Przekroczyć horyzont zdarzeń Przekroczyć horyzont zdarzeń
i
zdjęcie: Kacper Kowalski
Przemyślenia

Przekroczyć horyzont zdarzeń

Joanna Kinowska
Czyta się 12 minut

Debiut Kacpra Kowalskiego – Efekty uboczne – był kolorowy, zachwycający i mocno dekoracyjny, a jednocześnie mimo pięknej otoczki wprost opowiadał o tym, jak wielkie piętno nasze działania odciskają na środowisku. Posypały się nagrody z całego świata, łącznie z World Press Photo – największym bodaj wyróżnieniem dla fotografów dokumentalnych.

Potem był Over, a wraz z nim nadeszła ogromna zmiana. Czarno-białe zdjęcia, ogromny niepokój, pytania o przekraczanie granic – i znów o to, jak to widać z góry. Kariera Kacpra wystrzeliła. Jego prace w Muzeum SFO w San Francisco można oglądać do połowy kwietnia, do połowy marca trwa wystawa w Galerii Bildhalle w Amsterdamie, od końca stycznia kolejna w Berlińsko-Brandenburskiej Akademii Nauk. Ostatnie dwa projekty jego autorstwa – Arché oraz najnowszy Horyzont zdarzeń – na pierwszy rzut oka są bardzo podobne. Ponownie czarno-białe i wciąż dokumentalne (choć trudno w to czasem uwierzyć!), różnią się jednak kierunkiem poszukiwań.

Joanna Kinowska: Odnoszę wrażenie, że z projektu na projekt coraz bardziej podróżujesz w stronę samego siebie – sprawdzając swoje możliwości.

Kacper Kowalski: Moje zdjęcia i projekty stanowią swego rodzaju refleksję dotyczącą życia oraz procesów, które zachodzą we mnie – i w ten sposób naturalnie znajdują odbicie w fotografii. W niej zapisany jest mój wewnętrzny dziennik. Latając do obu moich poprzednich projektów: ArchéHoryzontu zdarzeń, chciałem pozbyć się perspektywy człowieka, który żyje wyłącznie tu i teraz. Zamierzałem doświadczyć szerszej skali i większego obrazu. Towarzyszyły mi różne myśli – zaczynałem się nawet zastanawiać nad tym, że może w ogóle powinienem przestać latać.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Bo wszystko zostało już zrobione?

Nie, absolutnie nie wszystko zostało zrobione. Tylko że po takim doświadczeniu, po takiej prowokacji i szaleństwie, o które się otarłem, czuję lęk związany z tym, co jeszcze zrobię, aby dotrzeć w nowe obszary. Aby zobaczyć świat w inny sposób – taki, który wciąż będzie mnie pociągał. Zaleciałem już tak daleko i udało mi się wrócić! Ale może to jest ten moment, kiedy mogę powiedzieć: „Dosyć, już starczy”. Nie wiem, czy to się zdarzy, jednak faktycznie zastanawiam się teraz nad tym. Bo z jednej strony latanie jest dla mnie ważne, stanowi część mnie i mojej tożsamości. W powietrzu czuję się naturalnie, u siebie, swobodnie i mam wrażenie, że jedną nogą wyprowadziłem się do nieba. Ale przecież nie mam skrzydeł!

Pamiętam, jak na festiwalu „W Ramach Sopotu” pokazywałeś zdjęcia „z podłogi”, co było zaskakujące niemal dla wszystkich. Tymczasem w tym, w jaki sposób fotografujesz, jest i reportaż, i dokument. Zdarzały się kolaże. W którym rodzaju fotografii czujesz się najlepiej?

Coraz bardziej pociąga mnie odejście od dokumentu. Mam wrażenie, że w nim czuję się już na tyle pewnie, że rezultat może być przewidywalny. Zderzenie tego, co pamiętam z lotu i o czym myślałem, z efektem w postaci obrazu zarejestrowanego przez aparat, to według mnie pewien punkt wyjścia do dalszej pracy, którą dotychczas się nie zajmowałem, trzymając się ram dokumentu. A może powinienem przedefiniować to, czym dla mnie jest dokument. Chyba potrzebuję przewartościować swoje latanie i zobaczyć, co stanie się, gdy będę wyłącznie o nim myśleć i za nim tęsknić.

