Agata Trzebuchowska: Jesteś w trakcie pracy nad nowym filmem krótkometrażowym. Co to za projekt i jak do niego trafiłaś?
Agnieszka Smoczyńska: Zostałam zaproszona przez amerykańsko-nowozelandzkich producentów, którzy zebrali grupę reżyserów i reżyserek z całego świata. Każde z nas ma za zadanie zekranizować dowolną legendę ze swojego kraju. Razem złożą się na pełnometrażową antologię horroru zatytułowaną: The Field Guide to Evil, której premiera ma się odbyć podczas festiwalu Sundance. Każdy z filmów ma trwać nie więcej niż kilkanaście minut. Poza tym nie ma żadnych ograniczeń. Razem z Robertem Bolesto, autorem scenariusza, wybraliśmy mazurską baśń o pożeraczu ludzkich dusz. Bohaterem XIX-wiecznej legendy jest Kindler, któremu napotkana w lesie czarownica-dziewica proponuje nietypowy układ: jeśli pożre tuzin serc, zdobędzie tajemną wiedzę, która pozwoli mu wygrać wszystkie sądy. To mroczna opowieść o narodzinach zła, którą subtelnie wzbogaciliśmy o wątek romantyczny. W rolę Kindlera wcielił się Andrzej Konopka. Czarownicę-dziewicę zagra Ula Zerek.
Co jest fajnego w horrorze?
Jako widz wcale nie jestem fanką horrorów. Poza klasykami w stylu Lśnienia Kubricka, niewiele ich widziałam. Nie przemawia do mnie dominująca w tym gatunku estetyka. Natomiast jako reżyserce w horrorze podoba mi się to, że możesz opowiedzieć o pewnych archetypach i schematach ludzkich zachowań, nie musząc ich wygładzać. Po prostu pokazujesz rzeczy takimi, jakimi są.
Kręci Cię dosłowność?
Tak. Ale nie pornograficzna, tylko baśniowa. Możemy wykreować pewien świat z całą jego „mięsistością”, bez uciekania do metafor. Kiedy nasz pożeracz wykopuje ludzkie ciała i zjada ich serca, by posiąść tajemną wiedzę, nasuwają się różne polityczne skojarzenia. Przenosząc na ekran legendę, dotykamy bardzo newralgicznych tematów, o których nigdy nie ośmieliłabym się robić filmu. Wszystkie moje etiudy do Córek dancingu były opowiadane w konwencji dramatu psychologicznego, całkowicie realistycznie. Horror to dla mnie ćwiczenie z wyobraźni i odskocznia od tego, czym zajmuję się na co dzień.
W Polsce to gatunek mało popularny. Niewielu twórców po niego sięga.
W Polsce horror nigdy nie był traktowany serio. Kojarzył się z tandetą, kinem klasy B. Myślę, że to wielu odstręczało. Młodsze pokolenie, wychowane na popie i lubiące z nim eksperymentować, coraz chętniej otwiera się na „niższe” gatunki, wierząc, że można zrobić z nimi coś ciekawego i w dobrym guście. A przede wszystkim dotrzeć do szerszej publiczności – zarówno tej, która lubi kino rozrywkowe, jak i tej preferującej ambitniejszy repertuar.
Z horrorem wiąże się jednak pewne ryzyko – łatwo osunąć się w groteskę. Jeśli nie uda ci się przestraszyć widza, prawdopodobnie wywołasz śmiech zażenowania.
Mnie ta bliskość śmiechu i strachu pociąga. W Córkach dancingu cały czas oscylowaliśmy między jednym a drugim. Choć marzy mi się, żeby pewnego dnia zrobić horror w najczystszej postaci. Może pożeracz będzie taką próbką? Bo póki co nie zapowiada się zbyt śmiesznie. Idziemy w mrok i minimalizm.
Co w Tobie budzi grozę?
Milion rzeczy. Jeszcze do niedawna nie byłam w stanie przejść sama ciemnym korytarzem. Jeśli chodzi o filmy, największą grozę wywołują te, które działają na podświadomość. Tak miałam ze Wstrętem Polańskiego. Jak go pierwszy raz oglądałam, czułam się w potrzasku, dokładnie jak ta bohaterka. Mam wiele lęków. I choć nie wszystkie lubię analizować i nazywać, coraz śmielej wykorzystuję je we własnej pracy. Oczywiście opiera się to na działaniu intuicyjnym. Siła horroru polega na tym, że najpierw twórca, a potem widz na opowiadaną historię projektuje swoje własne lęki.
Trudno jest wywołać grozę środkami filmowymi?
