O mankamentach autentyczności i zaletach sztucznych uśmiechów zupełnie szczerze pisze Agata Sikora.
Dziwne czasy: mistrzowie budowania układów udają ich pogromców, seksiści – feministów, dziedziczki fortun – self made women, a niedojrzali przemocowcy – dystyngowanych aktorów tylko wcielających się w odrażające postacie. Tomasz Stawiszyński, nawiązując do rozpoczętego procesu Kevina Spacey’ego, pisał niedawno, że żyjemy w „kulturze pozorów”, „sprzyjającej fasadowości i premiującej tych […], którzy świetnie sobie radzą w tej specyficznej społecznej grze polegającej na wywieraniu wrażenia”. Popularna opinia często wini za to telewizję i media społecznościowe, kreujące wszechobecne targowisko próżności, gdzie człowiek człowiekowi wizerunkiem, profilem, lajkiem.
Kiedy jednak była ta mityczna epoka, w której społeczna maska nie przesłaniała twarzy, a ludzie prezentowali siebie takimi, jakimi byli naprawdę? Wszak przez cały XX w. kontrkultura krytykowała społeczeństwo masowe za jego sztuczność i tłumienie autentyczności. W epoce wiktoriańskiej mężczyźni odgrywali rolę czułych ojców i mężów dbających o świętość ogniska domowego, a jednocześnie uważali burdel za właściwe miejsce seksualnego zaspokojenia. Dworzanie wszystkich wieków wiedzieli, że każdy gest i uśmiech jest polityką, bo jak w Charakterach, czyli obyczajach naszych czasów pisał Jean de La Bruyère: „[…] u dworu kładzie się spać i wstaje z łóżka z jedną tylko myślą – o zyskach. […] To jest motor myśli i słów, milczenia i działania”. Benjamin Franklin zalecał natomiast porządnym mieszczanom, by jawili się jako godni kredytu: „Wierzyciel, który słyszy dźwięk twojego młotka o piątej rano albo o dziewiątej wieczorem, uspokaja się na sześć jeszcze miesięcy […]. To ujawnia ponadto, że nie zapominasz o swoich należnościach, daje ci pozory człowieka dbałego i uczciwego […]”.
Może zatem właściwe pytanie brzmi: dlaczego tak bardzo tęsknimy do świata, w którym nie będzie rozziewu między „prawdziwą osobą” a wykreowanym na użytek innych wizerunkiem? Skąd ta nasza obsesja szczerości?
Szczere wino
Szczerość nie przynależy wszak do fundamentalnych judeo-chrześcijańskich wartości. Nie piszą o niej ojcowie Kościoła; nie ma jej ani wśród cnót kardynalnych, ani teologicznych. Ósme przykazanie zakazuje kłamać na czyjąś niekorzyść, ale nie wymaga, by ekspresja zgadzała się z wewnętrzną prawdą danej osoby. Starożytni Grecy w ogóle nie rozróżniają kłamstwa od fikcji, cenią tak poetów, jak i sprawnych oszustów (np. Odysa).
Samo słowo pojawia się w językach europejskich dopiero w XVI w. i odnosi się pierwotnie do cieczy i kruszców: szczere wino to trunek nierozcieńczony, czysty. W odniesieniu do ludzi używa się go na początku metaforycznie – wskazując na ich prostotę, gotowość stanięcia przed Bogiem z otwartym sercem. Szczerość jest wtedy przede wszystkim wartością religijną, ważną dla protestantów potępiających katolicką hipokryzję oraz inkwizytorów zainteresowanych „prawdziwymi” przekonaniami przesłuchiwanych.
Z czasem jednak trafia na salony, do rozmów kochanków, listów rodzinnych, powieści. W XVIII w. wyłania się idea, że nie wystarczy już prawić konwencjonalnych komplementów adorowanej kobiecie: trzeba jeszcze pokazać, że wyraża się „prawdziwe” uczucia poprzez płacz, wzruszenia, nieustające autoanalizy. Człowiek ma się pokazywać bliźnim „w całej prawdzie swojej natury” – jak deklarował Jean-Jacques Rousseau w słynnym wstępie do autobiograficznych Wyznań. „Czuję swoje serce i znam ludzi – pisał dalej. – Nie jestem podobny do żadnego z tych, których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobny do żadnego z istniejących”.
W jego ślady pójdą romantycy, przekonani, że są unikatowi i powinni tę swoją unikatowość wyrażać, nawet jeśli rzuca ona wyzwanie społeczeństwu. W tej sytuacji szczerość, czyli odsłanianie swoich subiektywnych przeżyć, zaczyna być ceniona wyżej niż normy wychowania, dobry smak czy wzgląd na uczucia innych.
