Pożegnanie z Midwestem Pożegnanie z Midwestem
Doznania

Pożegnanie z Midwestem

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Arthur Russell wyprzedzał swoje czasy nie tylko jako kompozytor. Także sposób, w jaki myślał o dźwięku, gatunkach muzycznych i podziale na pop i awangardę bliższy jest drugiej dekadzie XXI w. niż twórcom i produkcjom jemu współczesnym. Wydaje się także, że sam twórca – zafiksowany na muzyce introwertyk, śmiały jedynie w kwestiach artystycznych i latami odkrywający swoją orientację seksualną – również może liczyć na więcej zrozumienia w czasach, kiedy popkultura odwraca się od maczyzmu. Niezależnie od powodów, eklektyczna twórczość Russella z roku na rok zyskuje na znaczeniu i coraz mocniej rezonuje z wrażliwością innych twórców i słuchaczy. A przecież od jego śmierci minęło już ponad ćwierć wieku. Taki już los wizjonerów.

Na obronę współczesnych Russellowi słuchaczy należy dodać, że ogromna część jego dorobku ukazała się na płytach dopiero po śmierci artysty. Co kilka lat media ogłaszają premierę kolejnej perły z jego, jakże rozpiętego stylistycznie, katalogu. A jest w nim cały nowojorski Dowtown lat 70. i 80. Usłyszmy w nim Fillmore East i hippisów, The Kitchen i minimalistów, CBGB i post-punk, Club 57 i mutant disco, wreszcie The World i początki house’u. Niezależnie od tego, jaką akurat grał muzykę, jego niezwykła wrażliwość i charakterystyczny tembr głosu sprawiają, że nie da się jej pomylić z dziełami kogokolwiek innego. Do tego stopnia, że bazujące na samplu z piosenki Russella 30 Hours nie brzmi dla mnie wcale jak typowy kawałek Kanye’ego Westa.

Wydana właśnie kompilacja Iowa Dream przypomina, że powyższa sylwetka Russella jest niekompletna. Składający się z 19 szkiców album przypomina o jego folkowych korzeniach, które ze znacznie gorszym skutkiem eksplorowała kompilacja Love Is Overtaking Me. Niektóre z tych utworów (np. Words Of Love) mają iście Dylanowski charakter. Poruszające temat dorastania w stanie Iowa romantyczne ballady i lekko infantylne popowe piosenki (Wonder Boy, I Still Love You) są natomiast dowodem wielkiej wiary Russella w swój talent, biorąc pod uwagę, że prezentował je w dekadenckim Nowym Jorku lat 70. Na to niedopasowanie i pewną osobność twórczości artysty zwracał uwagę Allen Ginsberg, który w biograficznym dokumencie Wild Combination porównywał twórczość swojego młodszego przyjaciela do poezji Williama Carlosa Williamsa. Niezależnie od nastrojów i ówczesnych mód trudno zrozumieć, jak to się stało, że perełki takie jak Wonder Boy poznajemy dopiero po 45 latach.

Na Iowa Dream pojawiają się również utwory utrzymane w innych stylistykach: nowofalowe You Did It Yourself i funkujące List Of Boys należą do najmocniejszych punktów tej składanki. Do nich zaliczyłbym też Barefoot in New York – eksperymentalny pomost między nagraniami bitników a proto-rapem. Mimo wszystko najbardziej zapadły mi w pamięć te akustyczne, naiwne, rozebrane do pojedynczych dźwięków folkowe piosenki. Utwory, w których zanurzony po szyję w nowojorskim tyglu Russell powraca do prowincjonalnej Oskaloosy. Do czasów pierwszych miłości, ciepła rodzinnego domu i prostego życia. To pożegnanie z dzieciństwem i spokojem Midwestu. Bo rzeczywiście od tej pory spokoju będzie miał niewiele.

 

 

 

Czytaj również:

Słuchać albo nie słuchać – 1/2020 Słuchać albo nie słuchać – 1/2020
Przemyślenia

Słuchać albo nie słuchać – 1/2020

Jan Błaszczak

2020
Richard Dawson

W najnowszych utworach najciekawszego dziś chyba brytyjskiego barda przegląda się prowincja doby brexitu. Łykająca antydepresanty, czasem ksenofobiczna, czasem zdolna do wspaniałych odruchów serca. Dawson opisuje ją z empatią i ubiera w piosenki, w których folkowe i freejazzowe ciągoty wymykają się regularnie spod gorsetu popowej konwencji.

The best of moje getto 
Piernikowski

Długo uciekał peletonowi, ale środowiskowa moda w końcu go dogoniła. Zamiast uciekać, Piernikowski oddał refreny gościom i nagrał swoją najbardziej przystępną płytę, na której słychać wpływy dubu, popu czy trapu. A także dobrą zabawę: konwencją, koncepcją, kooperacją. Po rewelacyjnym i dołującym No Fun przyszedł album trochę słabszy, ale też lżejszy. Przyszedł „Fun”.

Czytaj dalej