Na pewno trzeba stworzyć odpowiedni nastrój. Myślę, że dźwiękiem można wiele zdziałać. U nas zajmie się nim Marcin Lenarczyk. Prototypem naszego bohatera jest lis – zwierzę obdarzone wyśmienitym słuchem. Odgłosy przyrody, naturalnego środowiska dla naszego pożeracza, będą więc podstawą warstwy dźwiękowej. O obrazie myślimy zresztą podobnie. Piękne, ale złowrogie krajobrazy, rodem z filmów Herzoga czy obrazów Ninel Kameraz-Kos stanowią dla operatora, Kuby Kijowskiego, główne narzędzie pracy. Wszystkie inspiracje pochodzą z wnętrza historii i świata, o którym chcemy opowiadać.
W Córkach dancingu było chyba odwrotnie?
To prawda. Długo szukaliśmy klucza wizualnego do tej opowieści. Wymienialiśmy się z Robertem fotografiami, obrazami, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi. Aż w końcu trafiłam na wystawę Aleksandry Waliszewskiej. Podeszłam do niej na wernisażu i spytałam, czy nie namalowałaby ogona dla naszych syren. Początkowo odmówiła, tłumacząc, że nie maluje z rzeczywistości, ale widocznie te mityczne stworzenia ją zaintrygowały, bo z czasem zaczęła przesyłać nam swoje prace. To był przełomowy moment. W jej przedstawieniach były piękne kolory, nostalgia, ale także groza i perwersja, czyli wszystko, czego szukaliśmy. Za jej wizją poszła cała ekipa.
Dlaczego zainteresowało Cię to wampirze, mroczne wcielenie syren? Popularne przedstawienia, inspirowane głównie bajką Disneya, niewiele mają z nim wspólnego.
Ale syreny znane z legend nie były słodkimi dziewczynami o naiwnych twarzyczkach, tylko krwiożerczymi stworzeniami, które budziły grozę. Popkultura strasznie zinfantylizowała ich wizerunek. Chciałam przywrócić to zapomniane dzikie oblicze. Choć muszę przyznać, że samych krwiożerczych ataków początkowo nie planowaliśmy pokazywać. Wydarzały się zawsze poza ekranem. Ośmielił nas dopiero Filip Bajon, który zasugerował, żeby po scenach, w których syreny śpiewem kuszą swoje ofiary, pokazać, jak je zagryzają. Dzięki temu film zyskał horrorowo-gorowy wymiar. Motyw kanibalki stał się ostatnio popularny w światowej kinematografii, chociażby w Raw czy w Santa Clarita Diet. Filmowcy coraz częściej wskrzeszają starodawne mity o kobietach mszczących się na mężczyznach. Widocznie odpowiadają na jakąś nieuświadomioną potrzebę.
Łączysz to nowe zjawisko z postępującą feminizacją kina?
Jak najbardziej, aczkolwiek ta feminizacja następuje bardzo powoli. Zwłaszcza w Polsce. Znajoma selekcjonerka ze Stanów przyjechała ostatnio na festiwal w Koszalinie. Powiedziała, że pierwsze, co jej się rzuciło w oczy, to całkowite zdominowanie festiwalu przez białych, starszych mężczyzn, którym towarzyszą młode, ładne dziewczyny. I faktycznie coś w tym jest. Teraz niby wszyscy mówią o wspieraniu młodych reżyserek, ale to wciąż trudne środowisko dla dziewczyn. Gdy zdawałam do szkoły filmowej, wszyscy mnie przestrzegali, żebym przygotowała się na pytanie: „Co pani, jako dziewczyna, chce robić na reżyserii?”. Mam nadzieję, że za 10 lat to już naprawdę będzie nie do pomyślenia.
Czy teraz „jako kobieta” doświadczasz nierównego traktowania?
Tak i muszę przyznać, że odkąd skończyłam studia, coraz silniej to odczuwam. W szkole oceniano nas niezależnie od płci. Schody zaczęły się w momencie, kiedy podjęłam samodzielną pracę. Środowisko filmowe jest zdominowane przez mężczyzn w średnim i starszym wieku. Jeśli ty, jako młoda i pewna siebie dziewczyna, zaczynasz wydawać polecenia, wszystko się w nich burzy.
Mówisz o ekipie na planie?
Z nią można sobie poradzić, choć jako dziewczyna musisz w to włożyć dwa razy więcej wysiłku. Ale jeśli ekipa zobaczy, że wiesz, czego chcesz, szybko zacznie współpracować. Trudniej jest z producentami czy szefami pionów. Zwłaszcza tymi, którzy zrobili więcej niż dwa filmy. To są już dojrzali i doświadczeni mężczyźni. Tak długo, jak wszystko idzie po ich myśli, są bardzo mili i uprzejmi, ale jeśli dojdzie do jakiegoś konfliktu, przestają cię traktować jak partnerkę. Zaczynają zwracać się do ciebie pobłażliwym tonem albo – jak słyszałam od koleżanki – proponują włożenie krótkiej spódniczki na promocję.
