Pasuje, że to akurat Alicia Vikander opowiada nam o widmie zagłady, jakie wisi nad Ziemią. Wszyscy pamiętamy aktorkę z Ex Machiny, gdzie wcieliła się w tyleż uwodzicielskiego, co mrożącego krew w żyłach gynoida. Okazało się, że jej spokojny ton głosu i dostojny akcent idealnie nadają się do oznajmiania rychłego końca, jaki zgotował sobie na własne życzenie człowiek. Twórcy dokumentu Antropocen: Epoka człowieka idą więc za ciosem: to właśnie aktorka prowadzi narrację filmu, spokojnie wyliczając kolejne dramatyczne statystyki składające się na ponurą diagnozę globu. Rzeczowo, bez emocji, na chłodno, jakby sprawa była już przesądzona. Może zresztą jest.
Tytułowy antropocen to nazwa epoki geologicznej, w której dominującą zmienną jest człowiek. Zaburzyliśmy ekosystemy, doprowadziliśmy gatunki na skraj wymarcia, zanieczyściliśmy środowisko i wywołaliśmy globalne ocieplenie. W imię postępu i po trupach, już niedługo zapewne naszych własnych. Reżyserskie trio Jennifer Baichwal, Nicholas de Pencier i Edward Burtynsky może jedynie zabrać nas w podróż do otwartych ran planety, by pokazać na przykładach, jak źle już jest. Z Rosji do Kenii, z Australii do Chin, z USA do Niemiec, twórcy wędrują z kamerą po świecie, szukając kolejnych dowodów ludzkiego technologicznego triumfu, który przypieczętował nasz los.
To wycieczka zarazem przygnębiająca i fascynująca. Antropocen utrzymany jest w elegijnym, żałobnym tonie, przypomina medytację nad przemijaniem w planetarnej skali. Vikander, niczym jakiś pozaziemski byt, beznamiętnie podaje kolejne fakty, a kamera raz za razem wznosi się, by spojrzeć na naszą piękną katastrofę z boskiego punktu widzenia. Widok zapiera dech w piersiach, choć często nie wiemy nawet, na co patrzymy. Tu siatka miejskich zabudowań, uderzająca bogactwem nieczytelnych szczegółów, zarazem poplątana i uporządkowana. Tam żółto-niebieskie stawy litu, z oddali przypominające obrazy Marka Rothko albo kolorowe okienka systemu Windows. Gdzieś jeszcze – gigantyczne, skąpane w oparach mgły kopary, wyglądające jak wgryzające się w ziemię Transformery. A pomiędzy tym wszystkim ludzie, zazwyczaj malutcy w kadrze, zagubieni wobec ogromu natury, a jednak bezlitośnie naginający ją do swojej woli.
W jednej ze scen obserwujemy trzy pracownice zakładu wytopu metali w Norylsku na Syberii. Panie, ewidentnie złapane przez kamerę podczas przerwy, siedzą przy stole i opowiadają o swojej pracy. Chwilę przedtem usłyszeliśmy z offu, że Norylsk jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Rosji, a przez ekran przewinęły się obrazy porażającego industrialnego krajobrazu. Jedna z kobiet twierdzi jednak, że z czasem można do niego przywyknąć. „Jest w tym coś romantycznego – mówi. – To jak kwiat przebijający się przez beton”. I faktycznie. Antropocen dowodzi przecież nie tylko, że stoimy na krawędzi upadku. Pokazuje też, że obraz owego upadku będzie miał w sobie tragiczne, malarskie (czy kinematograficzne) piękno. Panie i panowie, rozsiądźcie się wygodnie i obejrzyjcie sobie apokalipsę.
Oto kolejny fascynujący paradoks filmu Baichwal, de Penciera i Burtynskiego: kino jest jednym z osiągnięć ślepego technologicznego pędu, którego skutki dokumentują twórcy. I może dlatego, jeśli miałbym wskazać jedyny narracyjny zgrzyt w tej filmowej symfonii apokaliptycznych zgrzytów, byłaby nim migająca w finale optymistyczna nutka. Po półtoragodzinnej wyliczance monstrualnych śmietnisk, gór z kości słoniowej, wymierających raf koralowych i wydzielanych do atmosfery gazów cieplarnianych zaproponowany przez Vikander promyczek nadziei – „nie jest jeszcze za późno” – brzmi przecież cokolwiek fałszywie. Taka już jednak natura gatunku ludzkiego, szczęśliwego słonia w globalnym składzie porcelany. Taka też natura filmowego spektaklu, który sprzyja tyleż wizjom apokalipsy, co wizjom niespodziewanego ratunku w ostatniej chwili.
Film będzie można obejrzeć na 16. Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity