Na jakie pytanie szukam odpowiedzi, myśląc o tych, którzy zrodzili tych, którzy zrodzili tych, którzy zrodzili tych, którzy mnie zrodzili?
Dlaczego im dłuższy szereg tych powtórzeń, tym lepiej?
Jaki jest sens w tych płonnych nie tylko na pozór rozważaniach, którymi irytuję mojego stuletniego już nieomal dziadka, kiedy wypytuję go o historie rodzinne, a on macha ręką, zrzędzi, że po co się zajmować przeszłością, roboty se lepi pilnuj swojij, synek, to już bōłō, to niyma ważne. Nie tłumaczę mu, że wszystko jest dla mnie pracą, każda podróż, nowa fascynacja, każda książka i film. Zrozumiałby oczywiście i jednocześnie nie zrozumiał wcale, nie mógłby, bo tego nikt nie rozumie, nawet ja.
Zrzędzi więc, beszta mnie, ale potem jednak opowiada, wypytany zawsze odpowiada, rozpoznaje na zdjęciach ludzi, którzy umarli, zanim się urodził, opowiada o nich historie, które jemu kiedyś ktoś opowiedział.
Więc węszę. I nie wiem po co.
Przecież nie szukam odpowiedzi na pytanie „kim jestem?”.
Na to pytanie odpowiedź mogę znaleźć tylko w sobie, nie w tym, kim byli ludzie, z których genów i szeregu kolejnych transmisji kulturowej tożsamości się wziąłem. A jednak szukam.
Może więc próbuję sobie samemu wyznaczyć współrzędne, w czterowymiarowej czasoprzestrzeni znaleźć swoje miejsce, geograficznie i na osi czasu, zrozumieć, co doprowadziło do tego, że pojawiłem się na świecie, ja jako ja, ja taki jak ja. Nie po to, by w bezwzględnym chaosie, którym jest życie, znaleźć porządek, bo nie ma żadnego porządku, ale może po to, by odpowiedzialności za bycie samym sobą nie nieść samotnie, aby uwierzyć chociaż na chwilę, że nie tylko ja sam siebie ukształtowałem, ale ukształtowali mnie też inni, nawet ci, których nie pamiętam i których nikt już nie pamięta, którzy wiedli życie tak inne od mojego dziwnego życia, a jednak w tych ich dawnych życiach związanych z ziemią i podziemiem coś we mnie zostało, z rytmu rolniczych pór roku czy z pyłu w górniczych płucach, z wojen, przed którymi uciekali, których się bali i na które szli, które przeżywali i w których ginęli.
Kiedy w epoce Meiji w Japonii kakure-kirishitan, tajni chrześcijanie wyznający swą religię w tajemnicy przez dwieście pięćdziesiąt lat, nie musieli już dłużej pozostawać w ukryciu i przyszli do przybyłych właśnie do Japonii kapłanów, to niektórzy z radością przyjęli nową, dozwoloną już wiarę, rozpoznali w niej to, czego się przez te ćwierć tysiąca lat kurczowo trzymali, inni jednak rozczarowani wrócili do swoich wiosek, ponieważ chrześcijaństwo w legalnych kościołach nie przypominało im ich własnej religii, która z chrześcijaństwa ze względu na inkulturację i tajemnicę przekształciła się w kult przodków męczenników. Nie chcieli już, nie potrzebowali księży, mieli swoje krzyże ukryte na plecach figurek Buddy i mieli swoją pamięć. Może to samo stało się z moim katolickim wychowaniem, kiedy rozczarowany zgubiłem gdzieś po drodze głód transcendencji i sacrum: zostali mi tylko moi przodkowie. Ich krew w mojej krwi.
W mojej krwi górnicza śmierć mojego trzydziestotrzyletniego dziadka Oskara Twardocha w kopalnianym wypadku, w 1951 roku. W mojej krwi przypadkowa śmierć ojca jego żony, a mojego pradziadka, trzydziestotrzyletniego Jana Pawlasa, od kuli wystrzelonej z rewolweru marki Nagant przez zbyt nerwowego, dziewiętnastoletniego bandytę Emanuela Labusa w trakcie napadu na dworzec w Gierałtowicach w roku 1935. W mojej krwi ich życie, w mojej krwi ich narodziny, dzieci z ich lędźwi, ich praca i śmierć.
Nie wiedząc dokładnie po co ani w poszukiwaniu czego, postanowiłem odwiedzić rodzinne miejscowości moich czterech pradziadków i czterech prababć, które w większości były też rodzinnymi miejscowościami ich kolejnych, coraz dalszych przodków. Nie będzie tych miejscowości ośmiu, kilka się powtarza. Postanowiłem to zrobić chociażby dlatego, że dla wielu, jeśli nie dla większości, znanych mi ludzi podróż do miejsc, z których pochodzą ich przodkowie, to wielka wyprawa, cały dzień w samochodzie albo dalekie rejsy samolotem do krajów, w których ludzie mówią innymi językami, ja zaś wszystkie te miejscowości mam w zasięgu dwóch czy trzech kwadransów samochodem. Więc dlaczego nie?
Najpierw postanowiłem wybrać się do Bierawy, miejscowości, z której pochodziła matka ojca mojego ojca, moja prababka Martha Syrzisko, i wybrałem się, szukać harmonii w brzmieniu nazwisk: Syrzisko, Celbrodt, Hoydesch, Pillich, Ludwig, Owczarek, Tluk i Morawin – a są to nazwiska jej, a zatem i moich przodków, więc szukać harmonii w brzmieniu tych nazwisk i w brzmieniu toponimów: Birawa, Landsmierz, Czissek, Roschowitzwald, Libischau, graniczących ze sobą, nadodrzańskich wsi, w których mieszkali.
A dlaczego Czissek, Libischau, Roschowitzwald, nie zaś Cisek, Lubieszów, Roszowicki Las? Niemiecko-śląskie toponimy do dziś żyją na dwujęzycznych tablicach, które na mojej drodze z Pilchowic do Bierawy zaczynają się już na samym jej początku, trzy kilometry od mojego domu na pilchowickim Wielopolu (Welepolu, Wielepolu, Wieligim Polu) w Smolnicy – Smolnitz, gdzie w drewnianym kościele z XVIII wieku w 1907 roku ożenił się z Anną Wowrzÿk mój niecały rok wcześniej owdowiały prapradziadek Anton Draga. Przez Smolnicę zwykle jeżdżę do Gliwic, tym razem jednak pojechałem przez Smolnitz i pojechałem w drugą stronę, myślałem nazwami z przeszłości o nazwiskach ludzi z przeszłości, więc w Smolnitz skręciłem w lewo i pojechałem dalej, przez lasy i dwujęzycznymi tablicami opisane Kieferstädtel, Ortowitz, Korzonek, Goschütz i inne, aż do Birawy.
Nie dziwią mnie już i nie złoszczą nawet plamy z czarnej farby, jakimi oblewają te tablice ludzie, którzy nienawidzą Śląska i boją się Śląska, boją się jego polifoniczności, która zaburza fałszywy porządek, stanowiący fundament ich świata. W 1936 roku takim samym nienawistnikom z Berlina przeszkadzało słowiańskie brzmienie większości toponimów niemieckiego O.S., więc razem ze wszystkimi innymi toponimami na „Haselgrund” zmienili nawet wcześniejsze Deutsch Zernitz, bo nawet ta Niemiecka Żernica nie była im dość niemiecka. Nawet z mojego Wielopola, wtedy pięć domów liczącego sobie przysiółka na skraju lasu, chciało im się zrobić „Sandhoh”. Zawsze więc znajdzie się ktoś taki.
Te hitlerowskie nazwy jednak w ogóle mnie nie interesują, tak samo jak nie interesują mnie warszawskie, powstańcze kotwice wymalowane na ceglanych murach Rudy Śląskiej i biegi żołnierzy wyklętych w Raciborzu czy Gliwicach, tak samo, jak nie interesują mnie cesarskie Hindenburgi i stalinowskie Stalinogrody, to wszystko tylko nalot, osad, który się sam ze Śląska zetrze, cenię więc i za obowiązujące uważam te toponimy, których genezy możemy się tylko domyślać, na których pochodzenie nie ma żadnego papieru, których źródła nikną w czasie i do których dotrzeć może być trudniej niż do źródeł Amazonki.
Jechałem więc samochodem do Bierawy, wąskimi, leśnymi drogami, słuchałem muzyki, myślałem o życiach, z których tak mało zostało, i po dwóch kwadransach jazdy zaparkowałem pod kościołem w Bierawie, pod kościołem, w którym ich wszystkich chrzczono, w którym się żenili i w którym stały w końcu ich trumny. Tak blisko, a byłem tam po raz pierwszy w życiu. Może kiedyś przejeżdżałem, ale nawet jeśli, to jakbym nie był, bo nie zauważyłem, nie wiedziałem. Siedziałem za kierownicą i obracałem w myślach i nawet wymawiałem ich nazwiska w miejscach, w których mieszkali, i nasłuchiwałem harmonii. Nie szukałem sensu, wystarczyłoby mi jakieś współbrzmienie.
Syrzisko, Serzisko, Syrzysko, Tluk – Birawa, Bierawa, rzeka Bierawka z jej praindoeuropejskim rdzeniem *bher, „płynąć” i dalej: Celbrodt, Celebrodt – Landsmierz. Pillich – Czissek. Hoydesch – Libischau.
Potem poszedłem nad Odrę, stałem nad Odrą i słuchałem Odry i w tym starożytnym hydronimie też próbowałem coś usłyszeć: Odra, Oder albo nawet jak u Ptolomeusza „Ouiadouas” – co Grzegorz Jagodziński uznaje za pochodzące z języka poprzedzających Słowian iliryjskich językowo Wenetów, od którego to etnonimu żyjących między nimi Słowian „Wendami” nazywali Niemcy. Skąd bierze się brzmienie nazwisk, toponimów i hydronimów? Czy częstotliwości dźwięków, jakimi samych siebie, swoje miejsca i rzeki określamy, korespondują jakoś z istotą desygnatu?
Nie wiem. Pewnie nie. Szukałem jednak widocznych śladów tych nazwisk i znajdowałem: na cmentarzu grób Syrzysków i Tluków, co jasne, skoro tu mieszkali, to musieli i umrzeć, i zostać pogrzebanymi. Dalej w Czissku na pomniku poległych w pierwszej wojnie światowej – Unsere Gefallene Helden – upamiętniono na pomniku jakiegoś leutnanta Johanna Serzisko i drugiego o tym samym co on i moja prababcia nazwisku, którego stopień wojskowy i imię starły już z pomnika deszcz i woda. Zadrżałem, kiedy przeczytałem to wpółzatarte, wyryte w kamieniu nazwisko, jakie nosiła moja prababcia i jej być może dalszy lub bliższy kuzyn – i ciągle nie wiem dlaczego.
Coś usłyszałem, coś zobaczyłem, ale nie umiem tego nazwać. Nie wiem, czy ta harmonia toponimów i nazwisk jest, czy wcale jej nie ma, nie wiem, na czym miałaby polegać, bo przecież nie o brzmienie chodzi, a jeśli jakaś jest, to czy jest to akord durowy czy mollowy, nic nie wiem. Ale jakoś ją wyczuwam. Może bierze się z języka, może z tego, jak powoli płyną brązowe wody Odry i jak co kilkanaście albo kilkadziesiąt lat rozlewają się na płaskie pola Bierawy i Landzmierza, zostawiając na starych murach trwałe ślady fal, jakby je oblizały.
Być może to fałszywe poczucie, ta harmonia, te sensy, te współrzędne mnie samego, być może oszukuję sam siebie, aby zagłuszyć strach, aby zbudować fałszywe poczucie trwania przez studiowanie czegoś, co jest nie trwaniem przecież, lecz historią entropii, historią śmiertelności i chaosu, którym jest ludzkie istnienie.
