Pisał o sporcie, dobrych manierach, kulturze picia wódki. Patronował akcji Otyli żyją krócej. Leopold Tyrmand, autor kultowej powieści Zły i Dziennika 1954, przez lata blisko współpracował z „Przekrojem”. 16 maja przypada 104. rocznica urodzin pisarza. To dobra okazja, żeby przypomnieć, jak trafił do tygodnika i dlaczego musiał z niego odejść.
Kończy się druga wojna światowa. W odradzającej się Polsce Tyrmand jest przybyszem, o którym wiadomo wszystko i nic. Wszędzie go pełno, trudno go pomylić z kimkolwiek innym: w oczy rzucają się jego ubrania, ekspresja, wygląd. Ale w tym gorącym powojennym czasie każdy jest skądś, skądś wraca lub gdzieś się ukrywał. Przyszły autor Złego ma powody, żeby chronić swoją przeszłość: żydowskie pochodzenie i działalność w wileńskiej konspiracji.
Przychodzi na świat w 1920 r. na Trębackiej w Warszawie, w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Mieszkanie w kamienicy wypełnia zapach kleju do butów robionych przez ojca, Mieczysława, dla polskiego wojska. Matka, Maryla z domu Oliwenstein – piękna blondynka o niebieskich oczach – przesiaduje w Małej Ziemiańskiej, kawiarni obleganej przez skamandrytów i ich wielbicieli. Tyrmand uczy się w Prywatnym Gimnazjum i Liceum Męskim przy Wilczej 41, ma smykałkę do rysunku i nauk humanistycznych. Na basenie Legii słucha z przyjaciółmi jazzowych audycji. W 1938 r. udaje mu się dostać stypendium ambasady francuskiej, dzięki czemu spędza rok w Paryżu, studiując architekturę wnętrz pod okiem Le Corbusiera. W stolicy sztuki i mody ma szansę pójścia na koncert Duke’a Ellingtona, poznaje zachodni jazz i kulturę zazou.
Wojna rzuca go do Wilna, gdzie – skazany za konspirację przez NKWD – ucieka z transportu na Wschód. W 1942 r. wyrabia dowód osobisty, w którym widnieje, że jest katolikiem, architektem i… Francuzem. Na swoich losach oprze fabułę powieści Filip, sfilmowanej w 2023 r. przez Michała Kwiecińskiego. Przedostaje się do Niemiec, a następnie na niemiecki okręt, na którym chce prysnąć przez Szwecję do Anglii, ale statek zawija do portu w Norwegii, gdzie Tyrmand zostaje pojmany – trafia do obozu pod Oslo. Końca wojny udaje mu się doczekać w Polskim Poselstwie w Kopenhadze. Wysłany z misją repatriacyjną przylatuje do Polski z przepustką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych we wrześniu 1945 r. Odnajduje też wtedy matkę – przeżyła Majdanek; ojciec nie miał tyle szczęścia.
Leopold ma pomóc ściągnąć dipisów [z ang. displaced persons – osoby przemieszczone, znajdujące się poza granicami kraju, w skrócie DPs – przyp.red.], wybrano go, bo siedział w obozie, a przy okazji zna języki. W papierach figuruje jako „student Tyrmand”. Sam początkowo ma nadzieję na pracę w ambasadzie, ale jego plany weryfikuje Bierut. Znajomi dyplomaci ze Skandynawii ewakuują się do Wielkiej Brytanii, proponują, że zabiorą Tyrmanda ze sobą. Chłopak z Trębackiej postanawia jednak, że nie wyjedzie z kraju i spełni swoje marzenie: zostanie dziennikarzem.
Twórczy przeciwnik PRL-u
Od chwili powrotu do kraju jest obserwowany przez polskie służby, podobnie jak inna późniejsza współpracowniczka „Przekroju” – i w przyszłości żona Tyrmanda – Barbara Hoff. Wtedy jednak pisarz nie może wiedzieć, jak jego życie w Polsce się potoczy.
Gdy w kwietniu 1946 r. wraca do Warszawy na stałe, podejmuje pracę w Agencji Prasowo-Informacyjnej. Swoją obecnością wiecznie irytuje prezesa wydawnictwa Czytelnik, Jerzego Borejszę: „Jak on jest »tyrmand«, to czemu nosi ten złoty krzyżyk? – syczy pod nosem i dodaje: – Tyrmand ze swoim wyglądem zamiast chodzić do kościoła, powinien wstąpić do partii”.
