Gosia Płysa i Mat Schulz nie mają złudzeń, że prezentacja muzyki online w czasie pandemii to jak dotąd odpowiednik produkcji braci Lumière. Dyrektorzy festiwali Unsound i Ephemera mówią ponadto o rachunku prawdopodobieństwa, dylematach DJ-ów oraz najbezpieczniejszym koncercie świata.
Jan Błaszczak: Kiedy zorientowaliście się, że w 2020 r. nie uda Wam się zorganizować październikowego Unsoundu w tradycyjnej formule?
Mat Schulz: Już w marcu.
Zaskakujące, biorąc pod uwagę, że większość branży muzycznej najpierw wierzyła w letnie festiwale, potem była przekonana, że jesienią wszystko wróci do normy.
M.S.: W tym roku mieliśmy podjąć współpracę z tasmańskim festiwalem Dark Mofo, który jest związany z galerią Mona. Jej założyciel to David Walsh – bardzo bogaty człowiek, który swój majątek zbudował na hazardzie. Mając takie doświadczenie, jest absolutnym ekspertem w dziedzinie szacowania ryzyka. W rezultacie ten festiwal był jednym z pierwszych, które zostały odwołane z powodu pandemii. Kiedy czytałem jego argumenty za podjęciem takiej decyzji, za którymi stały matematyczne wyliczenia związane z rachunkiem prawdopodobieństwa, zacząłem się poważnie zastanawiać nad sensem organizacji Unsoundu na zasadach, na jakich robiliśmy to do tej pory. Produkcja takiej imprezy zawsze wiąże się z wielopoziomowym ryzykiem – mieliśmy wątpliwości, czy na pewno chcemy je podejmować w sytuacji, w której pojawił się następny, niemożliwy do przewidzenia czynnik.
Gosia Płysa: Poza tym w marcu zazwyczaj nie tylko dopinamy już program artystyczny, ale też powoli zajmujemy się kwestiami związanymi z logistyką i produkcją. Sam fakt, że lockdown trwał do końca kwietnia, sprawiał, że pewnych rzeczy nie udałoby się nam zrealizować. Jednocześnie nasza dotacja miejska została obcięta o 60%, więc ryzyko po naszej stronie stało się jeszcze większe. Wreszcie, Unsound jest wydarzeniem, które skupia różnorodną grupę artystek i artystów z całego świata, a już na tym etapie wiedzieliśmy, że podróżowanie w 2020 r. będzie mocno utrudnione. Musielibyśmy więc podjąć radykalne decyzje programowe, które wpłynęłyby na artystyczny kształt festiwalu. A nie chcieliśmy ich podejmować. Rozmawialiśmy z wieloma organizatorami festiwali, którzy wierzyli, że jesienią to już jakoś będzie. Że będziemy wracać, będziemy się otwierać. Dla nas tych niewiadomych było zbyt wiele. Woleliśmy więc wykorzystać ten czas na zmianę formuły festiwalu i skupić się na działaniach online i wydawnictwach.
M.S.: W kwietniu udzielałem wywiadu „Guardianowi” i ich dziennikarza najbardziej interesowało to, co myślę o natłoku wydarzeń w październiku, na który to miesiąc będą przekładane liczne festiwale. Jak my sobie poradzimy z taką konkurencją. A ja nie miałem z tym żadnego problemu. Bo nie wierzyłem, że te październikowe imprezy w ogóle się odbędą. Poza tym, pomijając wszystko inne, czuliśmy pewną niestosowność w tym, by walczyć za wszelką cenę o festiwal w formie, co do której nie mamy pewności, że jest w stu procentach bezpieczna.
Wielu organizatorów, ale także samych muzyków, szukało nowych sposobów na dzielenie się muzyką. Pojawiły się nowe formaty, inne się upowszechniły. Czy wśród tych inicjatyw widzicie rozwiązania, które szczególnie przykuły Waszą uwagę?
