Pukke Pukke
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1443/1972 r.
Doznania

Pukke

Grzegorz Uzdański
Czyta się 9 minut

Przedstawiamy poniżej trzy niezależne relacje dowodzące, że w Szwecji żyje pewien skrzat imieniem Pukke. Ponieważ wszystkie trzy historie zostały nadesłane przez naszego wieloletniego autora Grzegorza Uzdańskiego, nie mamy powodu podejrzewać, że któraś z nich jest mniej prawdziwa od pozostałych.

Greta Seelendstadt (szwedzka fizyczka)

Kiedy byłam małą dziewczynką, stary Pukke przemienił mnie w stół. Pukke to szwedzki skrzat. Mało kto o nim pamięta, a ci, co pamiętają, uważają, że to bajka. Ale nie w Skanii. Żylaści, ogorzali od północnego słońca mieszkańcy tutejszych wsi wiedzą, że istnieje naprawdę. Chodził pod szarym niebem, zanim nastały czasy królów, zanim zbudowano pierwsze drewniane kościoły, zanim nowy Bóg wygnał dawnych mieszkańców dalej na północ. Był tam, gdy brutalni brodaci wikingowie wracali z łupami z wypraw. Był tam, gdy w świetle księżyca śpiewały elfy i gardłowo pohukiwały trolle. Był tam, gdy Odyn, jednooki wędrowiec, przemykał nad ziemią jak wichura, gdy skowyt Fenrira napełniał grozą lasy. Był tam, gdy pod gwiazdami tańczyła Nanna, budząc przyrodę do życia.

Pukke jest mały, lecz krzepki. Nosi zielony kaftan i czarne wysokie buty. To nieznużony piechur. Nie ma takiego gospodarstwa w Skanii, w którym nie złożyłby wizyty. Nikt go zazwyczaj nie widzi. Ja jednak zobaczyłam. Nie znałam legend o Puk­kem – dla mnie był to tylko zabawny brodaty krasnoludek. Pomyślałam, że jeśli go złapię i sprzedam na jarmarku, będę mogła kupić sznur paciorków i nową ekierkę, pasjonowałam się bowiem geometrią. Spróbowałam znienacka nakryć go rondlem, ale nagle zrozumiałam, że nie mogę się ruszyć. Człowieczek patrzył na mnie surowo spod krzaczastych brwi.

– Wiesz, z kim masz do czynienia? – spytał. – Jestem Pukke.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Wypuść mnie, ty przebrzydły karzełku – wrzasnęłam.

Spojrzał jeszcze surowiej i podniósł rękę.

– Jeszcze słowo, śmiertelniczko, a pożałujesz.

Przestraszyłam się i umilkłam. Minęło parę minut. Ramiona mi zesztywniały.

– Bardzo przepraszam, panie Pukke – wyjąkałam. – Mógłby mnie pan wypuścić?

Tupnął nóżką, wzniecając tumany kurzu.

– Przeprosiny nie wystarczą – powiedział. – Za karę przemienię cię w stół, żebyś zrozumiała, jak to jest być kimś innym.

I nagle tam, gdzie płynęła krew, zaczęły kształtować się drewniane słoje. Skóra twardniała, stając się jasnym, mocnym drewnem. Ja zamieniłam się w stół, a stół we mnie. Rodzice jednak nie martwili się, że zniknęłam (Pukke zostawił na mnie kartkę informującą o przemianie). Poza tym, obeznani z mitologią, wiedzieli, że dobry Pukke z czasem zdejmie zaklęcie – wystarczy poczekać. Czekałam więc, przeżywając zupełnie inny sposób istnienia. Szemrały we mnie głosy dawno ściętych drzew. Ciepło i siła domu ogniskowały się w moim szerokim blacie. Nogami stałam mocno na ziemi, witałam się z bratnimi deskami podłogi, spod których dobiegały szelesty piwnicznej ziemi i cicha krzątanina myszek. Promienie słońca grzały drewniane ciało. Gdy przychodziła odpowiednia pora, dźwigałam parujący, szklano ciepły obiad. Nic nie mówiłam. Czekałam. Po paru dniach zjawił się Pukke.

– Widzę, że jesteś dobrym dzieckiem i że nauka nie poszła w las – powiedział. Po czym przemienił mnie z powrotem w dziewczynkę. Bacznie mi się przyglądał, ćmiąc fajkę z rzeźbionym cybuchem w kształcie głowy smoka. Przez jego pomarszczoną, rumianą twarz przemknął uśmiech – niczym spóźniony skowronek nad szarym pasem smalandzkich pól. Kiwnął mi przyjaźnie głową i zniknął.

– Do widzenia, panie Pukke! – zawołałam.

Nigdy więcej go nie widziałam. Ale myślę, że dlatego zajęłam się fizyką – żeby choć trochę, od innej strony, zbliżyć się do tajemniczego, milczącego świata rzeczy.

Per Nyquist (szwedzki eseista)

Uwielbiam spacerować pośród łąk i pól Skanii. Czerwone chaty stoją wśród nich jak zmęczeni rolnicy, obiecując chłód w upalny dzień. Krowy, potrząsając dzwoneczkami, leniwie przemierzają pastwiska, od jednej kępy soczystej trawy do drugiej. Dzieci wracają ze szkoły, podskakując radośnie, zupełnie jak ich poprzednicy z Bullerbyn. Nad głową sunie sznur dzikich gęsi, nieróżniący się niczym od tego, który oglądała młoda Selma. Czy to wtedy przywidział jej się mały człowieczek siedzący na grzbiecie gąsiora Marcinka? Czy to wtedy usłyszała odległe gęganie starej przewodniczki klucza gęsi – Akki? Zadziwiające są korzenie narodowych eposów, przebiegają pod ziemią przodków, sięgając również do mojego serca.

Wczoraj umarł stary Svensson. Jego córka Sara powiedziała mi, że miał 93 lata. Smutno mi, ale jednocześnie odczuwam jakiś dziwny spokój. Tu w Skanii nie czuć tak bardzo zimnej surowości fiordów. Śmierć nie wychodzi zza czarnych skał grać w szachy o nasze dusze, przychodzi powoli, wśród cykania świerszczy i zapachu szwedzkiej macierzanki, łagodnie przeplata się z narodzinami. Wiem od Sary, że kiedy Svensson umierał, w jego czerwonej, XIX-wiecznej stodole urodził się cielak. Gdybym wierzył, wzorem starego Pitagorasa, w wędrówkę dusz, zaglądałbym teraz w oczy temu chybotliwemu krowiemu noworodkowi, szukając w nich żartobliwych błys­ków, które widziałem u Svenssona, kiedy po zjedzonej wspólnie porcji sztokfisza zapalał długą fajkę nabitą wiśniowym tytoniem.

Wspominałem Svenssona, idąc leśną ścieżką. (Ach, Heideggerze, ty egzaltowany skrybo! Jak dobrze ją znałeś i jak bardzo jej nie rozumiałeś! A przecież to z twoimi słowami, z twoimi benedyktyńskimi konstrukcjami walczę za każdym razem, gdy przemierzam lasy i pola). Nagle z bujnych paproci wyszedł Pukke. Słyszałem o tym prastarym szwedzkim skrzacie, ale nigdy go nie spotkałem – aż do dzisiaj.

– Perze Nyquiście – powiedział Puk­ke – chcę ci coś pokazać.

Szliśmy przez las, szwedzki las, pełen północnej melancholii. Tu roś­nie piękna leszczyna, tam strzelają w górę smukłe sosenki. Zieleń złakniona deszczu i skąpego, przesianego przez chmury słońca. Pukke zatrzymał się w końcu na polanie, na której wznosił się trawiasty kurhan.

Z początku wyglądał jak mały kurhanek, pod którym można by pochować co najwyżej królika.

– Kto tu leży? Królik? – spytałem, ogarnięty nagłą prymitywną wesołością, niczym średniowieczny trefniś u szalonego Ingmara. Pukke westchnął.

– Króliki także zasługują na szacunek, może większy niż wy, ludzie. Ale spójrz uważniej, Perze Nyquiście.

Nagle moje pole widzenia zaczęło migotać i zdawało mi się, że nie widzę kurhanka, tylko potężne lesiste wzgórze. Przetarłem oczy – przede mną stał znowu kurhan, ale tym razem nie był ani mały, ani olbrzymi, raczej standardowej wielkości.

– Czyj to kurhan? – spytałem.

– Tu, Perze Nyquiście – powiedział Pukke z namaszczeniem – leży Ronja, córka zbójnika.

– Jak to? Ta z książki?

– Ta sama. Co roku lasy słyszały jej wiosenny okrzyk. A teraz śpi pod tym kurhanem, póki świat się nie odmieni.

Przez chwilę obaj w milczeniu patrzyliśmy na trawiasty wzgórek.

– Dlaczego mi to pokazałeś, mądry Pukke?

– Dlatego, że umarł Svensson, a to on opiekował się kurhanem: podlewał, wygładzał, sprawdzał, czy wiatr lub dziki nie rozwłóczyły ziemi i trawy. To zadanie dla ludzi, ponieważ Ronja służyła wam od lat. Dlatego ty go zastąpisz.

– To wielki zaszczyt. Ale dlaczego nie wybrałeś Sary, córki Svenssona?

– Bo mieszka w Sztokholmie – odparł z prostotą Pukke. Podszedł bliżej, wyjął z kieszeni kubraka srebrny dzwoneczek i zadzwonił nim. Wysoki dźwięk zmierzył błyskawicznie skańskie niebo.

– Czy podejmiesz się tego zadania, Perze Nyquiście?

– Tak – odpowiedziałem drżącym głosem.

– A więc wybrałem mądrze. Dziękuję ci. Jeśli kiedyś będziesz mnie potrzebował, zawołaj: „Pukke, Pukke, mały skrzacie! Zjaw się zaraz u mnie w chacie”.

Zniknął, zanim zdążyłem spytać o jedną nurtującą mnie kwestię: czy Birk leży razem z Ronją? Czy byli ze sobą do końca życia? Czy ich również zjadła rutyna, którą tak dobrze znamy w naszych zmęczonych związkach? Czy zdziwione Szaruchy słuchały, jak Niedźwiedzią Grotę wypełnia napięta cisza, która może ros­nąć tylko między skłóconymi, niechcącymi już ze sobą być ludźmi? A może Birk i Ronja pokonali te kryzysy i byli razem do końca? Kochając się? Nienawidząc? Lubiąc? Tolerując? Czy Birk też tu spoczywa?

Mógłbym wezwać Pukkego wierszykiem, nie miałem jednak śmiałości. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, czy nie ma jakiejś tabliczki, ale to był kurhan, a nie nagrobek i żadnej tabliczki niestety nie było.

Joanna Wapińska (polska oszustka)

Parę lat temu pojechałam do Skanii śpiewać polskie pieśni ludowe. Nauczyłam się ich z Internetu. Tak naprawdę nie znam się ani na śpiewie, ani na folklorze. Moja przyjaciółka Aga, która bardzo dużo wie i ma kontakty, zrobiła mi fałszywe referencje, dzięki czemu pojechałam jako specjalistka. Wystąpiłam w kilku domach kultury, śpiewając repertuar Kapeli ze Wsi Warszawa, a kiedy brakowało mi materiału, dodawałam coś z Golec uOrkiestry. Otrzymywałam skromne jak na Szwecję, lecz imponujące jak na Polskę honorarium. Śpiewałam przeciętnie, ale Skandynawowie – niezwykle dobrze wychowani – wstydzili się mi o tym powiedzieć i robili dobrą minę do złej gry, co zresztą przewidziała Aga.

Pewnego wieczoru miałam śpiewać w domu kultury w miasteczku Hogennsping. Przypominało ono raczej większą wieś – położoną wśród zielonych pastwisk i lasów Skanii, z czerwonymi, zadbanymi domami, przyjemnie skromnym protestanckim kościółkiem i parterowym domem kultury zbudowanym w stylu szwedzkiego modernizmu. Miałam jeszcze trochę wolnego cza­su, więc poszłam się przewietrzyć. Rozmyślałam o tym, czy po występie mieszkańcy poczęstują mnie cynamonowymi bułeczkami, gdy nagle na skraju łąki zatrzymał mnie pastor Knutsson.

