Totalna destrukcja Totalna destrukcja
Przemyślenia

Totalna destrukcja

Łukasz Chmielewski
Czyta się 4 minuty

Śledziński jako pierwszy po 1989 roku pokazał, że można stworzyć komiks o tematyce obyczajowej dla dorosłego czytelnika obytego z medium. 21-letni wówczas Śledziu zrealizował komiks o swoim pokoleniu. Miejscami seria była bardziej kreacyjna, innym razem bardziej werystyczna. Artysta potrafił jednak wspólne doświadczenia dla pokolenia urodzonego na przełomie lat 70. i 80. XX wieku zamknąć w ciekawej historii, która dotykała ważnych tematów dla odbiorców. „Osiedle…” czytało się trochę jak kronikę towarzyską, trochę jak pamiętnik: komiks pokazywał namacalną dla czytelnika codzienność i miejskie legendy, o których gadało się „na murku przy skręcie”. Czytelnicy odnajdywali się w komiksach, byłe one dla nich punktem odniesienia, który pokazywał fajnie życie. O sile tego tytułu świadczy choćby fakt, że komiks wznowiono właśnie czwarty raz, wraz z drugą, bardziej sensacyjną częścią.

Nowy rozdział w polskim komiksie otwiera również, wraz z rysownikiem Jackiem Frąsiem,  mieszkająca na stałe w Australii 65-letnia Wanda Hagedorn. Nie było dotąd tak ciężkiej gatunkowo autobiografii, która jest jednocześnie rozliczeniem z własnym życiem i Polską. Opowieść zaczyna się w Szczecinie w 1962 roku, kiedy Wanda ma 11 lat. Ojciec jest despotą, który utrzymuje rodzinę. Rezolutna Wanda, najstarsza z sióstr, bierze na siebie jego gniew. Wentylem bezpieczeństwa jest wyemancypowana babcia, która podsuwa dziewczynie zbójeckie lektury. Napięcie w rodzinie rośnie z każdą czytaną stroną, doświadczenia bohaterów są coraz bardziej dramatyczne i traumatyczne. Hagedorn skupia się na człowieku, w dużej mierze pomijając aspekt społeczno-polityczny czasów, w których dorastała. Ówczesną rzeczywistość kwituje dosadnym stwierdzeniem na początku komiksu: „Było to dzieciństwo katolickie, patriarchalne i pe-er-el-owskie. Czyli depresyjno-opresyjno-represyjne. Całkiem banalne w tamtym czasie”. Główne role w opowieści Hagedorn grają kobiety. To ich emocje i zachowania stara się zgłębić i wytłumaczyć scenarzystka. Duży nacisk położono na seksualność. Mężczyźni pojawiają się jako manifestacje pewnych postaw, de facto zawsze negatywnych i opresyjnych. Są trochę jak postacie z bajek, które trzeba pokonać podczas wyprawy po pióro żar-ptaka.

Narracja jest bardzo płynna. pierwszoosobowa, akcja rozgrywa właściwie w warstwie literackiej, a rysunki są tłem dla opowieści. Frąś stara się nie dublować tekstu obrazkami i jednocześnie bardzo płynnie prowadzić opowieść wizualnie. Ciężar gatunkowy tematyki jest na tyle duży, że może przełamać recepcję komiksu w kraju, gdzie ciągle pomstuje przekonanie, że komiks jest dla dzieci. Ten jest zdecydowanie dla dorosłego odbiorcy, i to takiego o silnych nerwach. Blednie przy nim kontrowersyjny swego czasu dokument „Zobacz jakiego pięknego syna urodziłam” Marcina Koszałki, a sam komiks komis ma coś z ducha „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego.

U Hagedorn może jednak dziwić kumulacja niemalże wszystkich negatywnych emocji i patologicznych zachowań w obrębie jej rodziny, jakby dotkniętej klątwą. Można zarzucać jej wybiórcze opisywanie rzeczywistości, wręcz pisanie pod tezę, czego kwintesencją jest finał historii babci, w którym scenarzystka na siłę próbuje doszukać wątków biseksualnych. Hagedorn cały czas dość pretensjonalnie odnosi się głównie do feministycznych i psychoanalitycznych teorii i skrótowo je tłumaczy, co zwłaszcza wyrobionego czytelnika będzie mierzić. Nie można jednak odmówić jej, że wsadza kij w mrowisko zjawiska jakim jest polska rodzina, a w mniejszym stopniu w budowanie tożsamości na Ziemiach Odzyskanych. Hagedorn konsekwentnie demitologizuje polskie świętości. W komiksie złem nie są enkawudziści czy esbecy, ale ojciec, ksiądz i kuzyn. To oni zatruwają życie na co dzień, to oni zostawiają trwałą ranę w psychice, której nie zabliźnią dziesiątki sesji u najlepszych psychoterapeutów. To nie partyjny dygnitarz dobiera się do Wandy, to ojciec podsuwa nastoletnią córkę swojemu szefowi. To polskie dzieci uprzykrzają życie pozostałym w mieście Niemcom. Lektura „Totalnie nie nostalgia” każe inaczej spojrzeć na mitologizowany, zwłaszcza gierkowski peerel i rozliczyć rodzinę i Kościół jako instytucje gwarantujące spokój i bezpieczeństwo.  

Czytaj również:

Humor z zeszytów greckich Humor z zeszytów greckich
i
Giuseppe Maria Crespi, „The Wedding at Cana”, 1686 r., Wirt D. Walker Fund (domena publiczna)
Dobra strawa

Humor z zeszytów greckich

Łukasz Modelski

Wytrawne wino to w wielu językach wino „suche”. Dania ostre są „hot”, czyli gorące, rybę skrapiamy cytryną, powolnych nazywamy flegmatycznymi, a gwałtownych – cholerykami. Te przekonania, nazwy i obyczaje zawdzięczamy greckim dietetykom, którzy definiując właściwości pokarmów, ustalili kulturowe kody.

Piąte i czwarte stulecie przed Chrystusem było w Grecji okresem szczególnego intelektualnego fermentu i myślowym skokiem w nowoczesność. Podczas gdy jońscy filozofowie przyrody mieli nadzieję na odkrycie uniwersalnej zasady rządzącej rzeczywistością dzięki obserwacji świata zmysłowego, Sokrates – uznając te poszukiwania za jałowe – skoncentrował się na badaniu ludzkiej duszy (psyche). Niemal równolatkiem Ateńczyka był Demokryt, pochodzący z niezbyt wówczas popularnej trackiej Abdery. Według niego świat składał się z niepodzielnych atomów, a struktura przedmiotów oraz ich cechy – w tym smak – miały zależeć od ich kształtu i ułożenia. Słodycz na przykład zapewniały atomy gładkie, gorycz zaś chropawe. Niezależnie od słuszności ich teorii wiedza wynikała już z rozumowania, a nie doświadczenia, co stanowiło zapowiedź nowych czasów.

Czytaj dalej