M.S.: Jeśli chodzi o sposób, w jaki obecnie muzyka grana na żywo prezentowana jest online, to uważam, że jesteśmy na jakimś bardzo, bardzo początkowym etapie. Gdybym porównywał go do historii kinematografii, to musiałbym się cofnąć do braci Lumière. A może nawet dalej. Dotyczy to zwłaszcza muzyki klubowej, która stanowi oczywiście ważną część naszego festiwalu. Trudno jest mi sobie wyobrazić te imprezy bez wspólnego przeżywania dźwięków i bez Hotelu Forum. A do tego trzeba dodać jeszcze takie kwestie jak chociażby brzmienie. Owszem, są podejmowane próby, by organizować takie wydarzenia w Internecie. Można umówić się na rave w Minecrafcie. Można też włączyć stream wysyłany wprost z domu DJ-a. Ponadto wielkie festiwale, takie jak np. specjalizujący się w muzyce EDM Tomorrowland, inwestują ogromne budżety w budowanie specjalnych platform, dzięki którym artyści grają na tle swego rodzaju greenboxa, w którym można wyświetlić odpowiednią scenerię. Efekt jest o tyle niezwykły, że wygląda to zarazem bardzo drogo, jak i bardzo prymitywnie. Mam więc wrażenie, że wszelkie próby wywołania w ludziach wrażenia, że biorą udział w wydarzeniu, które dzieje się tu i teraz, są nieudane. Stąd też Unsound w tym roku nie podejmuje się takich prób, przynajmniej na polu muzyki klubowej.
G.P.: Skłaniamy się natomiast w stronę form, które zawierają jakiś wizualny komponent. Zachęcamy też artystów, by poszerzali swoje działania o elementy interaktywne. Nie chcemy znaleźć się w sytuacji, w której ktoś streamuje po prostu muzykę ze swojej sypialni.
M.S.: Tak, to już nie działa, choć spośród występów online mnie najbardziej przekonywały właśnie te nagrania z sypialń i salonów transmitowane w czasie całkowitego lockdownu. Te proste, akustyczne występy wiele osób śledziło z dużym przejęciem, bo wszyscy znajdowaliśmy się wówczas w tej samej sytuacji. Sytuacji zamknięcia. To budowało kontekst, poczucie silnej wspólnotowości. Tego uczucia już, wydaje się, nie ma.
G.P.: I dlatego też artyści, których zaprosiliśmy, często myślą o tym, jak poszerzyć, zmodyfikować ten format streamowanego występu.
Nie zrezygnowaliście jednak całkowicie z wydarzeń w przestrzeni publicznej. Na wrześniowy i listopadowy weekend zaplanowaliście w Warszawie wydarzenia sygnowane rozwijaną przez Was marką Ephemera. W czym są one inne od koncertów Unsoundowych, których nie zdecydowaliście się realizować?
G.P.: W przypadku tych wydarzeń bardzo pomaga nam ich interdyscyplinarny charakter, który założyliśmy sobie jeszcze na długo przed pandemią. To ułatwia działanie. Przy czym i tutaj ostateczny rozmiar projektu jest inny, niż pierwotnie zakładaliśmy. Skupiliśmy się na tych elementach programu, które umożliwiają przestrzeganie maksymalnego rygoru sanitarnego. Najlepszym przykładem jest koncert Hildur Guðnadóttir, która wykonała ścieżkę dźwiękową do serialu Czarnobyl. Tutaj elementy artystyczne odwzorowują wręcz rytuały związane z pandemią. Aktualnie obowiązujące reguły i wytyczne skierowane do publiczności stały się elementem performance’u oraz scenografii. W tym wypadku mieliśmy pewność, że ten występ da się zorganizować bezpiecznie. Tak samo jak spektakl Aleksa Baczyńskiego-Jenkinsa czy koncert Andrzeja Nowaka w listopadzie, które organizujemy we współpracy z instytucjami teatralnymi przygotowanymi zarówno na ich realizacje w obowiązującym reżimie sanitarnym, jak i na ich ewentualną transmisję.
