Czas zatacza koło. Pełzająca u progu jesień znów powoli zwija świat. Z zachwytem patrzę na energię dzieci wracających do przedszkola i szkoły. Wiem, że one jednak też potrzebują wieczorami poleżeć pod kocem, utulić swoje przytulanki, zjeść coś słodkiego, popatrzeć w telewizor, pobawić się ogniem, zapalając tealighty. One też czują schyłek roku, nadchodzący wieczorami chłód, coraz wcześniejszą ciemność, schronienie, jakie daje dom, do którego jeszcze niedawno żal było wracać, zanim się ściemni.
Ale dorośli inaczej przeżywają jesienne zmęczenie. Jesienne przemijanie. Z każdym rokiem bardziej oczywiste. Czuję, że moje starzenie postępuje szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, a im jestem starsza, tym większy wysiłek wkładam w przypominanie sobie, czym było moje dzieciństwo. Jak pachniało, smakowało, jakie widoki miałam przed oczyma, jakbym czuła, że moim losem jest powrót do tej nieistniejącej już czasoprzestrzeni, że to naturalny porządek rzeczy. Widziałam wielokrotnie jak starsi ludzie, w sędziwym wieku, często odcięci od żywej współczesności przez brak możliwości wychodzenia z domu, wycofywali się w swoje dzieciństwo, a związane z nim wspomnienia nabierały kolorów, szczegółów i blasku, będąc często znacznie bardziej wyraziste od rzeczywistości, która spotykała ich na jawie.
Po wakacjach wraca się do domu, który pomimo atrakcyjności podróżowania zyskuje jakość, jakiej nie ma żadne inne miejsce, bo nasycony jest naszym życiem, wspomnieniami chwil, kiedy dawał schronienie w chorobie, w trudnych czasach, kryzysach, kiedy był kryjówką, miejscem wspólnych radości, azylem. Wszystkie wypite herbaty, zjedzone czekolady i aspiryny, wszystkie pieczone ziemniaki, naleśniki z powidłami i zupy pomidorowe, wszystkie wełniane koce i ciepło z kaloryferów w zimowe noce, tulenie się nad ranem w łóżku do śpiącego człowieka lub psa – to są moce domu, których nie zwycięży żadne inne miejsce. Choć mam dom od lat, czuję, tej jesieni, że ja również rozpoczęłam już swój powrót – proces, który nie zatrzyma się, dopóki żyję. To powrót do okruchów domu, a właściwie kilku domów mojego dzieciństwa. Do sensów, czynności i rytuałów, które wtedy, gdy byłam dzieckiem, wydawały mi się męczące, przygnębiające albo po prostu nic nieznaczące, a teraz, 30 lat później – jawią mi się jako nadające sens trwaniu. I przetrwaniu, nie tylko fizycznemu, ale ontologicznemu przede wszystkim.
Jako dziecko z małego miasteczka nie znałam w dzieciństwie smaku dżemu ze sklepu. Gęste, prawie czarne powidła śliwkowe babci to była codzienność, której nie potrafię już odtworzyć. Tak jak domowa produkcja twarogu – tak wtedy oczywista, stawianie mleka na zsiadłe, zbieranie owoców berberysu i jałowca, stawianie nalewek na mrówkach do nacierania obolałych stawów, wytapianie smalcu, marynowanie grzybów, suszenie ziół i domowe kiszenie kapusty. W południe w Jedynce Rolniczy kwadrans, wieczorem Radio dzieciom, a w piątki w Trójce Lista przebojów. Serwatka zostawiała na zlewie mleczno-tłusty, kwaśny osad i wydawała mi się wtedy śmierdząca, tak jak szampon tataro-chmielowy w szklanej butelce albo mydło dziegciowe czy pasta bhp. Wszystko było szorstkie, toporne, bure. Dziś sama wracam do tej szorstkości, bo to ona jest nadzieją na przetrwanie świata. Nie kolorowe opakowania, które wtedy w estetycznym uniesieniu nawet kolekcjonowałam. Nie perłowe mikrogranulki, nie brokatowy plastik. To jednak wybór racjonalny. Mam szczęście, że pamiętam jeszcze epokę przedkonsumpcyjną, bo mogę wracać do tego nastawienia z sentymentem. Jednak nie tylko do tego wracam. Wracam również do czynności, które w dzisiejszym świecie, który zmienił się tak bardzo od tamtego czasu, wydają się pochodzić z kosmosu, a jednak dla mnie mają smak tamtych dni, mojego domu, smutku. Ale to moja przeszłość. Jedyna.
