Stany Zjednoczone to gorzka kraina. Narodziła się jako kolonia i w głębi do dziś nią pozostaje. Swój cel najwyższy – bogactwo – obudowała ideałami równości, na zawsze już drugorzędnymi. Odrzeć Amerykę z fałszywych obietnic, ukazać jej bezwzględność i dopiero wtedy wyznać jej miłość – oto sztuka, która udała się jej niechcianemu synowi.
Ayad Akhtar sprawia kłopoty swojej ojczyźnie. Nie pasuje. Nie pasuje do stereotypów organizujących świat według ksenofobicznych kategorii, ale nie mieści się też w przegródce spełnionego amerykańskiego snu.
Pochodzi z muzułmańskiej rodziny, ma pakistańskie nazwisko, ciemną skórę. Ale urodził się w Staten Island, a wychował w Wisconsin. Odniósł sukces, jego sztuki wystawiane są na Broadwayu, otrzymał nagrody Pulitzera, Tony i Arts and Letters Foundation. Jego teksty to literackie i teatralne wydarzenia. Tyle że on się w nich do Ameryki nie uśmiecha. Ma zastrzeżenia, zdziera zasłony, grzebie w ranach. Dlatego wielu wolałoby, żeby „stulił pysk” i „wracał do siebie”. Czyli właściwie dokąd?
Homeland Elegies, druga powieść w dorobku wybitnego dramatopisarza i prozaika właśnie wydana w USA, jest deklaracją uczucia i wierności wobec jedynego kraju, w którym może żyć i w pełni realizować siebie jako istotę nieustannie emblematyzowaną oraz ograniczaną, na zmianę wywyższaną i poniżaną, docenianą i wypraszaną. Każda tożsamość jest złożona, żadna więc nie mieści się we współczesności dążącej do radykalnych uproszczeń. Żyjemy w cywilizacji wypędzonych, tworzonej przez migrujący gatunek Homo sapiens, a więc przez przyjezdnych. Jednocześnie wystawiamy innym ludziom wilcze bilety. Tworzymy bastiony jedynej słuszności, wypychając ich do własnych, najlepiej odległych twierdz. Ayad Akhtar napisał powieść na wskroś amerykańską, ale niezaprzeczalnie globalną. Opowiada o tym, jak wystawiamy na sprzedaż najsubtelniejszą z cząstek elementarnych: nasze poczucie przynależności. W świecie spolaryzowanym i cynicznie dzielonym narracjami politycznymi każdy z nas może poczuć się niechciany, wygnany z domu – jedynego środowiska, w którym potrafi być sobą. Każdy z nas jest przedstawicielem zagrożonego gatunku.
Homeland Elegies, jest – jak podpowiada tytuł – wielowymiarowym pożegnaniem. Książka powstała w okresie żałoby po matce autora, kobiecie, która nigdy nie przestała tęsknić za domem w Pakistanie i której Ameryka przez pół wieku relatywnie komfortowego życia nie zdołała wynagrodzić utrat poniesionych na skutek emigracji. Powstała też w czasie, gdy ojciec pisarza – uznany lekarz z własną praktyką, niesłabnący fan Ameryki – zaczął się „rozpadać”. Jego wcześniej wypełnione pracą i poczuciem sensu życie ulegało szybkiej dezintegracji, podobnie jak światopogląd, postawa wobec własnych wyborów i zaadoptowanej ojczyzny. Szerszym tłem historii jest rozkład samej Ameryki, a w szczególności warstwy ideałów skrywającej jej gospodarcze DNA, te nierozerwalnie splecione spirale zysku i długu.
Akcja powieści – zakamuflowanej jako autobiografia Akhtara, literacko deformowana licznymi zniekształceniami prawdziwych zdarzeń – toczy się mniej więcej od ataku na World Trade Center do pierwszej kadencji prezydenckiej Donalda Trumpa. Niespełna dwie dekady przynoszą drastyczne zmiany polityczne. Przepisaniu ulega opowieść Ameryki o niej samej i jej roli w świecie. Redefiniowane jest również miejsce, jakie kraj oferuje – i jakiego odmawia – własnym obywatelom, zwłaszcza tym o trudnych do wymówienia nazwiskach i skórze innej niż biała.