Powiedzcie więcej o obostrzeniach, z jakimi musieli się liczyć uczestnicy koncertu Hildur Guðnadóttir.
M.S.: To był cały szereg rygorystycznych zasad, których publiczność zobowiązała się przestrzegać. Wszyscy musieli nosić maski, ponadto niemożliwe było rozmawianie i poruszanie się po przestrzeni oraz konsumpcja. Krzesła natomiast zostały rozstawione w bardzo dużej odległości od siebie, co w przestrzennej sali też robiło duże wrażenie. Te elementy nie tylko sprawiły, że sam koncert był bezpieczny, ale też uwypuklały fakt, że odbywa się on w bardzo szczególnym okresie w historii. Nie mogę wyobrazić sobie wydarzenia muzycznego, które wydawałoby mi się bardziej odpowiadające obecnej sytuacji.
To przykład wydarzenia, które niby dałoby się zorganizować i rok temu, ale straciłoby ono całą swoją głębię.
M.S.: Powiem więcej – byłoby pewnie dość pretensjonalne… Wyobraź sobie, że każemy ludziom przy wejściu zakładać maski. Swoją drogą to jest niesamowite, jak szybko jako społeczeństwo przeszliśmy do porządku dziennego nad ich noszeniem w miejscach publicznych. Gdyby ktoś spojrzał na to z perspektywy, powiedzmy, ubiegłego roku, byłby w ciężkim szoku.
G.P.: A teraz to jest po prostu część naszej rzeczywistości. Dla mnie obecnie dziwne jest, kiedy widzę kogoś w takim miejscu bez maski na twarzy. Wracając do Ephemery, dopuszczamy do siebie myśl, że jakieś wydarzenie z udziałem publiczności może się odbyć na innych zasadach, niż zaplanowaliśmy. Lub w ogóle może być zagrożone ze względu na wprowadzane restrykcje. Niemniej staramy się minimalizować to ryzyko.
Mam wrażenie, że nie wszyscy organizatorzy traktują potencjalne zagrożenia dość poważnie. Czy czujecie, że w tym wszystkim chodzi też o branżową odpowiedzialność? Jeżeli imprezy muzyczne staną się ogniskami wirusa, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że obecne zasady zostaną jeszcze bardziej zaostrzone, a ten trudny czas jeszcze się przedłuży.
M.S.: Jasne, choć na pierwszym planie jest oczywiście odpowiedzialność za zdrowie ludzi. W drugiej kolejności, rzeczywiście, takie sytuacje niosłyby negatywne konsekwencje dla całej branży.
G.P.: Imprezy klubowe polegają w dużej mierze na tym, żeby odpłynąć, oddać się zabawie i nie myśleć o jej konsekwencjach. Dlatego myślę, że część organizatorów naprawdę dużo ryzykuje. Znam osoby, które grywają dziś na klubowych imprezach. DJ-ki i DJ-ów, którzy martwią się o swoje zdrowie, a z drugiej strony granie jest ich źródłem utrzymania, więc przyjmują te oferty. A potem okazuje się, że są jedyną osobą na sali, która nosi maskę. I wydaje mi się, że to jest jeden z powodów, które odpowiadają za ciągły wzrost zachorowań. Tak jak wesela, które są taką tradycyjną formą rave’u. Sama chętnie poszłabym na jakąś imprezę, ale z drugiej strony wiem, że dziś nie czułabym się na niej komfortowo.
M.S.: W dużej mierze chodzi tu o stosunek społecznej istotności pewnych działań do ryzyka, jakie się z nimi wiąże. Koncerty muzyczne oraz imprezy klubowe bardzo źle wypadają w takiej proporcji. Znajdują się gdzieś na samym końcu. W ostatnim czasie takim wydarzeniom towarzyszy sporo kontrowersji i złej energii. Niektórzy reagują wrogo na jakiekolwiek próby organizacji takich imprez. Nawet w przypadku, kiedy są one planowane z zachowaniem wszystkich reguł sanitarnych.