Być może, ale pojechałem dalej. W Landzmierzu zza okna samochodu przyglądałem się zwykłym, brzydkim domom i ich schludnym obejściom, potem przeszedłem przez kolejne wały przeciwpowodziowe, postałem na chwilę nad Odrą, myśląc o tym, że te dwie rzeki, Odra i Bierawka, wyznaczają osie, wokół których owijały się życia moich przodków, do nich spływały ich ciała, kiedy już rozpuściły się w ziemi. Nie opuszcza mnie od wielu lat ta dosłowna, niemetaforyczna metafora rozpuszczonych ciał moich przodków. Stefan Szymutko, pisząc o swoich śląskich antenatach, cytował Joyce’a: Palę papierosy, lecz od czasu do czasu lubię zapalić dobre cygaro – dopiero niedawno dowiedziałem się, iż mój dziadek Stefan, amator kopytek, palił na co dzień tanie, popularne papierosy; na święta wszakże babka zawsze kupowała mu kilka dobrych cygar. Czy to ja, czy to ktoś we mnie chce kopytek i dobrego cygara? Kto? – moi przodkowie? Zatem prawdą jest, że (James Joyce, Ulisses) „ich krew jest moją krwią, ich żądze falują we mnie”?
Patrzę więc na płynącą z południa na północ Odrę: trzydzieści pięć kilometrów w górę rzeki są Nieboczowy, teraz w stanie likwidacji z powodu przygotowywanego tam zalewu i w tych likwidowanych dziś Nieboczowach, w Lubomi, Połomi, Syryni mieszkały te, których niezmienione mitochondrialne DNA noszę od czasów bardzo dawnych, przedgenealogicznych zapewne, archeologicznych raczej i dalej go nie przekażę, przekazać go mogą córki mojej siostry, ale nie ja. Mitochondrialne DNA się nie zmieniało, a kolejne córki zmieniały swe nazwiska panieńskie na nazwiska chromosomu Y, który wybrały dla swoich synów: z Sollich na Matuszek, z Matuszek na Smołka, ze Smołka na Draga, z Draga wreszcie na Twardoch.
Ze wschodu na zachód płynie Bierawka i w Bierawie wpada do Odry, a czterdzieści kilometrów w górę swego biegu ma źródła, gdzieś między Orzeszem i Bujakowem, gdzieś, gdzie już w latach trzydziestych XVIII wieku ziemię uprawiał Wenceslaus, czyli Wacław albo Wenzel Twardoch.
Nad źródłami Bierawki żyli nosiciele mojego chromosomu Y, w Nieboczowach nad Odrą nosicielki mojego mitochondrialnego DNA, spotkali się w Bierawie, gdzie spotykają się Odra z Bierawką i gdzie ludzie nosili nazwiska, których brzmienia dziś tu szukam i powtarzam je sobie jak mantrę: Syrzisko, Celbrodt, Hoydesch, Pillich, Ludwig, Owczarek i Morawin, Syrzisko, Celbrodt, Hoydesch, Pillich, Ludwig, Owczarek i Morawin.
Obracając więc w myślach ten modlitewny młynek z nazwiskami, zajrzałem jeszcze do ruin opuszczonego gospodarstwa. Pomyślałem: może akurat tu żyli. Syrzisko, Celbrodt, Hoydesch, Pillich, Ludwig, Owczarek i Morawin. Ktoś z nich. Mało prawdopodobne? Może i mało, a może nie, ale w zasadzie co za różnica, ważne, że to możliwe, a ja wszedłem pod zapadające się, napuchnięte stropy, między omszałe ściany, wdychając zapach pleśni. Na jednej ze ścian ktoś dawno temu, pewnie w latach dziewięćdziesiątych narysował czaszkę, cyfry 666, odwrócony krzyż i zatartą już nazwę jakiejś metalowej kapeli. Uśmiechnąłem się do moich lat dziewięćdziesiątych, wyszedłem, wróciłem na pola nadodrzańskie. Wszędzie przedwiośnie i przedwiosennie smutne, płaskie pola, ciężkie od wody z właśnie stopniałego śniegu, ziemia czarna i tłusta.
