Dla G.
Kiedy byłyśmy dziećmi, ja i Leda umiałyśmy nawiedzać się wzajemnie – jakby jedna w drugą wchodziła. Nasze tożsamości nie były sztywne i domknięte, a płynne i porowate. Wszystko w nas wtedy łatwiej wchodziło, słońce, deszcz i piosenki; cały świat był bliżej, ale najbliżej była ona. Mogłam patrzeć jej oczami, dotykać jej dłońmi, czuć jej radość i smutek, śnić jej sny. A ona mogła zrobić to samo z moim ciałem, z moimi odczuciami i snami. Kiedy to się skończyło, przeżyłam pierwszą wielką utratę i był to zarazem pierwszy krok ku dorosłości. W ten sposób dałam susa poza bramę raju.
A potem kolejne kroki na podsłonecznych ścieżkach ludzkiego życia, kolejne i kolejne przepadki. Znacie to przecież. Utrata tej czy innej ukochanej osoby z czasem ogromnieje i staje się utratą samej miłości, zmarnowany dzień – zaprzepaszczoną szansą, zaprzepaszczona szansa – zamordowaną nadzieją. Ten proces z czasem przyspiesza, aż człowiek przestaje nadążać i w końcu traci nawet świadomość tracenia.
W czasie, o którym opowiem, mój proces tracenia przyspieszył do takiego stopnia, że nic innego już się nie liczyło. Istnieje pewien pradawny tekst nauczający, że u progu wielkiego wymierania czas zacznie przyspieszać. Stara mądrość głosi, iż dzieje się tak pod koniec każdej kalpy