […]

Kolorowe liście, o których tu pisałem, nie są wyjątkiem, lecz regułą. Sądzę bowiem, że wszystkie liście, nawet trawy i mchy, nabierają jaskrawszych barw, zanim opadną lub umrą. Kiedy starannie obserwujesz przemiany najskromniejszych choćby roślin, odkryjesz, że prędzej czy później każda przybiera właściwy sobie jesienny odcień. A jeśli podejmiesz zadanie spisania listy owych jaskrawych odcieni, będzie ona prawie równie długa jak katalog roślin w twojej okolicy.

Czytaj również:

Wiosna nad stawem Walden Wiosna nad stawem Walden
i
Marta Ludwiszewska
Żywioły

Wiosna nad stawem Walden

Henry David Thoreau

Zamieszkałem w lesie zwabiony myślą, że będę miał czas i sposobność obserwować nadejście wiosny. Gdy widzę z jednej strony uśpione zbocze, z drugiej zaś owo bujne listowie wyrzeźbione w ciągu godziny, wzruszam się tak, jak gdybym w szczególny sposób znalazł się w pracowni artysty.

Skoro na głównych szlakach wodnych ruszają lody, na stawie kra pęka zazwyczaj szybko; nawet przy niskiej temperaturze woda poganiana przez wiatr kruszy okoliczny lód. Tego jednak roku wszystko wyglądało inaczej na Waldenie, albowiem lód spłynął tylko po to, aby wkrótce staw na nowo nim się pokrył. Zawsze kra pęka tutaj później aniżeli na okolicznych jeziorkach, dlatego że Walden jest głębszy i nie mają w nim ujścia strumienie, które by stopiły ją albo skruszyły. Nigdy nie słyszałem o tym, aby pękała w środku zimy, nie wyłączając przełomu lat 1852–53, kiedy to zimowa zawierucha wystawiła stawy na ciężką próbę. Pęka zazwyczaj około pierwszego kwietnia, w tydzień czy dziesięć dni później niż na stawie Flinta i Fair Haven. Zaczyna topnieć od północnego brzegu i na płyciznach, czyli tam, gdzie woda najpierw zamarza.

Czytaj dalej