Piaskowiec trwalszy od spiżu Piaskowiec trwalszy od spiżu
Opowieści

Piaskowiec trwalszy od spiżu

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

W wieku 29 lat Lonnie Holley zmagał się z depresją. Miał długi, problemy z alkoholem, a za sobą pełne traum dzieciństwo, którego wspomnienia często go nawiedzały. Mówiąc o tamtych czasach, Amerykanin wspomina nawet nieudaną próbę samobójczą. Nie porzucił jeszcze tych zamiarów, kiedy spadł na niego kolejny cios. Jego dwie małe siostrzenice zginęły w pożarze. Rodzina siostry była tak biedna, że nie było jej stać na zakup nagrobków. Holley postanowił pomóc, ciosając z piaskowca pomniki dla zmarłych dziewczynek. I nagle w samym środku beznadziei poczuł zaskakującą ulgę. Błogi, dawno nieodczuwany spokój, który towarzyszył mu podczas pracy. Holley postanowił więc rzeźbić dalej. Wokół jego domu wyrastały kolejne instalacje ze znalezionych w okolicy rupieci. Święte figury i patriotyczne symbole, kable i druty, zdezelowany sprzęt ADG i RTV – wszystko to stanowiło budulec tej niecodziennej wystawy. Wraz z kolejnymi pytaniami o nazwisko artysty, którego rzeźby trzymał w ogródku, rzeźbiarz outsider nabrał dość pewności siebie, by zainteresować swoją działalnością miejscowe muzeum. Reakcja przeszła jego oczekiwania. Od tamtego czasu prace Holleya wystawiano nie tylko w najbardziej prestiżowych galeriach, lecz także w siedzibie ONZ czy Białym Domu.

Nic dziwnego, że kariera artysty outsidera zaczęła się od nagrobków, bo od najmłodszych lat Holley balansował na granicy życia i śmierci. Jak twierdzi, był jednym z dwadzieściorga siedmiorga dzieci i został zabrany od matki w wieku kilku lat, by ostatecznie zostać sprzedanym za butelkę whisky rodzinie plantatorów. Przez lata dzieciak pracował w warunkach nieodległych od niewolnictwa. Trafił też do zlokalizowanego w Alabamie poprawczaka, gdzie, jak twierdzi, był bity do nieprzytomności za kolejne próby ucieczki. Jako nastolatek został też potrącony przez samochód i przez trzy miesiące był w śpiączce. Pierwsze 30 lat życia – aż do sięgnięcia po piaskowiec – były dla Holleya udręką. Następne trzy dekady były bardziej udane. Jednak dopiero po sześćdziesiątce kariera Amerykanina rozkręciła się na dobre. Dokonał się w niej też zaskakujący zwrot. Holley został muzykiem.

Wydany w tym roku album MITH to już trzecia publikacja Holleya, ale pierwsza, która odbiła się tak szerokim echem. A przecież to na poprzednich muzycznemu samoukowi towarzyszyli ulubieńcy amerykańskiej alternatywy: Bradford Cox z Deerhunter oraz Cole Alexander z Black Lips. Status MITH może wynikać z prostej przyczyny – to najdojrzalszy album w dyskografii Holleya. Płyta przejmująca w warstwie lirycznej, intrygująca nietypowym zestawieniem instrumentów, które podążają za niezwykłą ekspresją wokalisty, eksplorując free jazz, bluesa, gospel czy eksperymentalny folk. Przede wszystkim jednak MITH promował bardzo mocny singiel. I Woke Up in a Fucked-Up America to przejmujący lament nad krajem, który pod przywództwem Donalda Trumpa przywołuje duchy rasistowskiej przeszłości. Koszmary, z których Holley miał nadzieję wybudzić się 40 lat temu. Te proste, mocne wersy śpiewane rozedrganym głosem przez Afroamerykanina pamiętającego prawa Jima Crowa brzmią wiarygodnie. Ich przekaz wzmacniają potężne uderzenia perkusji oraz przeszywające dźwięki puzonu. Te wszystkie elementy sprawiają, że nie da się sprowadzić tego utworu do miana „histerycznej reakcji” czy „przejaskrawionej publicystyki”. Emocje, które towarzyszą Holleyowi, są bowiem głęboko zakorzenione w jego historii, są prawdziwe.