A my, choć rozterki i cierpienia młodego Wertera przyjmujemy z dużą dozą ironii, wciąż podążamy za romantyczną fantazją, którą pomógł zbudować: o życiu autentycznym, gardzącym konwencją, wizerunkiem, pozorem…
Sobie wbrew
No to teraz tak szczerze: ile razy w ciągu ostatniego tygodnia ugryźliście się w język? Przywołaliście na twarz sztuczny uśmiech? Wydeklamowaliście gładką formułkę sprzeczną z waszymi uczuciami? Zrobiliście coś, na co absolutnie nie mieliście ochoty? Staraliście się sprawić wrażenie osoby profesjonalnej/radosnej/wyspanej? (niepotrzebne skreślić)
Czy kiedykolwiek byliście na tyle autentyczni, by napisać w liście motywacyjnym, że firma słaba, zadanie nieambitne, ale potrzebujecie pieniędzy? Czy wspomnieliście kiedyś dziecku, że to narysowane na kartce to zwykły bohomaz, a nie portret mamy? Czy powiedzieliście załamanemu przyjacielowi, że w tarapaty wpakował się wyłącznie na własne życzenie?
Każdy i każda z nas codziennie na tysiące różnych sposobów zachowuje się konformistycznie, kłamie, manipuluje, mechanicznie wypełnia konwencję, rozmija się z prawdą, kreuje ją i koloryzuje. Czy zatem fetyszyzując szczerość i autentyczność, sami przed sobą nie stawiamy nierealnych wyzwań, narażając się przy tym na rozdarcie i frustrację?
Miło mi
Adam Seligman i jego współpracownicy, autorzy książki Rytuał i jego konsekwencje. Esej o ograniczeniach szczerości, wskazują, że istnieją dwa sposoby rozumienia komunikacji i ekspresji. Szczerość wymaga opisania, jak jest: dania wyrazu temu, co się naprawdę myśli i czuje. Tryb rytualny opiera się zaś na zasadzie jak gdyby: jednostka ma zachować się zgodnie z konwencją przewidzianą dla danej sytuacji, nie zakładając, że opisuje wiernie swoje wnętrze. Gdy mówimy na przykład: „Miło mi pana poznać”, wszyscy wiedzą, że nie przeprowadzamy autoanalizy, tylko używamy gotowej formuły. Nie ma znaczenia, co naprawdę czujemy – ważne jest to, że drugiej stronie wysyłamy konwencjonalny sygnał uprzejmości, a ona wie, jak go odczytać.
Według autorów Rytuału oba te tryby występują w każdej kulturze. Współcześni ludzie Zachodu tak bardzo jednak cenią wyrażanie prawdy o sobie, że z góry odrzucają logikę rytualną, uważając ją za gorszą. Tym samym stają się zakładnikami szczerości.
A to przecież właśnie szczerość zmienia ludzkie relacje w wielki proces dociekania prawdy o sobie i innych; współdziałanie i bycie razem – w nieustającą orgię słów i analiz bądź w orkę na komunikacyjnym ugorze. Zmusza do nieustannego kwestionowania własnych odczuć i reakcji („Czy ja naprawdę tego chcę, czy tylko tak wypada”?), uznając stan niepewności za niepożądany. Nakłada obowiązek wyrażania swoich „prawdziwych uczuć” (tego Świętego Graala kultury terapeutycznej), zarazem podając je w wątpliwość, jeśli tylko zostaną odebrane jako zbyt mało spontaniczne, zbyt konwencjonalne. Prowadzi to do błędnego koła: w sytuacjach publicznych człowiek stara się podkreślać swoją szczerość, autentyczność… ale nie za bardzo, bo wtedy wypada nieszczerze i nieautentycznie (jak wygląda taki profesjonalny performance, wie każdy, kto oglądał galę wręczenia Oscarów czy amerykańskie przemówienia polityczne).
Rytuał natomiast daje więcej wewnętrznej wolności. Świadome używanie konwencji pozwala zachować dystans do publicznych wizerunków, a zarazem chronić swoją własną subiektywną przestrzeń. Tryb ten nie zmusza do bezwzględnego samookreślenia, zostawia miejsce na ambiwalencję uczuć i niepewność. Zasadza się na uznaniu niedoskonałości nas samych i otaczającego nas świata – nikt nie musi udawać, że maska, której używa, jest jego „prawdziwą” twarzą.
I jeśli nawet nie chroni nas od mistrzów budowania układów udających ich pogromców, seksistów podających się za feministów, dziedziczek fortun udających ciężko pracujące pucybutki, przemocowców uchodzących za dystyngowanych panów, to czyni nas bardziej odpornymi na ich czary. Pozwala wszak założyć, że wyszedłszy z roli Franka Underwooda, Kevin Spacey gra dalej – tyle że tym razem odgrywa rolę błyskotliwego, sympatycznego aktora.