Autobus marki Isuzu, jak w przypadku prawie wszystkich autobusów miejskich Samarkandy pojazd doprawdy niewielki, można powiedzieć, że właściwie bardzo duży mikrobus, gnał slalomem pomiędzy dziurami w drodze, miotając pasażerami od ściany do ściany. Tak jak inne, na dachu załadowane miał butle z gazem, upakowane obok siebie jak sardynki. Chwała Bogu, linię numer dziewięć obsługiwały właśnie autobusy Isuzu, a nie maleńkie mikrobusiki Daewoo Damas z odsuwanymi z boku drzwiami, zaprojektowane na sześć–siedem niewielkich osób. Do takiego maleństwa by nie wsiadł. Pomijając wszelkie inne względy, po prostu by się nie zmieścił.
W Isuzu, kiedy stał, niemal dotykał głową sufitu. Dlatego starał się zawsze wybierać miejsce, gdzie w suficie była klapa, tam było wyżej. Ale okna były na tyle nisko, że żeby coś zobaczyć poza nawierzchnią drogi, musiał w zasadzie niemal kucnąć, co zazwyczaj wywoływało wśród pasażerów jeszcze większe zaciekawienie. Bo on sam, postać dziwna i przez to atrakcyjna aż do bólu, niezmiennie wzbudzał powszechne autobusowe zainteresowanie. Atrakcyjna do bólu, tak, to dobre określenie, nieraz widział kątem oka zmagania malujące się na twarzach najbliższych współtowarzyszy podróży, starających się pohamować przemożną ciekawość, by nie gapić się na niego wprost, z bliska. Bardzo często zmagania te nie kończyły się jednak sukcesem. Wygrywał instynkt, wewnętrzny przymus, by gapić się, gapić bez ogródek, wpatrywać bez skrupułów, nawet z całkiem bliska. A przecież trochę głupio tak gapić się na kogoś.
Czasem sam nie wytrzymywał albo nabierał przewrotnej ochoty, by z rozmysłem dosypać drewienek do ogieńka tej abstrakcyjnej sytuacji. Spokojnie odwracał głowę w stronę gapiącego się osobnika i patrzył mu długo i przeciągle w oczy, czekając aż zmieszany odwróci wzrok. Jednak od czasu, gdy zmiażdżyła go, leniwą acz wszechmocną potęgą natury, pewna kobieta w średnim wieku, już nie był taki wyrywny do tego typu pojedynków.
Wsiadła kiedyś do autobusu w okolicach bazaru i stanęła oparta plecami o ściankę odgradzającą fotel kierowcy, tyłem do kierunku jazdy, a twarzą do niego, siedzącego wówczas na jednym z foteli po lewej stronie. Szybko spostrzegł, że utkwiła w nim spojrzenie. Jak je utkwiła pod bazarem Siyob, tak trzymała wzrok skupiony na jego twarzy jeszcze na końcu ulicy Dagbitskiej. Niezmiennie, spokojnie, przez dobre piętnaście minut. Omiatał ją przelotnie wzrokiem od czasu do czasu. Przeskanował w umyśle wszystkie dane o sobie, a nawet postanowił wszystko sprawdzić, może coś ma na kapeluszu? Zdjął go, nieznacznie strzepnął, obejrzał od niechcenia, założył na głowę, poprawił kołnierzyk, nigdzie niczego dziwnego na sobie nie znalazł. Przetarł szkła okularów przeciwsłonecznych, ponownie umieścił je na nosie. A ona nic. Nadal wpatrywała się w niego z niezmąconym spokojem i uporem. Utkwione w nim czarne oczy nie wyrażały właściwie niczego. Ani zaciekawienia, jak to często bywało u młodzieży lub starszych ludzi, ani dezaprobaty. Nic. Po prostu wlepiała w niego wzrok, bardzo powoli przenosząc spojrzenie z jednego miejsca na twarzy na kolejne. Przez chwilę odnosił wrażenie, że, jak to mówią, „zawiesiła się”. Tak bywa, zwłaszcza w upalne dni pełne zmęczenia, że człowiek tępo zapatrzy się w jakiś punkt w przestrzeni i tak trwa w zawieszeniu, nie zdając sobie sprawy z wrażenia, jakie wywołuje w otoczeniu. Ale w tym przypadku Marcin szybko zorientował się, że na pewno tak nie jest. Wzrok kobiety był skupiony i w pełni przytomny. No i był świadomie przenoszony z miejsca na miejsce.