Ku mojej uciesze głośne I Woke Up in a Fucked-Up America nie dominuje nad resztą trzeciej płyty Holleya. Mało tego, jest na niej kilka utworów, do których wracam chętniej. Pieśni zakorzenionych głęboko w trudnej historii Afroamerykanów, ale odnoszących się też do współczesności. Otwierające płytę I’m a Suspect podejmuje temat profilowania rasowego, a 17-minutowe I Snuck Off the Slave Ship to dzieło godne – przywoływanego często w kontekście tej płyty – Gila Scotta-Herona (warto zaznaczyć, że jest to braterstwo na poziomie publicystycznym, ideowym – wokalnie nadeskpresyjny, przeciągający sylaby i nieustannie zmieniający barwę głosu Holley nie mógł być dalej od stonowanego „ojca chrzestnego rapu”). W tym trwającym prawie 18 minut utworze Holley przywołuje bolesną historię Afroamerykanów, zwracając uwagę na nowe formy zniewolenia. To także pieśń o potędze wyobraźni i artystycznej kreatywności, które pozwalają wyrwać się z nawet najbardziej ponurych miejsc. Po raz kolejny siła tej uwagi płynie z jej autobiograficznego charakteru. Znów bowiem wracamy do dwóch nagrobków, które pozwoliły Holleyowi wyjść z depresji i dotrzeć aż tutaj, do nagrania MITH. Do pomników, które choć wykonane z piaskowca, okazały się trwalsze niż spiżowe.

Czytaj również:

Bierz, co chcesz Bierz, co chcesz
Opowieści

Bierz, co chcesz

Jan Błaszczak

Kiedy osiem lat temu recenzowałem poprzednią płytę Daughters, zwracałem uwagę na jej duże podobieństwo z dokonaniami No Means No i – przede wszystkim – Jesus Lizard. Ostatecznie rekomendowałem album „Córek”, pisząc: „nawet jeśli w posagu dostały tylko prostotę i brutalność, to będziecie mieli przynajmniej fajnych teściów”. I rzeczywiście w 2010 r. słuchałem tych nagrań na okrągło, ale miałem też świadomość, że kwartet z Rhode Island nie wnosił nic nowego do historii noise rocka. Jeśli więc oczekiwałem czegoś po następnym albumie Daughters, to dowodu, że potrafią wyjść poza świetne rzemiosło i zdrowo pokombinować. I z tego powodu uważam, że tytuł ich najnowszej płyty jest kłamliwy. You Won’t Get What You Want przynosi dokładnie to, o co prosiłem.

A nawet więcej, bo nie spodziewałem się, że po tylu latach milczenia, przeplatanych niejasnymi komunikatami o samorozwiązaniu, Daughters uda się nagrać album przebijający wszystko, co zrobili wcześniej. Przede wszystkim trudniej ten materiał gdzieś przyporządkować. Zespół przestał pędzić na złamanie karku i niewątpliwie utracił przy tym trochę ze swojej lekkości, która na poprzedniej płycie pozwalała mu nawet zahaczać o rock’n’rolla (Sweet Georgia Brown). Nie czas jednak na tęsknoty, kiedy otwierające płytę powolne i ciężkie City Song przywołuje mroczne eksperymenty Scotta Walkera i twórczość niezrównoważonych metalowców z The Body. Zamiast ogłuszających gitarowych riffów – wbijająca w fotel perkusja. Zamiast ogólnej galopady – budowanie dynamiki za sprawą balansowania między ciszą a hałasem. Świetny, ale też niespodziewany początek.

Czytaj dalej