Niczego więc nie zaobserwowałem, niczego się nie dowiedziałem, ale jednak chłonąłem krajobraz, w którym moi przodkowie, czyli moje czasoprzestrzenne współrzędne żyli sto i dwieście lat temu, tak bliski, bo zwyczajny, wiejsko-górnośląski, a jednocześnie inny, bo płaski, jak przystało na nadrzeczną równinę i jakoś tej rzece poddany. Chodziłem więc dalej. Ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie. Zajrzałem do XVI-wiecznego kościoła w Bierawie, obszedłem go dookoła, zaniepokojony farŏrz wybiegł w laczkach z fary, wypytując mnie, co tu robię i czego szukam. Powiedziałem prawdę, dalej przyglądał mi się podejrzliwie, ale powiedział, że była tu taka rodzina, Syrzysko, ale już ich nie ma, ostatnia pani Syrzysko umarła dziesięć lat temu. Zapytałem, czy wymawiał to nazwisko „Syr-cysko” czy „Syrzysko”, czy byłoby to zgrubienie od „serca” czy od „sera”, ale nie odpowiedział mi, patrzył tylko na mnie jak na wariata.
A Martha, moja prababcia?
Niewiele o niej wiem.
Urodziła się w Bierawie, w 1889 roku, była więc rówieśniczką urodzonych w tym samym roku Wittgensteina, Heideggera i Hitlera, co oczywiście nie ma żadnego znaczenia, ale nadaje jej pokoleniowego kontekstu.
Ojciec, dziadek i pradziadek Marthy nazywali się tak samo, kolejni Johannowie Syrzisko, urodzeni kolejno w 1780, w 1818 i w 1859, pierwsi dwaj w pobliskim Landzmierzu, ostatni w Bierawie, pierwsi dwaj niebogaci, bo w księgach noszący tytuł Haüsler, czyli „chałupnik”, chłop posiadający dom, lecz nieposiadający ziemi, ostatni zaś, mój prapradziadek Johann Syrzisko określony był jako Einlieger, a więc należał do najuboższej kategorii mieszkańców wsi, „komorników” nieposiadających ani ziemi, ani własnego domu.
Zapewne dlatego później został murarzem, wyniósł się z Bierawy albo tylko wyjechał za pracą (bo w akcie zgonu jako miejsce zamieszkania figuruje dalej Bierawa) i zmarł w Zabrzu w 1893 roku. Jego żona, Marianna z domu Celbrodt, była wtedy brzemienna – drugiej córki, imieniem Regina, ostatni w tej linii Johannów Syrzisko Johann Syrzisko nigdy więc nie poznał. Po śmierci męża Marianna zapewne wróciła z małą Marthą do rodziny w Bierawie i tam powiła Reginę, a może kilkuletnia Martha w ogóle nie pojechała z rodzicami do Zabrza i została w Bierawie u Celbrodtów albo u teściów Marianny, u Syrzisków, tego oczywiście nie wiadomo. Wiadomo, że niedużo czasu minęło i w Bierawie zmarła Regina, trzy dni po swoich drugich urodzinach, w niedzielę 29 grudnia 1895 roku i tam już została, w podmokłej, bierawskiej glebie, spłynęła do Odry, o niczym nie wiedząc, za nią spłynęły łzy jej matki i tyle jej było, małej Reginki.
