Sędzia mówił, że wstąpił do restauracji, aby zjeść obiad. Zjadł i ciężko się rozchorował. Restauracja nosiła nazwę – „Zdrowie”. Sędzia dodał jeszcze, że napis nad wejściem miał litery złote.
Profesor Tutka:
– Przeczytałem na afiszach – „Bal”. Do restauracji człowiek idzie, gdy jest głodny, na bal – gdy się chce zabawić. Chciałem się zabawić. Naciągnąłem na siebie frak a do klapy przypiąłem wielką chryzantemę. Lustro mówiło: szyk! Z którego roku kalendarz, pytacie? W tej historii nie jest to ważne.
Bal ten urządzali studenci akademii malarskiej i dlatego może moje opowiadanie będzie dosyć barwne.
Doroczna ta zabawa słynęła z pięknie przystrojonej sali. W jednym roku, pamiętam, bal odbywał się bardzo wysoko, bo na niebie: widziało się księżyc, gwiazdy, Marsa i Wielką Niedźwiedzicę; w roku następnym bal dla odmiany odbywał się bardzo nisko, bo na dnie mórz. Lekkie przeźroczyste gazy i tiule przedstawiały wodę, a w wodzie były morskie rośliny, wyspy koralowe, fantastyczne ryby, olbrzymie raki i ośmiornice. Kobiety na bal ten przebrały się za syreny, meduzy, za coś co jest niby i morskie, i niezwykłe, nie zapominając jednak o tym, żeby nie przestało być ziemskie i ponętne. Niewidzialne reflektory rzucały wymyślne światła, odezwała się ukryta orkiestra, a ciemne fraki szły ku meduzom, syrenom, by złączyć się z nimi, zapomnieć o ziemi, a tylko kołysać, poddając się muzyce jak fali.
Miałem zaszczyt tańczyć z „królową mórz”. Piękna kobieta w złocistej łusce na piersiach i biodrach uwodziła mnie w tańcu swym wzrokiem. Oczy miała wielkie o fantastycznie długich rzęsach. Nagle z bocznej salki wybiegł młody malarz i krzyknął: „pali się!”. Orkiestra urwała. Pary znieruchomiały. Stała się cisza. Wszyscy byli jak ludzie zbudzeni nagle ze snu. Ja pierwszy się ocknąłem. Krzyknąłem z całych sił – „za mną!” i biegłem ku drzwiom wyjściowym, do których runął balowy tłum. Wybiegliśmy w ostatniej chwili, bo z ulicy widziało się już w oknach płomienie. Deszcz, śnieg, wiatr, błoto. O powrocie, żeby chwycić płaszcze, nie było mowy. Jedni w przerażeniu zaczęli co tchu na oślep biec przed siebie, inni zbili się w gromadkę, stojąc na wpół przytomni, bezradni. Ulica pusta, nie widać żadnych pojazdów. Co robić? Na szczęście ukazały się światła nocnego tramwaju. Fraki, suknie obległy wóz, tłocząc się do wnętrza. Nie pytaliśmy dokąd nas powiozą. Dygocące nasze ciała szukały w tej chwili tylko ciepła. Tuż koło mnie stała „królowa mórz”. Długie, fantastycznie długie rzęsy miała tylko przy jednym oku: z oka drugiego rzęsy odlepiły się, przepadły. I gdy jedno oko patrzało na mnie uwodząco, jak wówczas w tańcu, drugie było zmęczone, obojętne, nieszczęśliwe.
Proszę panów… Krótkie spięcie, niedopałek papierosa czy coś w tym rodzaju, a materiał łatwo palny – stąd pożar. Oczywiście wypadek. Ale wypadek niesamowity, złośliwy. Bo zważmy: ogień obiera sobie miejsce osobliwe – dno morza; ludzie w noc zimową znajdują się na ulicy bez płaszczów, w strojach balowych; deszcz, śnieg chłoszcze nagie ręce, ramiona, plecy kobiet; chcieliśmy bajki, mamy – tramwaj. No i te oczy „królowej mórz”, których zapomnieć nie mogę: jedno wciąż piękne, uwodzące, a drugie nieszczęsne, zgaszone. Koszmar, panowie!
Pan sędzia chciał się posilić, a zasłabł; przeczytał „Zdrowie”, a znalazł chorobę; dodał nawet, że napis miał litery złote. Nie możemy w pełni zaufać literom nawet gdy są złote. I ja przed laty przeczytałem na afiszach – „Bal”. Przypiąłem do klapy fraka wielką chryzantemę. Poszedłem, aby się zabawić.
Tekst z archiwum, nr 470–471/1954 r. (pisownia oryginalna).