Przewidywalność skończy się na tym, że powstanie następna książka, i to prawdopodobnie ze zdjęć zrobionych pionowo w dół. Tyle razy już przekroczyłeś granicę tej koncepcji i za każdym razem pojawia się kolejny kosmos, inny świat, nowa historia i zupełnie nowa perspektywa. I to zawsze jest nieprzewidywalne…

Kiedy lecę do Władysławowa fotografować ludzi na plaży, zawsze szukam jakiegoś sposobu, by tę klasyczną dla mnie scenę pokazać w jakiś inny, nowy sposób. I tutaj w pewnym sensie efekt jest przewidywalny. Nieprzewidywalny jest natomiast, gdy zaczynam lecieć i nie wiem, gdzie się skieruję i co mnie z tego bezkresu horyzontu przyciągnie. To rzeczy, które dzieją się po prostu same. Zauważyłem jednak, że nie jestem w stanie wrócić do sposobu patrzenia na świat z początku mojej drogi. Moje postrzeganie ciągle się zmienia. Nie potrafię samego siebie skopiować i podrobić.

Nie martw się, od tego jest kilkudziesięciu innych pilotów i operatorów dronów…

Kiedy zaczynałem latać i oglądałem zdjęcia na wystawie Ziemia z nieba Yanna Arthusa-Bertranda, pomyślałem sobie: „Jaki czad! Też chcę pojechać na pustynię, aby zrobić spektakularne zdjęcie. Albo nad wodospad, nad Niagarę, jeszcze gdzie indziej. Fotografując niezwykłe miejsca, będę miał niezwykłe zdjęcia”.

Pułapka każdego fotografa.

Tylko potem pomyślałem, że ‒ po pierwsze ‒ jest już taki gość, który coś takiego robi, więc po co mam robić to samo. A po drugie ‒ że to jakaś fototurystyka i nie chcę się w to pakować! Interesuje mnie bardziej latanie i doświadczanie przygód powietrznych tu w okolicy, gdzie mieszkam, w Trójmieście.

W Twoich książkach czytelnicy mają wsparcie w postaci tekstu wprowadzającego lub komentującego. W ostatnich napisali go wybitni twórcy: Andri Snær Magnason i Robert Macfarlane. Aż chciałoby się zapytać, kto będzie w kolejnej…

Nie, nie powiem!

Do Arché pisał Magnason i było to znakomite, bo stanowiło doskonałe uzupełnienie Twojego punktu wyjścia. Przy Horyzoncie zdarzeń nie ma niestety Hawkinga ani astrofizyki, ale za to Macfarlane intepretuje dla nas Twoje zdjęcia, prowadzi za rękę, a potem puszcza…

Jego tekst jest takim dodatkowym obrazem wprowadzającym czytelnika w świat moich zdjęć, ale też trochę skierowanym do mnie. Gdybym sam opowiedział tę historię od początku do końca, byłaby jednoznaczna. Moja. A w sztukach wizualnych piękne jest to, że one mogą być bardzo otwarte. I aby taki projekt otworzyć, współpracuję z grupą twórców. To ważna kwestia, bo o ile po zdjęcia lecę sam, o tyle na Ziemi już sam nie jestem i to nie tylko moja praca, lecz wspólna.

Z kim więc pracujesz nad swoimi projektami?

W przypadku Arché, które opublikowałem we własnym wydawnictwie, były to Ania Nałęcka-Milach, projektantka, oraz Wiktoria Michałkiewicz – kuratorka, a Horyzont… został wydany w 1605 Collective z Holandii, wciąż we współpracy z Wiktorią. To ona zaprosiła obu pisarzy, aby wnieśli dodatkowe przestrzenie w te abstrakcyjne projekty. Tu ważna jest rola kuratora, czyli ubranie w słowa emocji, którymi kieruje się twórca, i przetłumaczenie ich dla szerszego odbiorcy – czy to w postaci dyskusji z artystą, czy dobrania właściwych osób do wzniesienia projektu na kolejny poziom. Jeśli chodzi o Horyzont zdarzeń, to na początku były same emocje. Znaczenia klarowały się podczas dyskusji ‒ również dlatego, że kuratorka jest doktorką nauk społecznych, socjolożką, a dodatkowo ma background antropologiczny, lingwistyczny i kulturoznawczy, więc wspierała mnie w odczytywaniu tego, co pojawia się w efekcie abstrakcyjnego transu fotografowania.