W miasteczku, w którym spędziłam dzieciństwo, częstym widokiem były panie rozparte na poduszkach przewieszonych przez parapet, wyglądające przez okno. Najczęściej starsze, ale często ledwie dobiegające pięćdziesiątki. Kiedy obrobiły się ze wszystkim w domu, układały poduszki na parapecie, pochylały się, opierając się na nich łokciami i całymi kwadransami wpatrywały się w chodnik pod oknem, ulicę, plac zabaw naprzeciwko domu, szpital, cmentarz, przedszkole albo po prostu w dal. Co jakiś czas wdając się w rozmowy z sąsiadkami przechodzącymi pod ich oknem, z dostawcą gazu w butlach, przepędzały godziny zanurzone w rzeczywistości swoim spojrzeniem. Mrok domu za ich plecami był ostoją Oswojonego i Zamkniętego przed obcymi, przestrzeń za oknem, choć również swojska – obszarem, w który mogła wyfruwać ich gnuśniejąca fantazja, ich myśli, dla których brak było miejsca w mieszkaniach, pragnienia, o których wiedziały, że na pewno się nie spełnią. Często, zawiesiwszy wzrok w jakimś punkcie, nieruchomiały wsłuchane w gwizdy przejeżdżających przez odległą stację kolejową pociągów. Najczęściej zbliżały się do emerytury albo już na niej były, a ich życie stopniowo zamierało organizowane wyjściem na rynek dwa razy w tygodniu, niedzielnymi mszami, domowymi obowiązkami, niańczeniem wnuków, corocznym kręceniem kremu maślanego z wódką do tortów z okazji urodzin i imienin. Innych celów nie było, nic nie pchało do przodu, choćby chęć utrzymania się na powierzchni. Godziny mijały powoli.
W domu mojej babci był jeszcze jeden rytuał, który do tej pory chwyta mnie za gardło: „szara godzina”. Niezależnie od pory roku, kiedy zaczynało się zmierzchać, babcia siadała w kuchni na krześle przy oknie i patrzyła przed siebie. Przed domem było kilka drzew, przedszkole i wybrukowana chodnikiem ścieżka. Siedząc u babci na kolanach wpatrywałam się z niepokojem pomieszanym z nadzieją w koniec tej ścieżki, czekając, czy może pojawi się na nim moja mama wracająca z podróży. Powrót mamy zdarzał się jednak bardzo rzadko w trakcie „szarej godziny”. Siedziałam na kolanach babci w postępującej, gęstniejącej ciemności. Na blacie kuchennym tykał budzik. Czasem coś buczało w rurach. Ktoś wchodził po schodach. Czas dłużył się. Kolory blakły, a kształty zacierały się. W końcu zapalały się ostrym, jarzeniowym, białym światłem uliczne latarnie. To był niepisany sygnał, żeby wstać i zacząć przygotowywać kolację.
Staram się odpowiedzieć sobie na pytanie, jak mi jest z tym, że to, co pamiętam, dawno już nie istnieje, nie wróci, że napawa mnie to wciąż smutkiem i niepokojem, a jednocześnie to właśnie jest to, co najbardziej mnie tworzy. To jest mój rdzeń – moje najsilniejsze wspomnienia, które co prawda da się opisać, jednak nie da się wyrazić słowami ich znaczenia. Jesień wracając, wyprawia mnie w podróż do tych chwil i miejsc, rzeźbi je coraz mocniej we mnie, żebym mogła odwołać się do nich, kiedy się zgubię, zmęczę, kiedy zapomnę w natłoku codziennych zadań, kim jestem. Nie wiem, czy umiałabym dziś powtórzyć „szarą godzinę” bez odrywania się od patrzenia i słuchania. Chyba byłoby mi trudno. Ale znalazłam w sklepie internetowym „tarasowy kominek” – małe, pokraczne jak z bajki, żeliwne urządzenie, które zmieści się na moim mikrobalkonie. Włożę do niego trochę gazet, patyczków i podpalę. Ogień ma szansę przyciągnąć na „szarą godzinę” mojego syna. Może nawet nie będę musiała zapisać go na „mindfulness dla dzieci”, żeby przywrócić jego przebodźcowanemu mózgowi równowagę. Może uda mi się zabrać go ze sobą choć przez pół godziny dziennie, w powrotną podróż do świata, którego nigdy nie zobaczy i nie pozna, ale którego okruszki będziemy przechowywać w naszym domu.