Na ile pozwalały mu na to wstrząsy towarzyszące jeździe, jak również szkła okularów przeciwsłonecznych, starał się niepostrzeżenie przeprowadzić przemyślane badanie. Chciał oszacować ją jako postać, rozpracować sylwetkę. Po wnikliwej obserwacji doszedł do pierwszych konkluzji. Kobieta na pewno nie była zaburzona psychicznie. Nie była trzpiotką, sprawiała wrażenie osoby statecznej, zrównoważonej, matki dzieciom, a może i babki wnukom. Na ile nauczył się już oceniać po ubiorze i wyglądzie ludzi żyjących tutaj, nie była osobą biedną, ale i nie należała do wyższych klas społecznych. Takie osoby zresztą nie jeżdżą autobusami miejskimi. Zapewne prowadziła gdzieś dom pełen licznej rodziny, wracała z zakupów. Miała na sobie klasyczne szaty mieszkanki Samarkandy, czyli długą suknię opończę, spod której wyzierały nogawki luźnych spodni i czarne zamszowe pantofelki ze złotymi dyndającymi ozdóbkami na łańcuszkach. W szatach również dominował kolor czarny, choć i górę, i dół pokrywały duże kolorowe rozmazane kwiaty z wplecionymi połyskującymi złotymi nitkami, a nawet z doszytymi gdzieniegdzie cekinami. Głowa w chuście otulającej uszy i policzki, zawiązanej pod szyją, miała piękny kształt. Brwi, jak to u Uzbeczek, zostały bardzo wyraziście podkreślone czarną grubą kredką, a twarz… Twarz kobiety była piękna. Nie była to żadna tam twarz piękności Wschodu z okładek pism, była to twarz właściwie przeciętna. Ale po kilku rzuconych spojrzeniach Marcin upewnił się, że styka się z pięknem wysokiej próby, z pięknem oblicza dojrzałej kobiety. Niezależnie od rasy czy szerokości geograficznej twarze kobiet w sile wieku budziły w nim szczere zainteresowanie i często okazywało się, że wbrew pozorom kryją w sobie piękno. Odnajdował je jak podróżnik stawiający pierwsze kroki w niedostępnym ustroniu, dopiero po odkryciu i bliższym poznaniu ukazującym swą tajemną urodę. Bardzo lubił tropić i odkodowywać takie nieoczywiste piękno. Atrakcyjność od razu rzucająca się w oczy, jakby podana wszystkim na tacy, zawsze mniej go pociągała.
W końcu doszedł do wniosku, że ona go po prostu spokojnie i dogłębnie studiuje. Że jest dla niej rzadkim okazem, widać wartym zainteresowania, i że chce napatrzeć się do syta, zapamiętać każdy szczegół, poznać i utrwalić w pamięci rzadki przypadek. Bo najwidoczniej Allah w swej mądrości takie zadziwiające istoty również stworzył, by chodziły po ziemi obok normalnych ludzi.
To trwało już zbyt długo. Choć starał się zachować dystans, w końcu zirytował się. Po rozważeniu różnych opcji, po odrzuceniu nasuwającego się najłatwiejszego rozwiązania, a więc wytrwania w konsekwentnym ignorowaniu uporczywego spojrzenia, pozwolił sobie na spełnienie spontanicznej zachcianki. Postanowił zareagować po swojemu, w sposób zachodni. W pewnym momencie spokojnym ruchem zdjął okulary przeciwsłoneczne, złożył je i położył na plecaczku spoczywającym na kolanach. Po czym powoli podniósł wzrok i utkwił swoje spojrzenie w jej oczach.
Patrzyli tak na siebie z twarzami pełnymi powagi, bez cienia uśmiechu, przez kilka długich minut. Akurat, jechał tym autobusem daleko. Ona najwidoczniej też.
Po chwili odnotował pojawienie się wielkiego zdziwienia.
Zdziwienie narastało jednak w nim, nie w niej. Utkwienie w niej wzroku nie wywołało najmniejszej reakcji! Wyglądało to tak, jakby objawiło jej się po prostu nowe oblicze badanego okazu, nowa odsłona spektaklu. O, patrzy na mnie. Tyle. Ani źdźbła emocji, zmieszania, zakłopotania, rozbawienia. Nic. Po prostu spojrzenie badacza skrzyżowało się ze spojrzeniem okazu.
Marcin dokładnie widział wpatrzone weń czarne oczy. Miał uczucie, że poprzez źrenice wwiercają mu się już w głowę. Trwało to co najmniej pięć minut, bez przerwy. Jeśli pięć minut wydaje się komuś niezbyt długim okresem, to niech sam spróbuje, łatwo się przekona, że w sytuacji tego rodzaju to bardzo długo.
Zaparł się, że nie odpuści, że będzie wpatrywał się w te świdrujące oczy aż do skutku. Aż doczeka się odwrócenia przez kobietę wzroku, przecież patrzyła na niego nieprzerwanie już od ponad dwudziestu minut! Nie wytrzyma, w końcu musi się kiedyś zmieszać!
Lecz nie doczekał się.
W pewnym momencie z trudem skrył uśmiech, który niespodziewanie sam się przypałętał, stawiając go w jeszcze gorszej sytuacji. Odwrócił głowę ku oknu. Poległ z kretesem.
Nawiasem mówiąc, i to kolejne minizajście nie przyniosło żadnych konsekwencji w ich dziwnej relacji. Uzbeczka jak spokojnie patrzyła na niego wcześniej, tak i teraz nadal patrzyła. O, odwrócił wzrok. I tyle.
Była jak wielka rzeka, która statecznie i dostojnie, bez oglądania się na cokolwiek, nieubłaganie i od wieków niesie do miejsca przeznaczenia potężne masy wody. Uznał w duchu, że poległ nie z człowiekiem, lecz z siłą natury.
Niejeden by dodał – poległeś, bracie, w zetknięciu z ogromem siły Wschodu.
Fragment niepublikowanej powieści Piotra Krawczyka pt. Dziewiętnaście tygodni (rozdział 1).