Obrzydliwe!
Niestety. Także ta „moda na kobiecość” niekoniecznie ułatwia reżyserkom funkcjonowanie w tym zmaskulinizowym środowisku. W składach jury i ekspertów wciąż brakuje kobiet, a jeśli już ktoś zada sobie trud, by zmniejszyć tę dysproporcję, to prędzej wybierze aktorkę niż reżyserkę. Bycie kobietą wciąż zmniejsza szanse na dofinansowanie. Zwłaszcza kiedy w grę wchodzą duże pieniądze. Jeśli reżyser i reżyserka stają w szranki, możesz być pewna, że to on zgarnie kasę.
Skutkiem jest deficyt ciekawych, pełnokrwistych kobiecych bohaterek. Ty w swoich dotychczasowych filmach stawiałaś na żeńską perspektywę. W Fudze – filmie, nad którym obecnie pracujesz – bohaterką jest kobieta, która utraciła pamięć.
Gabrysia Muskała jest autorką scenariusza oraz odtwórczynią głównej roli. Nad tą historią pracujemy razem od kilku lat. Część zdjęć już za nami, resztę kręcimy w listopadzie. Na tym etapie trudno mi powiedzieć, co z tego wyjdzie, ale sama historia jest niesamowita. Bohaterka na skutek fugi dysocjacyjnej traci pamięć biograficzną, a wraz z nią swoją dawną osobowość. Nowa sytuacja każe jej ponownie przyjrzeć się dotychczasowemu życiu i relacjom z bliskimi, do których utraciła emocjonalny stosunek. Czy po takim doświadczeniu powrót do dawnego „ja” jest w ogóle możliwy? To, co dotąd najsilniej określało jej tożsamość, przestaje mieć przecież rację bytu.
Nasz film opowiada o kobiecie i rolach społecznych, w jakie jest uwikłana. Na co może sobie pozwolić, a na co nie.
W jaki sposób może dojść do utraty pamięci?
Fuga najczęściej przydarza się pod wpływem traumy. Ale nie tylko. Może do niej dojść na skutek nawet błahego uszkodzenia fizycznego, na przykład przygniecenia kręgów szyjnych podczas długiej jazdy samochodem. Utrata pamięci może trwać pięć minut, osiem godzin albo całe lata. Czasem przytrafia się ludziom w podróży. Po powrocie do domu nawet nie zdają sobie sprawy, że przed chwilą byli zupełnie gdzie indziej. To bardzo typowe dla fugi. Pacjenci nie pamiętają, co się z nimi działo w tym okresie.
Pamięć po fudze można odzyskać?
Można. Proces odzyskiwania pamięci jest bardzo żmudny i opiera się na terapii, w której biorą udział bliscy. Opowiadają ci o twoim życiu, pokazują zdjęcia, aż z czasem coraz więcej rzeczy zaczynasz sobie przypominać. Jeśli terapia przebiegnie pomyślnie, osoby, które doświadczyły fugi, wychodzą z niej znacznie silniejsze.
Lekarka, z którą się konsultowaliśmy, opowiadała nam o mężczyźnie, który nago zgłosił się na posterunek. Nie wiedział, kim jest ani jak się nazywa. Zabrali go do szpitala, gdzie zorientowano się, że to fuga dysocjacyjna. Po jakimś czasie odnalazła się jego rodzina. Okazało się, że mężczyzna doznał silnej traumy i próbował się zabić. Nie wiadomo, co się z nim działo przez piętnaście godzin, poza tym, że szedł nago po torach. Podobno fuga nierzadko przytrafia się właśnie w chwili, kiedy ktoś próbuje popełnić samobójstwo. To taka reakcja obronna organizmu. Kasuje ci pamięć, a wraz z nią problemy i rozterki. Masz czyste konto – drugą szansę od losu.
Niesamowite! Jest taki reportaż Wojciecha Tochmana…
…o mężczyźnie z torów. Wiesz, że jego rodzina wciąż się nie odnalazła? Jan, takie otrzymał nowe imię, żyje jako kompletnie nowy człowiek, nie wiedząc nic o swojej dawnej tożsamości. To się czasem zdarza. Zazwyczaj jednak bliscy się odnajdują, choć nieraz po bardzo długim czasie. Poznaliśmy historię kobiety, której mąż poszedł na chwilę przeparkować samochód i już nie wrócił. Po wielu latach poszukiwań uznano go za zaginionego. Aż pewnego dnia zadzwonili do niej ze szpitala, że trafił do nich po zawale pacjent bez dokumentów, który przypomina jej męża z fotografii. Kobieta czym prędzej pojechała do szpitala. Niestety, mężczyzna zmarł, zanim udało jej się dotrzeć. Fuga to niezwykłe i wciąż osnute tajemnicą zaburzenie, choć wbrew pozorom nie jest wcale tak rzadko spotykane.
