Albowiem po apokalipsie nadal obchodzi się Boże Narodzenie i będzie się je obchodzić aż do końca. Opowiadanie wybitnej brytyjskiej pisarki.
Kiedy się obudził, wiatr wiał ze wschodu. Okna po tej stronie domu uderzały i klekotały we framugach, choć były zabite deskami, a daszek z blachy falistej nad kurnikiem chrząkał i skrzypiał, jakby miał zaraz wyrwać się z mocowań i odlecieć. Ten huk wdarł się w jego sen niczym ludzki głos. Dwudziesty trzeci grudnia. Pochmurny poranek, a może jeszcze była noc, zegar stanął. Leżał nieruchomo pod kocami, stopy w butach miał zmarznięte, pierś obolałą od wdychania nieogrzewanego powietrza. Ogień zgasł, drewno spalało się zbyt szybko przy takim ciągu w kominie. Trudno było utrzymać płomień przez całą noc. Węgiel był lepszy, palił się dłużej, ale trudno go było znaleźć, no i nosić, z powodu ciężaru.
Naciągnął koc na twarz. „Wstawaj” – pomyślał. Jeśli nie wstanie, to będzie początek końca. Ludzie, którzy zostawali w domu, wpadali w kłopoty. Nikt im nie pomagał. Po części to rozumiał – kto chciałby umrzeć na dworze, rzucany jak jakiś śmieć, kiedy wiatr pozbawia cię ubrania i leżysz na ziemi, a kurz robi wydmę z twojego ciała? Lepiej wczołgać się do jakiejś zacisznej kryjówki. Rozumiał to.
Coś zagruchotało głośno wzdłuż dachu, przeleciało przez dachówki i zostało porwane. Gdzieś wysoko rozległo się głośne wycie, niemal oceaniczne, jakby niebo nie miało sił i pękało.
To, co prąd zatokowy dotąd trzymał w ryzach, teraz pchało się i smagało wszystko wokół. Wiedział, że ludzie stworzyli kiedyś bogów przestworzy, złe duchy powietrza albo szczytów gór. Czasami w to wierzył – bezsensownie wrzeszczał w komin albo prosto w twarz wiatru słabym, stłumionym głosem. Ale nieczęsto, bo to właściwie nie pomagało, a łatwiej można było oberwać.
Kiedy wiatr nadchodził ze wschodu, znikało wiele tych dachów, które jeszcze zostały, a ściany mogły się przewrócić – kolejny powód, by jednak nie siedzieć w domu, trzeba było uważać, czy się nie zawali. Ale ten budynek jest porządny – przetrwał.
Obrócił się na bok i drżał, czując zimno na karku. Kanapa, na której leżał, wydawała się nieustannie wilgotna. Ozdobna poduszka śmierdziała mokrą zaprawą. Zwykle nie sypiał w tym pokoju, ale u niego była teraz Helene. Wolałby, żeby spali razem, byłoby cieplej.
Kolejny przedmiot walnął w dom, rozpadł się o wimpergę i odleciał w klekoczących kawałkach. Nie pamiętał ostatniego spokojnego dnia, kiedy drzewa stały prosto i spokojnie. Bezruch i cisza wydawały się bajką z dzieciństwa, jak sierpniowe żniwa albo Święty Mikołaj. Minionej nocy spał niespokojnie, miał przykre sny – wojny, spłoszone zwierzęta i Craig, zawsze Craig. Po takiej nocy trudno się zebrać.
„Wstawaj” – pomyślał. A później, bo dziś było już zbyt trudno, pomyślał: „Bizon”. Wyobraził sobie bizona. Ogromnego,