Ale młody dziennikarz pracę – na razie – utrzymuje.
Siedziba API mieści się w ocalałej kamienicy przy ulicy Wiejskiej 16. Tyrmandowi – za wstawiennictwem Iwaszkiewicza – udaje się tam dostać malutki służbowy pokoik tuż przy schodach. Któregoś razu wpada na Kazimierza Koźniewskiego: „Czy pan Szczotka do butów?” – pyta Tyrmand, nawiązując do publikowanego na łamach „Przekroju” cyklu.
Koźniewski, członek dwuosobowej warszawskiej delegacji „Przekroju” i przyszły autor Piątki z ulicy Barskiej, zapamięta Leopolda z tej rozmowy jako szczupłego, młodego bruneta o urodzie… śródziemnomorskiej, który wręczył mu maszynopis Niedzieli w Stawanger. To historia oparta na norweskich przeżyciach Tyrmanda. Opowiadanie, utrzymane w konwencji odcinkowej Szczotki do butów, podoba się Koźniewskiemu. Tekst przypada do gustu także naczelnemu „Przekroju” Marianowi Eilemu i wkrótce pojawia się w odcinkach na łamach tygodnika. Akurat skończył się cykl Arkadego Fiedlera Radosny ptak drongo. Po Tyrmandzie pojawia się Café „Pod Minogą” Wiecha – towarzystwo do debiutu wyśmienite.
W Warszawie wciąż się kotłuje, dudni w niej jak na placu budowy – ponoć największym wtedy w Europie. Trwa liczenie strat, każdy stara się znaleźć kąt dla siebie. W styczniu 1946 r. miasto obiega wiadomość, że odnalazł się Konstanty Ildefons Gałczyński – pierwszy informuje o tym „Przekrój”. Na ulicy wpada na poetę także Tyrmand, pamiątką po tym spotkaniu jest zdjęcie z „piętrową” Marszałkowską w tle. Komunizm w oczach pisarza uszminkowany jest na demokrację ludową. Niby przebrany za kogoś innego, ale czuć, że coś jest nie tak. Wydaje mu się, że można tu przyjechać i robić swoje, być „twórczym przeciwnikiem”. „I w tym właśnie tkwił gruby błąd – napisze w 1967 r. w Porachunkach osobistych na łamach paryskiej »Kultury«. – Bo każdy komunizm – polski, czeski czy kubański – jest w końcu sprawą na tyle rosyjską, aby nie znać pojęcia przeciwnika. Zna tylko wyznawców, służalców lub wrogów. I ja to przeoczyłem”.
Ze swoim obyciem i doświadczeniem Tyrmand potrafi się szybko odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Debiutuje też w zwartym druku: w 1947 r. poznańskie wydawnictwo publikuje jego zbiór opowiadań Hotel Ansgar. Choć krytyka pomija książkę milczeniem, Tyrmand zapewnia, że został wręcz „zasypany listami od czytelników”. Zagadnięty pod wyciągiem w Kuźnicach przez jednego z nich, który rosłego bohatera opowiadań z Hotelu Ansgar wziął za autora – podczas gdy ten w rzeczywistości jest dość niski – Tyrmand odpowiada: „Wie pan. To było dawno temu i ja się bardzo zmieniłem!”.
Leopold pisuje felietony do „Expressu Wieczornego” u redaktora Rafała Pragi, polemizuje ze Stefanem Kisielewskim w „Ruchu Muzycznym”, a w 1947 r. zostaje – na krótko – szefem działu sportowego w „Słowie Powszechnym”. Pracująca wówczas w redakcji Zofia Kobylańska opowie po latach w książce Zły Tyrmand Mariusza Urbanka, że zapamiętała Tyrmanda jako tego, który przesiadując na parapecie, wymachiwał nogami w kolorowych skarpetkach i ze wszystkimi prowadził nieustanne dysputy. Po pierwszych problemach płacowych Tyrmand decyduje się podziękować naczelnemu, Bolesławowi Piaseckiemu. Już wtedy wie, że nigdy się nie polubią. Ich znajomość za 10 lat przybierze nieoczekiwany i dramatyczny obrót.
Pisarz na meczu
Głównym zajęciem Tyrmanda szybko staje się praca dla „Przekroju”. Najpierw do spółki ze Stefanem Wrotnym prowadzi dział sportowy, potem pisze już o wszystkim.