Wyspa Pożeracza Dusz to horror z elementami realizmu magicznego, w Fudze wykorzystujesz konwencję thrillera. Na tym jednak nie kończą się Twoje eksperymenty z gatunkiem. W planach masz także realizację opery science fiction na motywach albumu Davida Bowie. Co to za projekt i skąd wziął się pomysł?
Dla mnie Bowie to niewyczerpane źródło inspiracji, a Robert Bolesto od dawna chciał napisać o nim scenariusz. Można więc powiedzieć, że to taki nasz projekt marzeń. Nie sądziliśmy jednak, że zaproponowana przez nas wizja zostanie także dobrze przyjęta na Sundance. Historię, rozgrywającą się w niedalekiej przyszłości, chcemy w całości oprzeć na albumie The Outside, zachowując czas trwania i kolejność poszczególnych utworów. Nie będzie żadnych dialogów mówionych, wszystko będzie śpiewane. To bardzo pojechany pomysł i strasznie się nim cieszę. Pracę nad scenariuszem będziemy musieli jednak odroczyć w czasie. Chcemy z Robertem zrealizować wcześniej jeszcze jeden projekt.
Powiesz jaki?
Na tym etapie, niestety, nie mogę zdradzić żadnych szczegółów. Mogę jedynie powiedzieć, że jest to projekt zaangażowany, ukazujący zmagania jednostki z opresyjnym systemem.
Sądziłam, że raczej stronisz od polityki?
Polityka teraz tak wchodzi z butami w nasze życia, że trudno od niej stronić. Środowisko artystyczne coraz częściej wychodzi poza swoją strefę komfortu, żeby głośno wyrazić swój sprzeciw. Wiadomo, że taka postawa wiąże się z ryzykiem. Jeśli podpadniesz, możesz nie dostać pieniędzy na kolejny projekt. Uważam jednak, że sztuka nie może sobie teraz pozwolić na konformizm.
Twój debiut został świetnie przyjęty w Stanach. Sundance Institute przyznało Ci stypendium na kolejny projekt. Nie wolałabyś wyjechać i robić filmy tam, gdzie witają Cię z otwartymi ramionami, a swoboda twórcza nie jest ograniczana?
Póki co nigdzie się nie wybieram. W Polsce ostatnio nie jest bajecznie, ale nie czuję, by moja swoboda była na tyle ograniczana, żeby zmusić mnie do emigracji. Mam parę projektów zagranicznych, w które jestem zaangażowana, ale nie są one dla mnie priorytetowe. Jestem stąd. Tu są historie, które mnie interesują, i język, którym chcę je opowiadać. Nie wiem, czy kogokolwiek za granicą poruszają te same rzeczy, co mnie tutaj. W Stanach liczą się kompletnie inne wartości, ludzie mają inne problemy. Kinematografia faktycznie nie jest zależna od polityki, bo – w odróżnieniu od Polski – finansowana w całości z prywatnych środków. Niekoniecznie oznacza to jednak większą swobodę. W Stanach rządzi pieniądz. Producenci i dystrybutorzy inwestują w te filmy, na których najwięcej mogą zarobić. Artysta staje się zakładnikiem, tylko innego bożka. Dla mnie najważniejsze jest, żeby robić rzeczy w zgodzie ze sobą. Jest pewna granica kompromisu, której nie chcę przekraczać. Kontekst amerykański jest mi dalszy niż realia, w jakich żyją nasi wschodni sąsiedzi. Łatwiej byłoby mi zrobić film o tym, co się dzieje w Rosji, niż o tym, co się dzieje w Stanach.
A o tym, co się dzieje w Polsce? Byłoby za blisko?
Chyba tak. Szukałabym jakiejś metafory albo konwencji, żeby ugryźć temat.
Przecież już znalazłaś: horror!
(Śmiech) To prawda. W trudnych politycznie czasach wielką popularnością cieszyły się kabarety. Ludzie potrzebowali śmiechu, by odreagować to, co na co dzień budziło ich grozę. Dzisiejsza polityka jest trochę straszna, a trochę śmieszna. Horror, jak już mówiłyśmy, bliski jest komedii. A ze swoją mocą wizualizowania zbiorowych lęków na pewno podziałałby rozbrajająco.