W oku, gdzieś między rogówką a siatkówką, dryfują półprzeźroczyste plamki. Wiem, że to rzecz zupełnie normalna i pewnie nie warto nawet o tym rozmawiać. Gdy byłem dzieckiem, mówiliśmy na te obiekty „fusy”, ale podobno ich fachowa nazwa to muscae volitantes, czyli latające muszki. Skoro po łacinie określane są w ten właśnie sposób, raczej niewielkim cieszą się poważaniem.
Plamki te, dość bezwładne, pływają w górę, w dół, w lewo i w prawo – w zależności od ruchów gałki ocznej. Trudno na którejś zogniskować wzrok. Jednak ostatnio udała mi się ta sztuka. Przyłapałem jedną z nich na wprost mojej źrenicy i zauważyłem, że ma ona bardzo skomplikowaną wewnętrzną strukturę.
Stałem zupełnie znieruchomiały z jednym okiem zamkniętym. Starałem się nie poruszać, żeby plamka nie odpłynęła gdzieś w bok. Coraz lepiej dostrzegałem szczegóły jej wnętrza, aż w którymś momencie detale te ożyły i połączyły się w wyrazistą całość, która zupełnie przesłoniła świat realny wokół mnie.
Ujrzałem pokój o ścianach pokrytych zieloną tapetą, z czarnym niebem za oknem i białymi, pomalowanymi farbą olejną drzwiami, otwartymi i prowadzącymi do innego pomieszczenia, w którym przy stole siedzieli ludzie. Było to święto – dla mnie egzotyczne. Nakryć na obrusie znajdowało się o jedno więcej niż siedzących, co należało do miejscowego obyczaju. Jedna z osób, kobieta, spojrzała w moją stronę i uśmiechnęła się. Wstała, sięgnęła po dużą filiżankę i nalała do niej zupy. Przeszła przez te białe drzwi i zbliżyła się do mnie, a kiedy usiadła na brzegu łóżka, na którym leżałem, spostrzegłem, że ma włosy złote ze srebrnymi nitkami, a cerę bardzo jasną. Zupa w filiżance pachniała intensywnie i była czerwona.
Chciałem sięgnąć po naczynie, ale moja ręka okazała się zbyt słaba i zaraz opadła, zdążyłem jednak zobaczyć swoją dłoń: bardzo drobną, o ciemnej skórze.
W tym momencie plamka w moim oku zadrżała i cała scena zaczęła się szybko rozmywać, zobaczyłem tylko jeszcze, że kobieta patrzy na mnie z niepokojem, potem coś mówi do pozostałych osób.
– Obudź się! – usłyszałem szept. – Szef przemawia!
To mój kolega z pracy trącił mnie w bok. Miał rację. Szef rzeczywiście przemawiał: stał pośrodku open space’u, a my – cały oddział firmy – dokoła.
– I, oczywiście, żebyśmy kolejny rok zakończyli z jeszcze lepszym wynikiem niż ten, który właśnie zamykamy, tego właśnie nam wszystkim, a zwłaszcza sobie – tu szef poprawił krawat, a my uśmiechnęliśmy się – z całego serca życzę!