Martha Syrzisko jednak się z tego Nadodrza wyrwała, nie rozpuściła się w bierawskiej ziemi. Z dokumentów wynika jasno, że w 1909 roku ma dwadzieścia lat i mieszka w Zabrzu, odbyła więc już tę wielką podróż, z jednego świata do drugiego, bo podróż z Bierawy do Zabrza była podróżą znacznie dalszą, niż wskazywałoby dzielące obie miejscowości 35 kilometrów. Jak już pisałem, być może już w tym Zabrzu mieszkała jako dziecko, kiedy zmarł w nim jej ojciec murarz, być może nie, tego się nie dowiem. Ważna jest ta podróż, którą odbyła już jako dorosła dziewczyna, podróż wspólna dla wszystkich młodych ludzi, którzy od połowy XIX wieku (albo i wcześniej) ze śląskich wsi wyjeżdżali do śląskich osiedli wyrastających przy kopalniach, hutach i koksowniach.
W teorii Martha Syrzisko w pierwszej dekadzie XX wieku przeniosła się z jednej wsi do drugiej, bo praw miejskich Zabrze jeszcze w 1909 roku nie miało. Od połączenia Kolonii Dorota, Starego Zabrza i Zaborza w jedną gminę było jednak największą wsią ówczesnej Europy. Było wsią pełną kamienic i patronackich osiedli, i familoków, wsią mającą tramwaje, kilka kopalń, elektrownię, walcownie, koksownie i huty, restauracje i szynki, własny tygodnik, kościoły, synagogę i 55 tysięcy mieszkańców.
Bierawa tymczasem pozostawała nadodrzańską wsią rolniczą, podobnie jak po drugiej stronie rzeki, ale nieopodal leżące miejscowości Landzmierz, Czissek i Biadaczów, w których wszyscy przodkowie Marthy Syrzisko uprawiali ziemię na pewno już w XVIII wieku, a może i od zawsze – w tym sensie, jak cokolwiek ludzkiego może być „od zawsze”. Uprawiali ją nie dla siebie, lecz dla różnych von Hoymów, von Pruszkowskich, von Ressewiztów i von Hohenlohe, którzy mnie tutaj jednak w ogóle nie interesują, czuję do nich wręcz rewolucyjną odrazę i dość tym wszystkim darmozjadom z tytułami poświęcono już uwagi, ich potomkowie do dziś jakoś korzystają z owoców pracy Syrzisków, Celbrodtów, Hoydeschów, Pillichów, Ludwigów, Owczarków i Morawinów. Nie zamierzam poświęcić darmozjadom ani słowa więcej.
Martha wyjechała więc z należącej do takich czy innych hrabiów, czy książąt Bierawy i nikt z jej potomków do Bierawy nie wracał, bo po co, aż ja wróciłem, tylko na chwilę i też nie wiem po co. Ale wróciłem.
Nie wiem, ile miała wtedy lat, zapewne kilkanaście, a na pewno nie więcej niż dwadzieścia. Piechotą poszła do Koźla, przez które od 1845 roku jeździły pociągi linii łączącej Gleiwitz z Breslau, a potem w ogóle Górny Śląsk z całą siecią kolejową Rzeszy. Kupiła bilet do Zabrza na wagon III klasy, po czym wsiadła do jednego z tych ciągniętych przez parowozy pociągów o wagonach podzielonych na przedziały, jednak pozbawionych korytarzy: do każdego przedziału wsiadało się przez osobne drzwi i między przedziałami nie było żadnej wewnętrznej komunikacji. W Polsce używano tych pruskich wagonów jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku i nazywano je boczniakami. Że Martha Syrzisko takim akurat jechała, że trzecią klasą i że właśnie z Koźla do Zabrza, to wszystko zgadywanki, ale zapewne tak było.
Jechała jakieś czterdzieści pięć minut, tylko trzy kwadranse, a jednak była to wielka podróż. Porzuciła życie wiejskiej dziewczyny z Bierawy, życie niewiele różniące się od życia wszystkich Syrzysków, Celbrodtów, Hoydeschów, Pillichów, Ludwigów, Owczarków i Morawinów przed nią i pojechała do Zabrza, i była to podróż nie tylko z jednej miejscowości do drugiej, ale też pomiędzy epokami.
