Młode zespoły, agenci i menedżerowie zastanawiają się czasem, jak w najprostszy sposób dotrzeć do dziennikarzy. Rozsyłać newslettery? Zapraszać na premierowe słuchanie płyty? A może po prostu zagadywać na imprezach branżowych? Odpowiedź jest inna. Prostsza. Wystarczy wybrać się na koncert The Sea and Cake. Oni wszyscy tam będą. Jest tylko jeden szkopuł – w kalendarzu chicagowskiego trio próżno szukać polskich miast.
The Sea and Cake są bez wątpienia ulubieńcami polskiej krytyki muzycznej. Mało tego, w przypadku pokolenia dzisiejszych 30- i 40-latków napisałbym wręcz o pupilach rodzimej branży, bo przecież nie brakowało u nas zespołów, które powoływały się na nagrania Sama Prekopa, Archiego Prewitta i Johna McEntire’a. Ten elegancki, wyegzekwowany z chirurgiczną precyzją pop jazz był bliski zarówno Kubie Ziołkowi i Tomkowi Popowskiemu na etapie Tin Pan Alley, jak i zespołowi The Car Is On Fire, który nie bez powodu nagrywał swój album pod okiem perkusisty The Sea and Cake. Wszystkie te hołdy nie przyczyniły się jednak do jakiegoś wyraźnego wzrostu popularności autorów Any Day. Być może to dlatego, że żaden z nich nie był przesadnie udany. Albo po prostu The Sea and Cake pisana jest zwyczajnie rola „ulubieńca branży”?
Spróbuję jednak zakwestionować takie deterministyczne ujęcie. Tym bardziej, że nadarza się ku temu świetna okazja. Wydane właśnie Any Day to najlepsza płyta zespołu od czasu opublikowanego 15 lat temu One Bedroom. Dostajemy na niej 10 wpadających w ucho piosenek, w których delikatnie pobrzmiewają echa tropicálii, jazzu i chicagowskiego post rocka. Erudycja twórców nie skutkuje muzyką dla nerdów. Utalentowani instrumentaliści nie męczą też eksponowaniem tegoż talentu, czego najlepszym dowodem jest powściągliwa gra perkusisty. Tę zwiewność podkreśla niepodrabialny głos Prekopa – subtelny, ciepły, trochę przytłumiony, jakby wycięty z albumów z bossa novą sprzed 50 lat.
Po odejściu z zespołu Erica Claridge’a zespół mógł uzupełnić jego braki dźwiękami elektronicznymi. Wybrał jednak zupełnie inną drogę. W rezultacie Any Day jest płytą o bardzo organicznym brzmieniu, mocno zawężającą wcześniejsze eksperymenty z syntezatorami. Ani przez moment nie odnoszę jednak wrażenia, że czegoś tu brakuje. Wynika to ze zgrania muzyków, ale także z charakteru ich muzyki, której dobrze jest w skromnych, lekkich aranżacjach. Nie zmienia to faktu, że utwór tytułowy, w którym trio towarzyszą klarnecista i flecista Paul von Mertens oraz basista Nick Macri, jest jednym z najmocniejszych momentów tej płyty. Także dlatego, że nawet w kwintecie The Sea and Cake udaje się uniknąć rozdmuchania i koturnowości. Ta zwiewna melodyjność osadzona na wychuchanych popjazzowych rytmach to gwarant ich sukcesu. Any Day udowadnia, że trio doskonale zdaje sobie sprawę, że w wadze piórkowej ma zapewniony mistrzowski pas. Tym bardziej, że w tym wypadku zamiast sędziów głosy przyznaje dziennikarz.