Jest koniec maja 1947 r. Trwa tenisowy Puchar Davisa na stadionie Legii. Na widowni oficjele, w loży prasowej reporterski kwiat stolicy. Już po rozpoczęciu zawodów zamieszanie, bo na stadion wkracza Stanisław Mikołajczyk, wicepremier i były premier rządu RP na uchodźstwie. Wymyślił, że wejdzie spóźniony, by mieć standing ovation i skierować wszystkie oczy na siebie. Widownia skanduje, oficjele siedzą sztywno, w loży prasowej cisza. Świadkami zdarzenia są dziennikarz Bohdan Tomaszewski i Jerzy Przeździecki, wówczas tłumacz UNRRA. Wtem podrywa się z miejsca jeden człowiek i bije brawo – to Tyrmand. Ale na tym nie koniec przedstawienia. Leopold jako jedyny z całego sektora, zamiast tworzyć relację piórem, przytargał małą maszynę do pisania. „To był cały Tyrmand! – wspominać będzie po latach Tomaszewski w filmie dokumentalnym Zły z 1992 r. – Wszyscy pukali się w głowę, po co mu maszyna podczas zawodów! A ten terkotał na niej, pośrodku trybun”.
Wszystko uwiecznia fotoreporter. Umieszczone w gazecie zdjęcie podpisuje: „Korespondent »Przekroju« posługuje się najnowocześniejszymi metodami pracy. Niedostępna maszyna budzi zaciekawienie na trybunach”. W 1955 r. odkupi ją od Lolka wspomniany Jerzy Przeździecki, a potem… wymieni na rower z Jerzym Andrzejewskim, który napisze na tym continentalu Miazgę. W każdym razie, którąś z jej wersji.
Tymczasem owacje dla Mikołajczyka skutkują natychmiastowym wyrzuceniem Tyrmanda z Agencji Prasowo-Informacyjnej. Nie ostatni to raz, kiedy straci za takie zachowanie robotę.
W „Nowej Kulturze” ukazuje się komentarz do publicystyki młodego dziennikarza Tyrmanda. Autor podpisujący się pseudonimem „tb” pisze: „Poldzio Tyrmand pisuje regularnie o sporcie. Niech pisuje. Sport – to zdrowie. Gorzej, kiedy w zdrowym ciele rośnie przez sport zdrowe cielę. Wtedy często słychać nieartykułowane porykiwania. […] Poldzio ma specyficzny, szatański humorek. Przypomina pana Piecyka [postać z utworów Wiecha – przyp. red.], który wykładał historię Polski po pijanemu”.
Wywiad z Picassem
W 1948 r. Tyrmand zostaje wysłany na Światowy Kongres Intelektualistów we Wrocławiu zapowiadany na łamach „Przekroju” przez wiele tygodni. Wśród zaproszonych są Pablo Picasso, Irena Joliot-Curie, Michał Szołochow, Le Corbusier. Otrzaskany z konferencjami prasowymi, znający francuski, norweski, niemiecki, a także mówiący po rosyjsku i angielsku Leopold Tyrmand do przygotowania solidnego materiału z tego wydarzenia nadaje się idealnie.
W reportażu, który ukazuje się w numerze 179/1948 r., relacjonuje jedno ze swoich spotkań z artystą:
„Tego samego wieczoru Picasso siedział w »Monopolu« przy lampce wina i w dużym towarzystwie. Wokół wytworne panie, orkiestra, tłum ludzi, atmosfera eleganckiego lokalu. W pewnej chwili Picasso spytał swojej koleżanki, czy może zdjąć marynarkę ze względu na gorąco. Pani przyzwoliła. Picasso zdjął i po chwili spytał, czy może się jeszcze rozebrać, gdyż duszność jest nie do wytrzymania. Pani uśmiechnęła się i, sądząc, że żartuje, pozwoliła. Picasso spokojnie ściągnął koszulkę i został jedynie w swojej, zresztą wspaniałej, opaleniźnie. »Monopol« oszalał. »Przekrój« płakał z radości”.
Konferencja jest olbrzymim, międzynarodowym wydarzeniem. Kraje socjalistyczne chcą pokazać, z jakim impetem rozwija się wschodnia część Europy. Panuje przepych, niczego nie brakuje – odwrotnie niż w rzeczywistości wokół. Ale Tyrmand bierze sobie założenia kongresu do serca. W restauracji zamawia najdroższe dania i niczego sobie nie żałuje. Wedle relacji przytoczonej w Złym Tyrmandzie, rozmowa przebiega tak:
„– Jak ty za to zapłacisz? – pyta Zygmunt Broniarek, w przyszłości gwiazda polskiej telewizji.