Lubię porównywać rolę kuratorską do pomostu przerzuconego między autorem czy autorką a widzami. Bo odbiorcy mają swoje prawa…

Często słyszę: „Twoje zdjęcia są takie abstrakcyjne”. Ale przecież one nie są abstrakcyjne – przedstawiają realny wycinek rzeczywistości. Po prostu nacisnąłem spust migawki, zarejestrowałem obraz. Zastanawia mnie czasem, dlaczego w przypadku fotografii widzowie chcą koniecznie wiedzieć, co jest na zdjęciu. Jakby ta wiedza była im niezbędna do zrozumienia przekazu. W kwestii muzyki jest inaczej. Gdy kompozytor stworzy jakieś dzieło, a ja je odbieram, to wcale nie muszę wiedzieć, co on przeżywa i z jakich powodów komponuje utwór w taki, a nie inny sposób.

Nie musisz wiedzieć, o czym myślał podmiot liryczny. Wspomniałeś o fotografii abstrakcyjnej. Uparcie mówimy – posługując się terminem wziętym z malarstwa – że to jest abstrakcja. Tymczasem to totalny, niemożliwy paradoks. Nie ma czegoś takiego jak fotografia abstrakcyjna. Ale ta potrzeba nazywania – wkładania w szufladki – jest chyba dominująca. Tym bardziej doceniam tekst Macfarlane’a, który zaprasza nas w podróż. Twoją, ale tak naprawdę naszą. Bez definicji, z góry zastrzegając, że każda interpretacja będzie wyjątkowa i prawdziwa. A już absolutnie fantastyczny jest ten fragment o muzyce – że to najbliższy kontakt fotografii z muzyką, jakiego on sam doświadczył. I to jest całkiem nieprawdopodobne! Pamiętam Twój, Wasz – ze Sławomirem Jaskółką – koncert w Sopocie, w Teatrze Atelier w 2018 r. Obrazy były tam instrumentem. Czy Macfarlane wiedział o tym koncercie? No i czy tego typu synteza sztuk była jednorazowym zdarzeniem?

Nie wiem, czy wiedział, chyba nie. Poza tym odbyły się jeszcze inne koncerty; współpracowałem także z Jarkiem Kapuścińskim, autorem kompozycji audiowizualnych, ale też profesorem Uniwersytetu Stanforda. Jego instalacje były dwukrotnie wystawiane w MoMA w Nowym Jorku. Stworzyliśmy koncert fortepianowy, do którego nakręciłem ujęcia. To jedyny raz, kiedy korzystałem z drona, a Jarek napisał muzykę i do dziś jest ona wykonywana przez chińską pianistkę Jenny Q Chai. Koncert miał swoją premierę w 2017 r. na Festiwalu Spoleto w Charleston. Jarek skomponował również muzykę do projektu Over, interpretując zdjęcia na kwartet smyczkowy, zagrany przez kanadyjską orkiestrę.

A jak doszło do tej współpracy?

Jarek widział wystawę Efekty uboczne w Muzeum Miasta Gdyni w 2015 r. i odezwał się do mnie z pytaniem, czy mógłby skomponować do niej utwór. Odpowiedziałem: „Świetnie się składa, bo właśnie kupiłem dron, żeby zobaczyć, czy poszerzy to moje możliwości”.

Doskonale wiem, o czym mówisz. Pamiętam ten moment z koncertu w Sopocie. Przez dobre 10 minut oglądaliśmy „zwykły” pokaz slajdów, a potem można było dostrzec i usłyszeć zdziwienie publiczności, gdy zdjęcie nagle zaczęło się ruszać. To był szok, że ten statek jednak płynie, bo dron możesz zatrzymać w powietrzu, prawda?

Lecąc na paralotni, nie mogę zatrzymać się w miejscu; jestem w stanie utrwalić kadry fotograficznie, ale nie w ujęciu filmowym. Zresztą dron wysyłałem w miejsca, które zauważałem, lecąc na paralotni albo wiatrakowcu. Miałem wrażenie, że kopiuję samego siebie. Siedząc na ziemi, zastanawiałem się, czy to urządzenie wróci, czy nie spadnie, czy starczy mu energii. Są twórcy, którzy odnajdują w tym swoje metody twórcze i korzystają z tej technologii, ja jednak wolę latać. To mnie kręci. I pobudza kreatywność. Jakby zdjęcia były emanacją doświadczenia, a lot katalizatorem widzenia, którego bez lotu nie zaznaję.