Akhtar rejestruje zmiany detalicznie, pokazuje w precyzyjnie rozpisanych scenach spotkań i rozmów. Jego bohater (i literackie alter ego) jeszcze na studiach wdrożył metodę stosowaną przez francuskiego psychoanalityka Jacques’a Lacana. Spał z ołówkiem przywiązanym do dłoni i zaraz po przebudzeniu zapisywał sny. Pisarz rozbudował tę metodę o wieczorną praktykę skrzętnego notowania zdarzeń danego dnia. Był w tym skrupulatny, oddany. Bardzo chciał zapamiętać i zachować świat, który go ukształtował i który przemijał. Jeśli zachodzicie w głowę, co stało się z Ameryką i jakim cudem od ideałów wielorasowej wspólnoty z kampanii odzieżowej United Colors of Benetton przeszła do trumpowskiej fake politics żonglującej populizmem i dyskryminacją, Akhtar zabierze was w podróż przez epizody, w których – jak kardiolog cierpliwie porównujący wykresy elektrokardiogramu – odnajduje te niewielkie skoki linii, zbyt głębokie załamki skrywające odpowiedź. A więc opisuje spotkania. Na przykład to z 11 września 2001 r. Bohater, zobaczywszy w telewizji relacje z chwili, w której drugi samolot wbił się w drugą wieżę, ma nieodpartą potrzebę bycia bliżej tego, co się wydarzyło. Schodzi w dół Manhattanu, natychmiast czując na sobie nowe, pełne oskarżeń i lęku spojrzenia. Ale też sam przyłapuje się na myśli, że ataku dokonali ludzie, o których on – potomek Pakistańczyków, niewierzący i niepraktykujący muzułmanin – odruchowo mówi „my”. W spontanicznie utworzonej kolejce dawców krwi pada ofiarą napaści. Uznany za „jednego z nich”, czyli terrorystę, po raz pierwszy czuje zwierzęcy strach, nogawka jego spodni wypełnia się moczem. Ta chwila to zapowiedź zmiany mentalności.
Kilka lat później, w czasie podróży na drodze stanowej zatrzyma go młody biały policjant. Zauważy, że pisarz ma kłopoty z chłodnicą. Rekomenduje warsztat niedaleko, a w czasie oczekiwania na lawetę zada kilka pytań. O to dziwnie brzmiące nazwisko, kraj pochodzenia rodziców, miejsce urodzenia. Szefem warsztatu okaże się jego wuj, który zaopiekuje się samochodem nader troskliwie i naliczy rachunek tak niebotyczny, że konieczne będzie pilne uruchomienie dodatkowej linii kredytowej. Autor przełknie zakamuflowane upokorzenie na kwotę 1600 dolarów i pojedzie dalej.
Ale wyznawcy islamu oraz ich potomkowie są nie tylko ofiarami – Akhtar pokazuje, że współtworzą krajobraz napięcia. W teatrze, gdzie trwają próby do wystawienia jego sztuki, narrator pozna ultrazamożnego amerykańskiego muzułmanina, który postanowi walczyć z rasizmem jego najostrzejszą bronią – pieniędzmi. Na krótką, ale zapewniającą mu fortunę chwilę Akhtar znajdzie się w kręgu finansowej elity imigrantów, którzy przewrotnie mszczą się bogactwem i hojnością. Budują swoje fortuny i pozycje metodami białych: cynicznymi giełdowymi grami, datkami na ważne cele. Zapewniają sobie nietykalność w kraju, który naprawdę kocha tylko pieniądze.
Autor przenikliwie pisze o tym, że nie tylko biali konserwatyści postrzegają świat w kategoriach nasi–obcy. Sami imigranci, jak jego paradoksalnie proamerykański i protrumpowski ojciec, nigdy nie wyrośli z fazy marzeń o tym, by stać się Amerykanami. Pragnienie się nie spełniło, pozostali obcy. Muzułmańscy przybysze żyją w kraju ukształtowanym przez chrześcijaństwo i logikę korporacyjną, separując się od obu tych nieznanych im ładów. Jednocześnie historia przemocy USA w Iraku czy Afganistanie staje się częścią ich bliznowatej biografii, elementem opowieści o krzywdzie braci pozostawionych „tam”. Mają powody, by znienawidzić „amerykańskie wartości”. Między nimi a państwem, które zamieszkują, wciąż jest przepaść.
Ale druga generacja, do której należy Ayad Akhtar, ma do opowiedzenia inną historię. On nie tęskni za sadem mangowców, rodzinną ziemią w Pakistanie, którą jego ojciec traktuje jak wyjście awaryjne. Ayad nie ma przywileju ewakuacji do przeszłości, ponieważ cała jego historia wydarzyła się tu, na ziemi rozpiętej między Atlantykiem a Pacyfikiem. Choć nie poszedł w ślady ojca – lekarza – uważnie ogląda symptomy swojej krainy, diagnozuje jej złożony stan i nie łudzi się, że znajdzie lekarstwo. Zdolność odróżnienia prawdy od iluzji jest miarą postępu w tej emigranckiej elegii. Tak jak umiejętność zaakceptowania sprzeczności jest warunkiem przetrwania w XXI w.