– Pani Joanno, proszę się nie zdzi­­wić, jeśli spotka pani kogoś niezwyk­łego – powiedział. – O tej porze łąkami spaceruje Pukke.

– Pukke? – spytałam. – Kto to?

– Nie zna go pani? – zdziwił się Knutsson. – Myślałem, że jako znawczyni folkloru…

– Ach, Pukke! – kłamałam jak z nut. – Nie dosłyszałam… Oczywiście, oczywiście.

– Dziwi się pani, że pastor mówi o pogańskim skrzacie?

– Nie, nie, całkowicie rozumiem. W dzisiejszych czasach człowiek musi być otwarty.

Pastor pożegnał się miło, a ja ruszyłam na przechadzkę. Pogański skrzat? O co chodzi? Żarty jakieś? Nagle zza drzewa wyszedł jakiś bardzo mały facet, ubrany w zielony kubrak i wysokie buty. Dopiero po chwili zorientowałam się, jak bardzo był mały – miał jakieś 30 centymetrów wzrostu. Patrzyłam na krasnala.

– Witaj, śmiertelniczko z Polski – powiedział. – Jestem Pukke.

Głos miał niski, dochodzący jakby spod ziemi.

– Dzień dobry, panie Pukke – wydusiłam z siebie.

– Widzę, że jako znawczyni folkloru słyszałaś o mnie. Powiedz, jak się mają słowiańskie skrzaty?

Pozostało mi dalej kłamać.

– Znakomicie – odpowiedziałam. Pukke wyraźnie się ucieszył.

– Tak sądziłem – zahuczał Pukke. – A kto nimi dowodzi?

Byłam w kropce. Jeśli odpowiem zbyt ogólnikowo, domyśli się, że nic nie wiem. Z kolei jeśli sięgnę po konkrety, łatwo mogę powiedzieć coś nieprawdziwego, co od razu wychwyci.

Próbowałam sobie przypomnieć jakieś dobranocki czy książki, które czytała pani Jela (zdrobnienie od Gabrieli), wiele lat temu, w przedszkolu.

– Hałabała!

– Ha – triumfował Pukke. – Wiedziałem! Złego diabli nie biorą! I co porabia?

Co może robić taki krasnoludek?

– Chodzi po lesie – dukałam.

– Piechur jak zawsze – zaśmiał się Pukke. – Mam prośbę.

Wydobył zza pazuchy plik banknotów i podał mi. Nie miałam śmiałości przeliczać przy nim, ale było tego strasznie dużo.

– Milion koron – powiedział. – Przekaż Hałabale. Teraz im się powodzi, ale nie wiadomo, co przyniesie los. A ja mam tego co niemiara.

– Och, panie Pukke, skąd ma pan tyle pieniędzy?

– Z datków. Do tego sprzedałem parę pamiątek z czasów Eryka Zwycięzcy. W dzisiejszym świecie trzeba mieć rezerwę finansową.

Cóż, wzięłam pieniądze i pożegnałam się z Pukkem. Teraz oczywiście będę je musiała oddać temu Hałabale. Tylko gdzie on mieszka – w Kampinosie, Białowieży? Zapytam Agi.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1443/1972 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1443/1972 r.

Czytaj również:

Historyjka – Śmierć Historyjka – Śmierć
i
ilustracja: Tomek Kozłowski
Doznania

Historyjka – Śmierć

Tomasz Wiśniewski

Był kiedyś człowiek, którego profile w mediach społecznościowych doskonale imitowały żywot pełen energii i satysfakcji, choć warto dodać, że na co dzień walczył on z brakiem miłości, brakiem przyjaźni, brakiem przyrody, brakiem zdrowia, brakiem dobrej relacji z rodziną, brakiem swojego miejsca do życia i brakiem Boga.

Któregoś dnia los gwałtownie załomotał do jego drzwi; lekarz stwierdził, że za dwa tygodnie przyjdzie po niego Śmierć.

Czytaj dalej