Pykło Pykło
i
"Bańki mydlane", 1730 r, Jean Siméon Chardin; żródło: Narodowa Galeria Sztuki w Waszyngtonie
Przemyślenia

Pykło

Piotr Stankiewicz
Czyta się 2 minuty

Jak w starej dobrej książce, zacznijmy od definicji. Potrzebna jest o tyle, że słowo „pykło” może nie być znane wszystkim. Jest to wyrażenie dość kolokwialne, a zarazem całkiem świeże – w roku 2017 było zgłoszone do plebiscytu jako młodzieżowe słowo roku. Definicja jest bez zagadek i ambiwalencji: „pykło” znaczy tyle, co „udało się”, „wyszło”, „chwyciło”, „stało się sukcesem”. Idea, która się rozeszła szybko i szeroko. Plan, który się powiódł. Strategia, która się dobrze opłaciła. A w slangu wojowników social media „pykło” jest synonimem „zażarło” – zyskało following, zrobiło duże zasięgi, zyskało dużo polubień, retweetów, komentarzy. Po prostu pykło.

Jest to jedno z tych wyrażeń, które dobrze zrozumieć i posmakować przez zaprzeczenie, a więc przez… „nie pykło”. Nie udało się, nie wyszło, nie chwyciło, nie rozeszło się po Internecie. Ale uwaga: nie każde niepowodzenie można określić słowem „nie pykło”. Tutaj właśnie dogrzebujemy się do tej subtelności znaczeniowej, która sprawia, że tak mi się to całe „pykło” podoba. Otóż nie powiemy „nie pykło” tam, gdzie się nie udało… bo my się nie staraliśmy. Jeżeli nigdy nie chciałem być piłkarzem i nim nie zostałem, to nie powiem, że moja piłkarska kariera „nie pykła”. I szerzej, jeżeli życie mi nie wyszło, ale na własne życzenie, bo od początku je wytrwale trwoniłem, zamiast się za nie wziąć na poważnie – to również nie powiem „nie pykło”. „Pyknąć” albo „nie pyknąć” może tylko tam i to, w co włożyłem pracę, zainwestowałem wysiłek. Tylko to, gdzie się starałem, gdzie naprawdę przycisnąłem, gdzie naprawdę chciałem wygrać. Jeżeli uczciwie zrobię to, co mogę, a mimo to się nie uda – wtedy właśnie powiem „nie pykło”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Stoicki sens „pykło” jest więc jasny. To, czy coś „pyknie”, czy „nie pyknie”, rozgrywa się w przestrzeni rzeczy od nas niezależnych. Stoicy mówią, że moim obowiązkiem jest postarać się zrobić to, co mogę zrobić w dziedzinie rzeczy ode mnie zależnych. A jeśli się postaram, wtedy mogę skonfrontować ten wysiłek ze światem, „otworzyć się” na wpływ świata, losu i czynników zewnętrznych. I obserwować, czy „pyknie”, czy „nie pyknie”. A jeśli „nie pyknie”, to już nie jest moja wina – bo to, co do mnie zależało, zrobiłem.

Widać więc w „pyknie” pewną magię rzeczy niezależnych. Czuć ich wzniosłość, tajemnicę. „Pykło”, a już na pewno „nie pykło”, ma wymiar nieco magiczny, jest trochę takim zaklęciem. Wypowiadając je, zwracam się do zewnętrznej, obcej rzeczywistości, tej, która nie poddaje się kontroli, jest nieprzewidywalna, tajemnicza, wymyka się rozumowi i wszelkim przewidywaniom. Powiedzieć: „nie pykło”, to powiedzieć, że tajemniczy, niepoznawalny i nieujarzmialny świat zdecydował, że to lub tamto się nam nie udało, nie „chwyciło”. Jeżeli „pykło”, to nigdy tak naprawdę nie wiem dlaczego. Jeżeli „nie pykło” – tak samo. Wiedzą o tym stratedzy, sportowcy i specjaliści od kampanii wyborczych. Tego nigdy nie wiadomo na pewno, nigdy nie wiadomo do końca. I nigdy nie da się przewidzieć. W gruncie rzeczy śledzenie co „pykło”, a co „nie pykło”, jest doświadczeniem metafizycznym, bo jest zaglądaniem wprost w czeluść nieprzewidywalności, niepoznawalności świata. Konfrontując się z tą metafizyką, stajemy się stoikami… i zarazem poza ten stoicyzm wykraczamy.

Czytaj również:

Sztuka ogarniania Sztuka ogarniania
i
"Astronom", Jan Vermeer, 1668 r., Luwr/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Przemyślenia

Sztuka ogarniania

Piotr Stankiewicz

Wierzcie mi – znam się na tym. Gdyby istnieli bogowie prokrastynacji i nieporządku, to mogliby pobierać ode mnie nauki. Serio: ten tekst proszę potraktować jako doniesienia z pola walki, walki nieustannie przegrywanej, ale też heroicznie toczonej ciągle od nowa. Nie powołuję się na odkrycia amerykańskich naukowców (w sumie nigdy się na nie nie powołuję), ale na własne, najszczersze doświadczenie.

Dotychczasowy mój system działał (czy właśnie nie działał) bardzo prosto. Otóż robiłem sobie „listę to do”, w pliku lub na kartce, no i starałem się odhaczać zadania z niej. Bardzo szybko okazywało się, że jest to niemożliwe, że ta lista jest po prostu zbyt długa na to, że rozłazi się na wiele plików i wiele stron, a punktów na niej przybywa trzy razy szybciej, niż cokolwiek nadążę skreślać. Tworzyłem więc… nową listę, na którą przepisywałem najważniejsze i najpilniejsze rzeczy z tej poprzedniej. I apiać od nowa. Najpierw pojawiały się flamastry, podkreślenia, czarne, a potem czerwone obwódki, które miały być selekcją tego, co „naprawdę” mam zrobić. A potem wchodził kolejny kolor, kolejny wykrzyknik, „rzeczy naprawdę naprawdę ważne”, potem „NAPRAWDĘ NAPRAWDĘ KLUCZOWE”. A potem znów nie wiedziałem co i jak, więc trzeba było pisać nową listę. „Tudusie”, które nie krzyczały, nie groziły sankcjami czy przynajmniej obrażeniem się domowników, nie były oczywiście awansowane na nowe kartki. Zostawały na starych i – rzecz jasna – nigdy już do nich nie wracałem. Wiecie, o czym mówię, och jak dobrze wiecie!

Czytaj dalej