– Spokojnie – odpowiada Tyrmand – ja to wszystko biorę na rachunek na nazwisko Jerzego Borejszy!”.
Z Wrocławia jadą do stolicy, tam ciąg dalszy spotkań i rautów. Eryk Lipiński, znany dziennikarz i rysownik, również wieloletni współpracownik „Przekroju”, bezskutecznie próbuje złapać taksówkę, w podobnej sytuacji są też Ignacy Robb-Narbutt i Leopold Tyrmand. Trio z zazdrością spogląda na zagranicznych gości, których nazwiska wywołuje spiker, a po chwili są zgarniani spod Dworca Głównego przez eleganckie limuzyny. „Wspólna myśl zabłysła nam w głowach – wspominał w Pamiętnikach Eryk Lipiński – Tyrmand łamaną polszczyzną z angielskim akcentem podał wywołującemu jakiś numer i już za chwilę zajechał czarny chevrolet, do którego wszyscy trzej wsiedliśmy z godnością. Przez całą drogę Tyrmand opowiadał nam po angielsku, co widzimy na prawo lub na lewo i jakimi ulicami przejeżdżamy. Sumienny kierowca odwiózł mnie na Frascati, Tyrmanda na ulicę Konopnickiej, a Narbutta na Saską Kępę. Kto był tym zagranicznym gościem, któremu sprzątnęliśmy samochód sprzed nosa, nigdy się nie dowiedziałem […]”.
Cinkciarze i kelnerzy
Z Olgierdem Budrewiczem, znanym reporterem jeżdżącym po świecie, pisze wspólnie tekst demaskujący szwindle przy misjach charytatywnych na Warmii i Mazurach. Stałą rubryką w dziale sportowym są komentarze o tytułach Leopold grzmi na znawców, Leopold o grzeczności i uprzejmości przy biciu i kopaniu czy Leopold o „bessermacherach” i odezwaniach się, najczęściej opatrzone rysunkami satyrycznymi Zbigniewa Lengrena. W tekście Przyjaciel czy wróg ruga warszawskich kelnerów, przywołując swoje wojenne wspomnienia z czasów, gdy sam wykonywał ten zawód we Frankfurcie nad Menem. Pisuje również krótkie recenzje i notki pod pseudonimem „Tyr.”, takie jak opublikowana w numerze 125/1947 r. w rubryce Stołeczne szmery:
„W jednym z wydziałów Ministerstwa Spraw Zagranicznych urocza sekretarka jednego z dygnitarzy pożywia się porcją ciemnego, kartkowego chleba, cieniutko posmarowanego masłem:
– Czemuż tak ubogo, proszę pani? – pytam.
– A tak. Białe bułeczki będę jadła… A potem przyjdą Amerykanie i zrobią raport, że w Polsce jest żywności pod dostatkiem…”.
Leopold bywa często w krakowskiej redakcji gazety, zwłaszcza latem, kiedy pełnione są tam dyżury podczas urlopów. Pewnego razu, kiedy cały kolejny numer pisma jest już złożony na szklanej tafli montażowej stołu w drukarni, Tyrmand zaczyna pokazywać Ludwikowi Jerzemu Kernowi, jak powinny wyglądać szybkie, koszykarskie podania. By wczuć się w prezentację, biorą niewinnie wyglądający, obszyty materiałem ołowiany przycisk do dociskania kalki z drukiem. Ma posłużyć za… piłkę. „Była to zupełnie szczeniacka historia – wspominał po latach Kern. – Któregoś z tych podań nie udało mi się przejąć i kawał ołowiu spadł w sam środek szklanej tafli, gruntownie rujnując efekt wielogodzinnej pracy”.
Ale Marian Eile nie wyrzuca Tyrmanda z posady. Jeszcze nie.
