W deszczowych Andach grasuje niebezpieczne stworzenie. Giną ludzie, giną zwierzęta hodowlane. Plony marnieją pod zwałami błota, górskie potoki zmieniają się w rwące rzeki. Czy plagi ustaną, gdy winnego brutalnych morderstw spotka kara?
Ktoś powiedział Mateo Ramosowi, że po polach na drugim brzegu rzeki kręci się Pishtaco. „Ignoranci” – pomyślał i rechocząc, oddalił się w stronę swojego gospodarstwa. To był ostatni raz, kiedy napił się wódki z żywymi. Znaleziono tylko jego głowę, na twarzy zastygło mu zdziwienie wywołane konwulsją śmierci.
Venancio Paredes opowiadał, że to była najgorsza rzecz, jaka go spotkała po pijanemu – odnalezienie tej porośniętej włosami kuli gdzieś na poboczu drogi. Głowa Mateo leżała pod pniem spalonej palmy, miała wyciągnięty język i wpółprzymknięte oczy. Venancio zebrał się jednak na odwagę, podniósł ją za czuprynę i wrócił do sklepiku Dimasa, żeby powiadomić resztę pijących o najnowszym wyczynie Pishtaco.
– I pomyśleć, że Mateo to naprawdę był twardy gość – skomentował Indianin Castro.
– Pijanego go dopadli, ot co. Kto by dał radę obronić się w takim stanie?
– Wcale nie miał aż tak w czubie. Nie wierzył w opowieści i teraz leży tu jego głowa. Tylko gdzie się podziała reszta? – zastanawiali się.
W słabym świetle wnętrza lokalu Dimasa zebrani przyglądali się makabrycznym szczątkom tego, który raptem godzinę temu ośmielił się wracać sam do domu. Tamtej nocy nikt nie zmrużył oka.
Pora deszczowa nie chciała zostawić lesistego Tambochaque w spokoju. Kiedy już się wydawało, że nie będzie więcej padać, chmury nawracały z jeszcze większym impetem i znów zawisały na wiele godzin nad dachami nielicznych w okolicy domostw. Nie mogli chłopi iść w pole do pracy, a tym bardziej na coś zapolować. Cristina Tarazona patrzyła na deszcz i nie była w stanie przestać myśleć ani o ostatniej rozmowie z Mateo, ani o jego dłoniach i ludzkim cieple. „Nie ma żadnego Pishtaco, Cristino. To bajka wymyślona przez możnych, żeby odbierać ziemię biedakom” – powiedział jej.
Siedząc pod dachem z blachy falistej, kobieta wspominała męża i gapiła się na nieubłaganą ulewę. Tak bardzo zmieniony wrócił z miasta. Przyniósł dziwne pomysły, chciał nawet zakładać spółdzielnię plantatorów kawy w Tambochaque. Cristina wzdychała, dokładając suche patyki do kuchennego pieca. Tak mijały pierwsze deszczowe dni marca, a straszny Pishtaco przestał się pojawiać. Ludzie nauczyli się zachowywać czujność nawet przez sen.
– Dobrze, że choć fasola mi została – komentował Indianin Castro. – Inaczej nie miałbym czym dzieci nakarmić.
– Wczoraj upolowaliśmy pakę, z psem tylko, ale w polu nic się zrobić nie dało… W taką pogodę tylko w domu siedzieć – odezwał się Venancio Paredes.
Dimas podał dwa kieliszki wódki. Wszyscy mieli smutne twarze. Deszcze i Pishtaco zjawili się w tym roku razem, jak te nieszczęścia, co chodzą parami.
– Podobno Pishtaco to dusza Hiszpana. Hiszpanie zabijali mnóstwo Indian, dlatego wszyscy poszli do piekła. I tylko od czasu do czasu Rogaty przysyła tu jednego, żeby pozabijał jeszcze trochę Peruwiańczyków. Morduje ich bez spowiedzi, więc może porywać dusze prościutko do piekła – opowiadał stary Enrique Ataucusi.
– A z tłuszczem to co, don Enrique? – dopytywał Venancio Paredes, częstując zebranych tytoniem.
– Daje nam do jedzenia tłuszcz chrześcijanina, bo jak zjemy choć trochę