Jesteśmy na początku 2023 r. To niełatwy moment – czasy popandemiczne, kryzys gospodarczy, energetyczny. U naszego sąsiada toczy się wojna. Można to wszystko tak rzucić i robić swoje rzeczy? Czy masz coś takiego z tyłu głowy, że trzeba być bardziej tu i teraz, stać się odpowiedzialnym społecznie, zaangażowanym człowiekiem?

Czasy i sposób postrzegania się zmieniają. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mój lot łączy się ze zużywaniem paliw kopalnych, z emitowaniem hałasu, ze straszeniem dzieci i sarenek w lesie. Może nie powinienem latać m.in. właśnie dlatego. Z jakiejś dobrze rozumianej odpowiedzialności za przyszłość Ziemi. Ale to trochę również ten moment, kiedy mam świadomość, że wszystko jest przesiąknięte hipokryzją i że usiłujemy znaleźć sens w czymś, w czym sensu nie ma. Rzeczywistość sama w sobie jest poza możliwością pojęcia. Nam się tylko wydaje, że ją rozumiemy. Życie na Ziemi trwa ponoć nieprzerwanie od czterech i pół miliarda lat. Jak to pojąć i odnieść się do tego? Może bardziej chodzi o to, żeby działać w zgodzie z samym sobą. Chyba właśnie po to, żeby się dowiedzieć, gdzie leży ta zgoda, poleciałem zeszłej zimy w niemiejsca, w mrok, poszukując jakiejś prawdy o sobie, prowokując własną nieświadomość i przekraczając granicę „horyzontu zdarzeń”. Wróciłem z relacją fotograficzną, która jest jak dowód w sprawie, jak przedłużenie mojego doświadczenia. Możesz je odczuć, wchodząc w mój świat, oglądając książkę lub odbitkę – obiekt sztuki na wystawie lub ścianie we własnym domu.

zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty
zdjęcie: Kacper Kowalski – dzięki uprzejmości artysty

kacperkowalski.pl
Kacper Kowalski „Event Horizon”
Projekt: Janneke Schrey
Kuratorka: Wiktoria Michałkiewicz
Wydawnictwo: 1605 Publishers, 2022.
Wystawa w Bildhalle
Koncert Efektów Ubocznych
Side Effects (2017)
Wideo Kacper Kowalski
fortepian i efekty wizualne (16’30”)
Wykonanie: Jenny Q Chai
Koncert OVER
Over (2021)
Fotografie: Kacper Kowalski
Wideo (9’17″)
Wykonanie: St. Lawrence String Quartet / Kwartet smyczkowy

Czytaj również:

Piękna przygoda, czyli gdzie jest fotografika? Piękna przygoda, czyli gdzie jest fotografika?
i
Edward Hartwig, „Portret studentki”, około 1955 r., zdjęcie ze zbiorów MuFo
Przemyślenia

Piękna przygoda, czyli gdzie jest fotografika?

Stach Szabłowski

Fotografika to polski wynalazek. Nie chodzi o dyscyplinę, ale o sam termin, który został wymyślony w Polsce i funkcjonuje jedynie w naszym języku. Co należy pod nim rozumieć? No cóż, na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi.

Najlepiej szukać jej w dziełach fotografiki i tak właśnie robią dwaj znani koneserzy oraz badacze tej dziedziny, Łukasz Gorczyca i Adam Mazur. W krakowskim Muzeum Fotografii (MuFo) pokazują oni 150 odbitek autorstwa blisko setki artystów i artystek, wśród których nie brakuje tych najwybitniejszych. Czy w owym zbiorze prac kuratorzy znaleźli definitywne określenie granic oraz istoty fotografiki? To kwestia do dyskusji; nie ulega za to wątpliwości, że Gorczyca i Mazur przygotowali wystawę nie tylko solidną, lecz także piękną. Projekt nosi nazwę Fotografika. Fotografia artystyczna w Polsce 1927–1978.

Czytaj dalej