Przeciw ułudzie odosobnienia 
Przemyślenia

Przeciw ułudzie odosobnienia 

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 2 minuty

Na przestrzeni ostatnich 25 stuleci najtęższe umysły kultury zachodniej roztrząsały problem, czy człowiek jest bytem materialnym, czy duchowym bądź też czy jest jednocześnie bytem cielesnym i duchowym, ale jeśli tak, to gdzie leży granica pomiędzy tymi dwiema substancjami i jaka zachodzi pomiędzy nimi relacja?

Istnym przebojem wbił się w tę dyskusję ukraiński filozof Bohdan Kliczko, zauważając, że aby w ogóle móc roztrząsać ten problem, należy się zastanowić, czy człowiek jest odrębną całością. Innymi słowy, pytanie o człowieka zakłada odseparowanie go od reszty bytu, a to zdaniem Ukraińca wcale nie jest takie uzasadnione.

Książka Przeciw ułudzie odosobnienia składa się z wielu ciężkich argumentów wymierzonych w nasze poczucie wyjątkowości i całkowitości. Przykładowo, Kliczko zastanawia się, dlaczego nasza skóra miałaby wyznaczać granicę ludzkiego istnienia? Ponadto to, co znajduje się pod tą skórą, często nie jest powiązane ze sobą. Układ kostny nie łączy się, powiedzmy, z pokarmowym, skąd więc przypuszczenie, że tworzą one razem jakąś całość? Może nasz organizm składa się z wielu niepołączonych ze sobą systemów? Gdyby był naprawdę harmonijnie pracującą całością, jak możliwa byłaby choroba? A jeśli, powiedzmy, mamy katar, dlaczego twierdzimy, że to „my” mamy katar? Dlaczego tak szybko identyfikujemy się z własnym nosem?

Kliczko używa również argumentu „świadomościowego”. Twierdzi, że kiedy zamyka oczy, może przywołać w umyśle obraz miejsca, w którym nie znajduje się to, co można by nazwać jego ciałem. A skąd właściwie bierze się nasza pewność, że myśliciel w takim miejscu nie przebywa? I co w ogóle znaczy czasownik „przebywać” w odniesieniu do tak nieokreślonych bytów jak nasz byt ludzki?

Ukrainiec widzi w dotychczasowym myśleniu o człowieku rodzaj bezmyślnie powielanej konwencji mającej być może swoje źródło w pierwotnych instynktach posiadania i prywatnej własności.

Przeciw ułudzie odosobnienia to niewiarygodnie pasjonująca literatura, przeznaczona dla tych, którzy nie boją się chłodnej i uczciwej refleksji.

 

Czytaj również:

Przemyślenia

Imię noży

Tomasz Wiśniewski

Prawdopodobnie najgorszy kryminał w historii literatury. Pomyślany jako twórcze rozwinięcie Imienia róży; efekt – fatalny. Tożsamość zabójcy poznajemy już na drugiej stronie: nie wiadomo, dlaczego powstały kolejne. Akcja dzieje się w bliżej nieokreślonej karczmie, wypełnionej radosną kompanią z gargantuicznym apetytem. Pełniący funkcję powieś­ciowego detektywa opat – o imieniu Wilhelm (a jakże!) – zakłada sobie opaskę na oczy i gra w zgaduj-zgadulę; w ten sposób, bełkocząc pod nosem, wykrywa sprawcę morderstwa. Po chwili jednak pada na podłogę, zalany w sztok. Mnisi, głównie z nowicjatu, pryszczaci i hałaśliwi, ucztują w najlepsze. Przez następne kilkadziesiąt stron poznajemy szczegóły tego, co zjadł i wypił ogromny franciszkanin siedzący na ławce obok opata. Utwór kończy opis rozkwitającej roślinności, chociaż wcześniej dano do wiadomości czytelnikom, że spadły pierwsze liście z drzew.

W obliczu tej niepojętej lektury czuję się zmuszony napisać coś przykrego. Otóż jeśli polska literatura tak ma wyglądać, to kończę z profesją zawodowego recenzenta. Ostrzegałem już niejednokrotnie krajowe środowiska literackie. Ale tym razem miarka się przebrała. Do widzenia.
 

Czytaj dalej