G.P.: Z drugiej strony nie brakuje ludzi, którzy podważają śmiertelność wirusa lub w ogóle jego istnienie. Być może gdybyśmy mieli mniej szczęścia i takie liczby zgonów, jak Hiszpania czy Włochy, Polacy myśleliby o tym wszystkich trochę inaczej.
No właśnie, jak my w ogóle wyglądamy na tle innych krajów, jeżeli chodzi o pandemiczną ofertę kulturalną?
G.P.: Mamy dużo bardziej liberalne podejście do pandemii niż wiele innych krajów. Francja czy Hiszpania znów się zamykają i nie sądzę, by w tych krajach było możliwe zorganizowanie jakiegokolwiek większego wydarzenia kulturalnego.
M.S.: Tak samo jest w przypadku Nowego Jorku czy Australii, która jest w stanie lockdownu, chociaż ma mniej dziennych przypadków zachorowań niż Małopolska. Z drugiej strony nasz znajomy, który prowadzi klub w Szanghaju, pracuje już tak, jak przed pandemią. Wydaje się, że w Chinach wszystko wróciło do normy. Wszystko zależy więc od miejsca. Osobiście nie zazdroszczę żadnemu politykowi, który musi podejmować podobne decyzje, bo one są naprawdę bardzo trudne. Przy czym wydarzenia muzyczne, zwłaszcza muzyka klubowa, nie wrócą szybko w większości z tych państw.
G.P.: „Pierwsze do zamknięcia, ostatnie do otwarcia”. Przy czym jestem przekonana, że w czasie pandemii istnieje możliwość organizacji koncertów w bezpieczny, zgodny z obowiązującymi zasadami sposób. Kluczowe będzie jednak to, by przy obecnych ograniczeniach planować te wydarzenia w sposób satysfakcjonujący dla publiczności. I myślę, że to jest prawdziwe wyzwanie, bo nawet po pojawieniu się szczepionki będziemy musieli jeszcze przez dłuższy czas mierzyć się z konsekwencjami wirusa i wynikającymi z niego obostrzeniami.
W jakim stopniu książka i płyta, których wydanie przygotowujecie, nawiązują do pandemii i jej skutków?
G.P.: Już na poziomie tytułu, bo Intermission oznacza właśnie ten niespodziewany przestój, z którym się teraz mierzymy. Poza tym zaprosiliśmy 23 artystów, publicystów i aktywistów do podzielenia się swoimi doświadczeniami ostatnich miesięcy. Główną formą wypowiedzi są eseje, ale pojawiają się tu też dzienniki, wiersze czy opowiadania science fiction. Wszystkie te utwory są jednak ściśle związane z tym, czego obecnie doświadczamy. Nie chcę zdradzać wszystkiego, ale np. spośród polskich autorek Ewa Majewska napisała o cyfrowej intymności, Agata Pyzik o zdrowiu psychicznych podczas lockdownu, Olga Drenda o maskach i wyrobach maskopodobnych, a Sylwia Chutnik… o swoim coming oucie. Te wszystkie formy: wydawnicza, koncertowa, online – one wszystkie mają się przenikać i tworzyć obraz nawiązujący do tytułowej przerwy. Oglądanej z bardzo różnych perspektyw: akademickiej, osobistej, fikcyjnej.
M.S.: Album składa się natomiast zarówno z nagrań terenowych poczynionych przez artystów w trakcie lockdownu, jak i utworów muzycznych wchodzących w dialog z wydarzeniami ostatnich miesięcy. Przy czym to w żadnym wypadku nie jest losowe zestawienie. Te nagrania korespondują ze sobą w bardzo szczególnym sensie. I to samo dzieje się na linii album – książka. Poszczególne utwory znajdują swoje odbicie w esejach i w drugą stronę. Ten pomysł przyszedł nam do głowy już w marcu: zamiast silić się na sieciową ekstrawagancję, wydajemy album i książkę.