Uczony w podrygach
Nowy adres Tyrmanda: YMCA przy Konopnickiej 6, czyli nowoczesny budynek Young Men’s Christian Association – Związku Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej. Ogrzewanie, telefon, sala sportowa. Tyrmand zakłada tu pierwszy po wojnie klub jazzowy, organizuje jam sessions na wzór tych, z jakimi zetknął się w Paryżu, Wilnie, Oslo. Na łamach „Przekroju” tłumaczy: „Jest rok 1947. Wszyscy chcą wiedzieć, co to jest »boogie-woogie«. […] Jeśli ktoś szuka bliższych wyjaśnień o tych skomplikowanych terminach, datach i nazwiskach związanych z jazzem i boogie-woogie, niech zwróci się do Polskiego Jazz Clubu w Warszawie […] Tam »uczeni w podrygach« wiedzą wszystko”.
Gdy w 1949 r. przychodzi socrealizm, fonotekę w YMCA komuniści mielą na wiór, co bardziej podejrzanych lokatorów wyrzucając z budynku. Muzycy mówią wtedy o zejściu z jazzem do podziemi i okresie „katakumbowym”.
Pod koniec lat 40. Tyrmand ma stałą rubrykę w „Przekroju”. Powodzi mu się nieźle, do czasu feralnych zawodów z okazji 30. rocznicy Polskiego Związku Bokserskiego. Sędziowie wyraźnie faworyzują drużynę Sowietów, co nie podoba się kibicom, krzyczącym: „Bij Iwana za Katyń! Za cara!”.
W ruch idą butelki, interweniować musi wojsko. Tyrmand w relacji z meczu napisze, że publiczność zachowała się wzorowo, czując ducha fair play. Tydzień później ma się ukazać relacja z wielkiego wydarzenia piłkarskiego: Polska grać będzie z ówczesną potęgą, drużyną Węgier. Ale Marian Eile rubrykę Tyrmanda zdejmuje i ani ten, ani żaden inny tekst pisarza już się w „Przekroju” nie pojawi.
W pierwszych dniach 1954 r. o „Przekroju” z lat 1946–1950 Tyrmand napisze w Dzienniku 1954: „»Przekrój« walczył o sztukę, a w słówku tym zawierało się o wiele więcej niż plastyka, cały typ twórczości i ogromne jej połacie. Prawdziwym adresatem »Przekroju« był Wschód i jego tradycja, teraz właśnie ustrojona w emblemat nowoczesnej filozofii na baranim baszłyku, chciał on nieść dowcipy rysunkowe »New Yorkera« do Nowosybirska, krzewić Wodehouse’a i ideały »Elle« w Olsztynie. […] Założeniem »Przekroju« była całkiem szczera wiara, przynajmniej na samym początku, że komunizm świetnie się do takiego przedsięwzięcia nadaje, że czegoś takiego potrzebuje, że Marian Eile i Janka Ipohorska-Kamyczek staną się Cyrylem i Metodym fantastycznych obszarów kulturowego neopogaństwa, Waldorff zaś św. Wojciechem barbarzyńskich Radzyminów i Kobyłek”.
Zapach popularności
Socrealizm dokręca śrubę. Tyrmand nigdzie nie może dostać pracy, nawet zajęcia tragarza na Dworcu Głównym. Żeby dorobić, czyści czasem kolegom z YMCA buty, fach odziedziczył po ojcu. Swoje białe koszule nieustannie ceruje, doszywając nowy kołnierzyk w miejsce starego. Czasem wycina całe łaty materiałów z pleców – wiedzą o tym tylko ci, przy których zdjął marynarkę. Innych zapewnia, że ubrania posyła samolotem do krawca w Krakowie.
Wiosną 1990 r. na łamach „Przekroju” Stefan Kisielewski z Ludwikiem Jerzym Kernem opublikują wspominkową rozmowę o Tyrmandzie Barwny motyl na beznadziejnym tle: „Pamiętam, że on sobie nie dał postawić – mówił Kisiel. – Nawet jak nie miał pieniędzy, a ja chciałem mu postawić bigos. Nie! On płaci! […] W 1973 r. czekałem na samolot w Nowym Jorku i piłem z nim cały dzień whisky. Okazało się, że jednak ja musiałem płacić, bo mu zabrakło pieniędzy”.
Kolejnym przystankiem w dziennikarskiej karierze staje się dla pisarza „Tygodnik Powszechny”. W marcu 1953 r. gazetę przejmuje ekipa wspomnianego Bolesława Piaseckiego. Tyrmand, Turowicz, Herbert, Stomma, Chrzanowski i inni zostaną z niczym. W pierwszych dniach 1954 r. Tyrmand zaczyna pisać swój dziennik, a rok później – Złego, który ukaże się pod koniec 1955 r.