Kiedy się urodziła, osobistego poddaństwa chłopów na Śląsku już od prawie stu lat nie było, jednak struktura wiejskiego życia pozostawała na pewnym poziomie niezmieniona od średniowiecza: bōł pōn we zōmku, krōl abo kajzer we Wiedniu abo Berlinie, farōrz we farze i robota w polu zgodna z rytmem pór roku, w Zabrzu zaś na przełomie wieków panował, pulsował i dudnił kapitalizm, i nie zważał nikt na to, kiedy się orze, sieje i zbiera, życie oderwało się od astronomicznych cyklów, nikt nie czekał na to, kiedy zacznie się wegetacja i nie obawiał się deszczu na żniwa. W Zabrzu panował kapitalizm, który dla karlusów i frelek ze śląskich wsi nie był wyzwoleniem ekonomicznym, być może ekonomiczna niewola przemysłowego miasta była jeszcze gorsza niż ekonomiczna niewola postfeudalnej wsi, ale miasto bez wątpienia dało im przestrzeń osobistej wolności, o jakiej w organicznej wiejskiej społeczności nie mogliby nawet marzyć. Wielką cenę płacili za tę wolność, ale było warto. Może dlatego wyjeżdżali.
W tej wolności Martha Syrzisko, pozostając panną, w wieku lat dwudziestu zaszła w ciążę, w listopadzie 1909 roku urodziła córeczkę i nadała jej imiona Otillia Martha. Trzy miesiące później wyszła za mąż za Wilhelma Twardocha, który przy okazji ślubu uznał też prawnie małą Tilę za swoją córkę. Czy była jego biologicznym dzieckiem, nie wiem i bawi mnie jakoś, i zastanawia to, że moje pytania o Tilę i jej ojca ciągle, po stu ośmiu latach, wywołują wśród potomków Marthy Syrzisko jakieś zażenowanie, chociaż nie żyje już nikt, kto widziałby ją na własne oczy, nikt nie pamięta już o niej niczego, poza tym, że była.
Martha po ślubie urodziła Wilhelmowi trzech synów i jedną córkę, i jedno dziecko płci mi nieznanej, które jednak zmarło zaraz po urodzeniu, po czym sama umarła, gdzieś na samym początku lat dwudziestych, może zmarła razem z tym nieznanej płci dzieckiem, w połogu, prawie sto lat temu i koniec, i tyle, nie żyje już nikt, kto ją widział, i nikt, kto ją dotykał, i nikt, kto ją kochał, chociaż żyją jeszcze ci, którzy znali tych, co ją kochali, widzieli i dotykali.
Wilhelm ożenił się po raz drugi, z kuzynką Marthy, też rodem z Bierawy, losy dzieci Marthy i Wilhelma związane były z losami kopalń i fabryk Zabrza i Gliwic, i pól bitewnych drugiej wojny światowej, więc je tutaj porzucam, zajmę się nimi w innej podróży i myślę dalej o tych jej cichych przodkach, którzy od ludzkiego „zawsze” (które jest geologicznym „od niedawna”, ale ludzkim właśnie jednak „zawsze”) żyli na mokrych, płaskich polach nad Odrą, siali i zbierali, odrabiali pańszczyznę, płacili czynsze, służyli w majątku, służyli w austriackim, a potem pruskim wojsku, ginęli na wojnach, które nigdy nie były ich wojnami, albo wracali z tych wojen bez kończyny za to z orderem i znowu siali i zbierali, przeczekiwali zimę, głodowali na przednówku, żyli.
Może żyli nad brązowo-szarą Odrą nieprzerwanie od czasów, w których nie przyjęli jeszcze ze wschodu języków słowiańskich i nazywali Odrę po iliryjsku, Ouiadouas? Może byli kiedyś Wandalami i jako Wandale siali i zbierali, może przyszli później, ze Słowianami, i siali i zbierali jako Słowianie, może w ogóle to wszystko było inaczej, może się dowiem, może nie, ale to są moje czasoprzestrzenne współrzędne i kiedy będę potrzebował w tej czasoprzestrzeni jakoś nawigować, to od nich zawsze mogę wyjść. I ruszyć dalej.