Wydana na fali odwilży łotrzykowska powieść o warszawskim superbohaterze z miejsca staje się wydarzeniem. Tyrmand opisuje w niej złodziei, koników, paserów, gangsterów, prowadzi bohaterów po pięknych ruinach stolicy, snując balladę o niezłomnym mieście, jakby nietkniętym komunizmem. Bo o czynie odbudowy, „wartach bierutowskich” i partii nie ma w książce ani słowa, a jedynym akcentem dodającym ustrojowi rumieńców jest postać Michała Dziarskiego, porucznika komendy MO. Komendy, która – dodajmy – nie będzie w stanie schwytać groźnego bandyty. Rzecz przecież nie do pomyślenia. Tyrmand samego siebie portretuje w postaci Edwina Kolanki, redaktora naczelnego gazety.
Do legendy przejdą kolejki ustawiające się po egzemplarz książki na Marszałkowskiej: „Spokojnie! – warczy facet w berecie. – Jeden egzemplarz na ryło”.
Trzy miesiące po premierze Złego na spotkanie autorskie z Tyrmandem warszawiacy wchodzić będą oknami. Powieść zostanie przetłumaczona na ponad 20 języków, jej nakład w Polsce przewyższy druk całej Trylogii Sienkiewicza. Na łamach „Przekroju” pojawia się list więźniów z aresztu na Mokotowie, domagających się dostarczenia im egzemplarza Złego do miejscowej biblioteki. Niektórzy szydzą, że autorem apelu jest sam Tyrmand.
W 1956 r. odbywa się pierwszy festiwal jazzowy Sopot ’56, prowadzony przez Tyrmanda. Na scenie – Komeda, Trzaskowski, Duduś Matuszkiewicz. „Przekrój” wysyła do Trójmiasta swoją młodą współpracowniczkę, Barbarę Hoff. Tam się poznają. Lolek początkowo nie robi na niej wrażenia. Ślub wezmą 30 lipca 1959 r. w Katowicach, rodzinnym mieście Hoff.
Wielka sława Złego i rozkwit jazzu nie pomagają Tyrmandowi. Powraca do niego widmo dawnych wydarzeń z Wilna, Sowieci przyciskają w tej sprawie Służbę Bezpieczeństwa. Ta wstrzymuje wydanie pisarzowi paszportu, nie może więc wyjechać na Zachód, by dopiąć sprawy ekranizacji Złego, producenci w końcu rezygnują. W mieszkaniu Tyrmanda i Hoff zostaje zamontowany podsłuch. W 1962 r. służby mordują ojca Barbary Hoff, a trzy lata później jej mąż na zawsze wyjeżdża z Polski. Po latach okaże się, że tym, który na niego najwięcej donosił, był Koźniewski. Za Hoff chodzić będzie Broniarek.
Nazwisko Tyrmanda znika z polskiej prasy, a jego książki z księgarń aż do 1989 r. Dziennik 1954 ukaże się w zwartym druku w Londynie, w roku 1980, trafiając do kręgów akademickich i inteligenckich. Rzeszom wielbicieli zostają tylko zaczytane egzemplarze książek i wspomnienia. O debiucie w „Przekroju” Tyrmand pisze w dzienniku: „Poczułem zapach popularności. Spodobał mi się, nie przeczę, nie będę ukrywał, od razu wiedziałem, że mnie zatruł, że świadomość tożsamości szerszej niż tylko dla krewnych i znajomych to narkotyk”.
A sam Tyrmand? Jego ostatnią pracą stanie się posada redaktora naczelnego pisma „Chronicles of Culture” w mieście Rockford. Ostatni zapisek z notesu pisarza będzie brzmieć: „It’s hard to be in love with America”.
Umrze na zawał serca 19 marca 1985 r. na Florydzie, w domu Rockefellerów. We wspominanym tekście Barwny motyl na beznadziejnym tle z 1990 r. Ludwik Jerzy Kern napisze: „Minęła właśnie piąta rocznica jego śmierci, a on był mocno związany z »Przekrojem« i »Tygodnikiem Powszechnym«. Myślę, że warto go sobie przypomnieć tak, jak go pamiętamy. Był zjawiskiem dość niezwykłym, kolorową plamą na przerażającym tle beznadziei. Bardzo wątpię, czy w tym pierwszym powojennym dwudziestoleciu na zbolszewizowanych połaciach był ktoś drugi taki, jak on”.